Emigracyjne drogi (cz.22)
Kanada się
odzywa...
Gdzieś w środku
września, otrzymaliśmy dwa zaproszenia do ambasady kanadyjskiej - jedno
na spotkanie z konsulem kanadyjskiego rządu federalnego, a drugie na spotkanie
z przedstawicielem Quebecu. Na pierwszym spotkaniu ufnie prezentowałem
nas po angielsku, na drugim zaś po francusku. Znajomość obu tych języków,
a szczególnie francuskiego, wyraźnie działała na naszą korzyść. Widząc
życzliwe miny i uśmiechy naszych rozmówców wobec klasy naszych profesji,
dokumentu z ofertą pracy od Toma Greena, swobody z jaką odpowiadałem na
ich pytania, szczególnie we francuskim, wdzięcznie "grasejując" paryskie
"rrr", a nawet wobec naszych dzieci sympatycznie rozdokazywanych w gabinecie
konsula, nie miałem wątpliwości, że nasze zgłoszenia będą przyjęte pozytywnie.
Po zaledwie
miesiącu otrzymaliśmy z ambasady powiadomienie, że zostaliśmy przyjęci
do Kanady na zasadzie "landed immigrant", że mamy prawo do bezprocentowej
pożyczki na jedno-stronny przelot i jeśli podtrzymujemy naszą decyzje imigracji,
mamy odpowiedzieć w przeciągu tygodnia. Do zawiadomienia dołączony był
wstępnie wypełniony formularz prośby o bezprocentową pożyczkę na opłatę
biletów lotniczych. Wystarczyło tylko podpisać dokumenty i wysłać je z
powrotem...
Osiołkowi
w żłoby dano...
Mieliśmy tylko
tydzień na odpowiedź. Trzeba było podjąć szybką decyzję. Spytałem Joleczkę,
co ona na to. Nie wyglądała na uszczęśliwioną ani też zdecydowaną do wyjazdu.
Miała racjonalne argumenty:
- Mamy tu już
piękne mieszkanie, jesteśmy blisko naszych rodzin w Polsce, ty masz już
tutaj dobrą prace, oboje znamy język, może i ja znajdę coś niedługo...
a tam w Kanadzie wszystko trzeba zaczynać od nowa... ty to jeszcze masz
jakieś szanse, a ja?...
Dla mnie te
argumenty, choć logiczne i obiektywnie słuszne wydawały się być tylko przykrywką.
Emigracja do Kanady była dla mnie oczywistym rozwiązaniem. Próbowałem rezonować
logiką:
- Jesteśmy
tu biednymi krewnymi, pariasami, jesteśmy tu niechciani w tym niechętnym
Polakom kraju... Tam w Kanadzie będziemy na równi ze wszystkimi, na tym
samym dla wszystkich poziomie, tam będę od razu mógł się zatrudnić u Toma
Greena... a poza tym mamy tam naszych dawnych przyjaciół.
Joleczka, mimo
że nie wyrażała tego wprost, nie wydawała się być po mojej stronie. Postanowiłem
zwrócić się o poradę do najwyższego wymiaru mądrości i sprawiedliwości
i poddać się z pełną pokorą temu, co miałem otrzymać... Zadałem tam, do
góry, dwa pytania: jak to będzie dla naszego rozwoju duchowego i emocjonalnego,
jeśli pojedziemy do Kanady, a jak jeśli zostaniemy w Austrii. Odpowiedź
na pierwsze pytanie zinterpretowałem tak: "będzie z początku trudno, szczególnie
w sferze uczuć, będziemy jednak iść do przodu pewnym krokiem, będziemy
rozwijać się i żyć w komforcie materialnym i psychicznym... moja rola na
początku tej drogi będzie szczególnie ważna i odpowiedzialna, będzie wymagać
ode mnie sporo siły wewnętrznej..., ale to jest dobra droga." Na drugie
pytanie otrzymałem: "będziemy żyć w wewnętrznym chaosie, wirze uczuć, będziemy
w udręce i niepewności; a ja będę czuł się upokorzony i wciąż poniżej mych
możliwości."
