.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: kontakt@panoramanews.org

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi (cz.22)

Kanada się odzywa...

Gdzieś w środku września, otrzymaliśmy dwa zaproszenia do ambasady kanadyjskiej - jedno na spotkanie z konsulem kanadyjskiego rządu federalnego, a drugie na spotkanie z przedstawicielem Quebecu. Na pierwszym spotkaniu ufnie prezentowałem nas po angielsku, na drugim zaś po francusku. Znajomość obu tych języków, a szczególnie francuskiego, wyraźnie działała na naszą korzyść. Widząc życzliwe miny i uśmiechy naszych rozmówców wobec klasy naszych profesji, dokumentu z ofertą pracy od Toma Green’a, swobody z jaką odpowiadałem na ich pytania, szczególnie we francuskim, wdzięcznie "grasejując" paryskie "rrr", a nawet wobec naszych dzieci sympatycznie rozdokazywanych w gabinecie konsula, nie miałem wątpliwości, że nasze zgłoszenia będą przyjęte pozytywnie. 

Po zaledwie miesiącu otrzymaliśmy z ambasady powiadomienie, że zostaliśmy przyjęci do Kanady na zasadzie "landed immigrant", że mamy prawo do bezprocentowej pożyczki na jedno-stronny przelot i jeśli podtrzymujemy naszą decyzje imigracji, mamy odpowiedzieć w przeciągu tygodnia. Do zawiadomienia dołączony był wstępnie wypełniony formularz prośby o bezprocentową pożyczkę na opłatę biletów lotniczych. Wystarczyło tylko podpisać dokumenty i wysłać je z powrotem...
 
Osiołkowi w żłoby dano...

Mieliśmy tylko tydzień na odpowiedź. Trzeba było podjąć szybką decyzję. Spytałem Joleczkę, co ona na to. Nie wyglądała na uszczęśliwioną ani też zdecydowaną do wyjazdu. Miała racjonalne argumenty: 

- Mamy tu już piękne mieszkanie, jesteśmy blisko naszych rodzin w Polsce, ty masz już tutaj dobrą prace, oboje znamy język, może i ja znajdę coś niedługo... a tam w Kanadzie wszystko trzeba zaczynać od nowa... ty to jeszcze masz jakieś szanse, a ja?... 

Dla mnie te argumenty, choć logiczne i obiektywnie słuszne wydawały się być tylko przykrywką. Emigracja do Kanady była dla mnie oczywistym rozwiązaniem. Próbowałem rezonować logiką: 

- Jesteśmy tu biednymi krewnymi, pariasami, jesteśmy tu niechciani w tym niechętnym Polakom kraju... Tam w Kanadzie będziemy na równi ze wszystkimi, na tym samym dla wszystkich poziomie, tam będę od razu mógł się zatrudnić u Toma Green’a... a poza tym mamy tam naszych dawnych przyjaciół. 

Joleczka, mimo że nie wyrażała tego wprost, nie wydawała się być po mojej stronie. Postanowiłem zwrócić się o poradę do najwyższego wymiaru mądrości i sprawiedliwości i poddać się z pełną pokorą temu, co miałem otrzymać... Zadałem tam, do góry, dwa pytania: jak to będzie dla naszego rozwoju duchowego i emocjonalnego, jeśli pojedziemy do Kanady, a jak jeśli zostaniemy w Austrii. Odpowiedź na pierwsze pytanie zinterpretowałem tak: "będzie z początku trudno, szczególnie w sferze uczuć, będziemy jednak iść do przodu pewnym krokiem, będziemy rozwijać się i żyć w komforcie materialnym i psychicznym... moja rola na początku tej drogi będzie szczególnie ważna i odpowiedzialna, będzie wymagać ode mnie sporo siły wewnętrznej..., ale to jest dobra droga." Na drugie pytanie otrzymałem: "będziemy żyć w wewnętrznym chaosie, wirze uczuć, będziemy w udręce i niepewności; a ja będę czuł się upokorzony i wciąż poniżej mych możliwości."
Nie miałem już wówczas wątpliwości co powinniśmy zrobić. Bałem się nawet wyobrażać, co zrobię, jeśli Joleczka uprze się by zostać w Austrii, ale nie chciałem podejmować decyzji sam; jakiż inny miałoby to sens dla naszego dalszego współżycia? Powiedziałem Joleczce o wynikach mojego testingu.

- Ja wprawdzie nie mam wątpliwości, co powinniśmy zrobić dla naszego własnego dobra, ale nie chcę decydować za ciebie – powiedziałem wręczając jej powiadomienie z kanadyjskiej ambasady – Chciałbym byś się zastanowiła, byś wczuła się w siebie - ostateczna decyzja należy do ciebie, możesz te papiery wyrzucić i wtedy zostaniemy albo... jedziemy. Zastanów się nad tym, jak będzie lepiej dla ciebie i dla nas wszystkich i daj mi twoją decyzje.

Joleczka stała przez chwilę ze zwieszoną głową, nic nie mówiąc. Potem nie patrząc mi w oczy, wręczyła mi papiery z powrotem. 

- Nie mam zamiaru się nad tym dłużej zastanawiać – powiedziała ponuro, ale zdecydowanie. – Możemy jechać, jeśli chcesz, ty decydujesz... będzie co ma być...

Podpisaliśmy papiery i żeby nie było wątpliwości poszliśmy, by osobiście wręczyć je w urzędzie ambasady.

Pożegnania były krótkie...

Nie upłynęły dwa tygodnie, gdy otrzymaliśmy z ambasady kanadyjskiej gruby list, a w nim bilety lotnicze dla nas czworga na lot czarterowy liniami Air Canada do Montrealu na 3-go listopada 1983 roku oraz papiery uprawniające nas do imigracji do Kanady, jako "landed immigrant".