Nie miałem
już wówczas wątpliwości co powinniśmy zrobić. Bałem się nawet wyobrażać,
co zrobię, jeśli Joleczka uprze się by zostać w Austrii, ale nie chciałem
podejmować decyzji sam; jakiż inny miałoby to sens dla naszego dalszego
współżycia? Powiedziałem Joleczce o wynikach mojego testingu.
- Ja wprawdzie
nie mam wątpliwości, co powinniśmy zrobić dla naszego własnego dobra, ale
nie chcę decydować za ciebie powiedziałem wręczając jej powiadomienie
z kanadyjskiej ambasady Chciałbym byś się zastanowiła, byś wczuła się
w siebie - ostateczna decyzja należy do ciebie, możesz te papiery wyrzucić
i wtedy zostaniemy albo... jedziemy. Zastanów się nad tym, jak będzie lepiej
dla ciebie i dla nas wszystkich i daj mi twoją decyzje.
Joleczka stała
przez chwilę ze zwieszoną głową, nic nie mówiąc. Potem nie patrząc mi w
oczy, wręczyła mi papiery z powrotem.
- Nie mam zamiaru
się nad tym dłużej zastanawiać powiedziała ponuro, ale zdecydowanie.
Możemy jechać, jeśli chcesz, ty decydujesz... będzie co ma być...
Podpisaliśmy
papiery i żeby nie było wątpliwości poszliśmy, by osobiście wręczyć je
w urzędzie ambasady.
Pożegnania
były krótkie...
Nie upłynęły
dwa tygodnie, gdy otrzymaliśmy z ambasady kanadyjskiej gruby list, a w
nim bilety lotnicze dla nas czworga na lot czarterowy liniami Air Canada
do Montrealu na 3-go listopada 1983 roku oraz papiery uprawniające nas
do imigracji do Kanady, jako "landed immigrant".
Mieliśmy tylko
kilkanaście dni na załatwienie wszelkich formalności i spakowanie się do
wyjazdu. Joleczka, wprawdzie bez zwykłego sobie w takich sytuacjach entuzjazmu,
była znowu w swoim żywiole organizowania: sortowania rzeczy do zostawienia,
do oddania i tych do zabrania, pakowania wszystkiego do wyjazdu, szczególnie
ciepłych ubrań na kanadyjską zimę dla nas wszystkich.
Ja powiadomiłem
o naszym wyjeździe wszystkich krewnych i znajomych, nie miałem już czasu
by załatwiać formalności z władzami austriackimi, co do których nie mieliśmy
zresztą rozczarowań, że dla nich będzie to: "baba z wozu, koniom lżej",
jak (długo później) wyraziła się Joleczka.
Z niejakim
smętkiem, ale bez żalu pożegnałem się z firmą AustroSchnee, w której byłem
tak dobrze traktowany. Herr Twaroch, właściciel firmy, nie był zaskoczony
moją decyzją, powiedział, że poznając mnie coraz lepiej, zdawał sobie sprawę,
że stać mnie na więcej aniżeli praca w małej firmie na zaniżonej pensji,
dodał przy tym, że w Austrii miałem małe szanse, by liczyć na więcej, niż
zarabiałem u niego. Herr Twaroch wypłacił mi wszelkie należności i dodał
niewielki bonus z życzeniami od serca, by mi się powiodło w nowym kraju.
Ania, moja współpracowniczka w tej firmie zaofiarowała się z pomocą i wzięła
na siebie załatwianie wszelkich formalności z władzami austriackimi.
Notka z przyszłości:
Po naszym wyjeździe z Austrii, Ania spotkała partnera życiowego; ma już
z nim czworo dzieci, wędruje teraz po świecie i udziela się społecznie.
Firma Twarocha egzystuje do dziś, rozrosła się do 200 pracowników. Miłość
Twarocha do komputerów odziedziczył jego syn Wolfgang-junior, szef firmy,
posiadającej swój własny intranet, prowadzi transakcje internetowe i do
uprzednich usług, dodał również produkcję i sprzedaż aplikacji softwareowych.
Firma ta ulega nieustannej modernizacji.
Zostawialiśmy
za sobą wszystko, co tak skrzętnie i z trudem uzbieraliśmy w przeciągu
naszego pobytu. Danusia, matka ukochanej przez Krzysia Dorotki, zabrała
do swego mieszkania nasz pięknie dobrany do kolorów mieszkania stół i krzesła,
które jej się bardzo podobały, elegancki zestaw garnków do kuchni oraz
firanki, które Joleczka ze swą skrupulatnością i profesjonalnym gustem
dobrała do naszego salonu i do sypialni. Sepp i Martha z niezbyt pewnymi
minami zabrali to, co zostało przerobione przez Joleczkę na inne meble
z ich uprzedniego prezentu - łóżka małżeńskiego w kolorze orzecha na wysoki
połysk. Było dla nas zagadką, czy próbowali przywrócić to wszystko do poprzedniego
stanu (a co z kolorem orzecha na wysoki połysk, który Joleczka z takim
zapałem ukryła pod białą farbą?) czy też zużytkowali to jakoś, a może zostało
to wszystko złożone gdzieś w garażu na inne czasy? Ania pomagała nam we
wszystkim, ile tylko się dało, pozbierała co nie zostało zabrane przez
innych i co nie musiało być zwrócone rządowi austriackiemu, spakowała i
oddała organizacjom charytatywnym.
W dzień wyjazdu
byliśmy gotowi. Po raz któryś z kolei zostawialiśmy za sobą wszystko, czego
dorobiliśmy się z trudem i od zera. Jeszcze raz braliśmy z sobą tylko tyle
ile zdołaliśmy wynieść w naszych rękach.
Najbardziej
podekscytowani naszym wyjazdem, choć nie bez pewnego żalu, że się rozstajemy,
byli nasi, już teraz bardzo bliscy i drodzy nam przyjaciele, Sepp i Martha
Kaintz z Podersdorfu, którzy towarzyszyli nam dotychczas we wszystkich
naszych austriackich milowych doświadczeniach i którzy wspomagali nas w
dobrych i w nie tak dobrych okresach naszego austriackiego życia. Jeśli
czasem opowiada się o ludzkich aniołach, którzy, jak gdyby cudownie zesłani
pokazują się na twojej drodze, w sytuacjach, gdzie tego najbardziej potrzebujesz,
to właśnie Martha i Sepp byli takimi aniołami. Pojawili się na naszej drodze,
gdy z niczym przybyliśmy do Austrii, pomagali nam przebyć tę prawie trzyletnią
wędrówkę w atmosferze ludzkiej życzliwości i wsparcia i wreszcie towarzyszyli
nam przy samym końcu tej drogi i tego etapu naszego życia. Przyjechali
do Wiednia, by odwieźć nas na lotnisko i byli tam dla nas, machali nam
rękami aż do momentu, gdy zniknęliśmy po drugiej stronie przeprawy celnej.
Sepp napisał
potem list otwarty do którejś z popularnych gazet austriackich. Jako obywatel
i patriota wyrażał w nim żal do rządu i systemu Austrii, za to, że pozwolił
na utratę ludzi takich jak my, o wysokich wartościach profesjonalnych,
kulturowych i moralnych, którzy mogliby wnieść w ich ukochany kraj tyle
dobra. W swym liście opisał, jak z trudem przebijaliśmy się przez nacjonalizm
i ksenofobię urzędów i firm, jak mimo naszego znakomitego doświadczenia
profesjonalnego i naszego oddania krajowi, traktowani byliśmy jak pariasi
a teraz Austria traci nas dla innego kraju, dla Kanady.
Nie przypuszczam,
by ten list Seppa kiedykolwiek został opublikowany.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji
osobistej.
POPRZEDNIE
CZĘŚCI
|