Mieliśmy tylko kilkanaście dni na załatwienie wszelkich formalności i spakowanie się do wyjazdu. Joleczka, wprawdzie bez zwykłego sobie w takich sytuacjach entuzjazmu, była znowu w swoim żywiole organizowania: sortowania rzeczy do zostawienia, do oddania i tych do zabrania, pakowania wszystkiego do wyjazdu, szczególnie ciepłych ubrań na kanadyjską zimę dla nas wszystkich.

Ja powiadomiłem o naszym wyjeździe wszystkich krewnych i znajomych, nie miałem już czasu by załatwiać formalności z władzami austriackimi, co do których nie mieliśmy zresztą rozczarowań, że dla nich będzie to: "baba z wozu, koniom lżej", jak (długo później) wyraziła się Joleczka. 
Z niejakim smętkiem, ale bez żalu pożegnałem się z firmą AustroSchnee, w której byłem tak dobrze traktowany. Herr Twaroch, właściciel firmy, nie był zaskoczony moją decyzją, powiedział, że poznając mnie coraz lepiej, zdawał sobie sprawę, że stać mnie na więcej aniżeli praca w małej firmie na zaniżonej pensji, dodał przy tym, że w Austrii miałem małe szanse, by liczyć na więcej, niż zarabiałem u niego. Herr Twaroch wypłacił mi wszelkie należności i dodał niewielki bonus z życzeniami od serca, by mi się powiodło w nowym kraju. Ania, moja współpracowniczka w tej firmie zaofiarowała się z pomocą i wzięła na siebie załatwianie wszelkich formalności z władzami austriackimi. 

Notka z przyszłości: Po naszym wyjeździe z Austrii, Ania spotkała partnera życiowego; ma już z nim czworo dzieci, wędruje teraz po świecie i udziela się społecznie. Firma Twarocha egzystuje do dziś, rozrosła się do 200 pracowników. Miłość Twarocha do komputerów odziedziczył jego syn Wolfgang-junior, szef firmy, posiadającej swój własny intranet, prowadzi transakcje internetowe i do uprzednich usług, dodał również produkcję i sprzedaż aplikacji software’owych. Firma ta ulega nieustannej modernizacji.

Zostawialiśmy za sobą wszystko, co tak skrzętnie i z trudem uzbieraliśmy w przeciągu naszego pobytu. Danusia, matka ukochanej przez Krzysia Dorotki, zabrała do swego mieszkania nasz pięknie dobrany do kolorów mieszkania stół i krzesła, które jej się bardzo podobały, elegancki zestaw garnków do kuchni oraz firanki, które Joleczka ze swą skrupulatnością i profesjonalnym gustem dobrała do naszego salonu i do sypialni. Sepp i Martha z niezbyt pewnymi minami zabrali to, co zostało przerobione przez Joleczkę na inne meble z ich uprzedniego prezentu - łóżka małżeńskiego w kolorze orzecha na wysoki połysk. Było dla nas zagadką, czy próbowali przywrócić to wszystko do poprzedniego stanu (a co z kolorem orzecha na wysoki połysk, który Joleczka z takim zapałem ukryła pod białą farbą?) czy też zużytkowali to jakoś, a może zostało to wszystko złożone gdzieś w garażu na inne czasy? Ania pomagała nam we wszystkim, ile tylko się dało, pozbierała co nie zostało zabrane przez innych i co nie musiało być zwrócone rządowi austriackiemu, spakowała i oddała organizacjom charytatywnym.

W dzień wyjazdu byliśmy gotowi. Po raz któryś z kolei zostawialiśmy za sobą wszystko, czego dorobiliśmy się z trudem i od zera. Jeszcze raz braliśmy z sobą tylko tyle ile zdołaliśmy wynieść w naszych rękach.

Najbardziej podekscytowani naszym wyjazdem, choć nie bez pewnego żalu, że się rozstajemy, byli nasi, już teraz bardzo bliscy i drodzy nam przyjaciele, Sepp i Martha Kaintz z Podersdorfu, którzy towarzyszyli nam dotychczas we wszystkich naszych austriackich milowych doświadczeniach i którzy wspomagali nas w dobrych i w nie tak dobrych okresach naszego austriackiego życia. Jeśli czasem opowiada się o ludzkich aniołach, którzy, jak gdyby cudownie zesłani pokazują się na twojej drodze, w sytuacjach, gdzie tego najbardziej potrzebujesz, to właśnie Martha i Sepp byli takimi aniołami. Pojawili się na naszej drodze, gdy z niczym przybyliśmy do Austrii, pomagali nam przebyć tę prawie trzyletnią wędrówkę w atmosferze ludzkiej życzliwości i wsparcia i wreszcie towarzyszyli nam przy samym końcu tej drogi i tego etapu naszego życia. Przyjechali do Wiednia, by odwieźć nas na lotnisko i byli tam dla nas, machali nam rękami aż do momentu, gdy zniknęliśmy po drugiej stronie przeprawy celnej. 

Sepp napisał potem list otwarty do którejś z popularnych gazet austriackich. Jako obywatel i patriota wyrażał w nim żal do rządu i systemu Austrii, za to, że pozwolił na utratę ludzi takich jak my, o wysokich wartościach profesjonalnych, kulturowych i moralnych, którzy mogliby wnieść w ich ukochany kraj tyle dobra. W swym liście opisał, jak z trudem przebijaliśmy się przez nacjonalizm i ksenofobię urzędów i firm, jak mimo naszego znakomitego doświadczenia profesjonalnego i naszego oddania krajowi, traktowani byliśmy jak pariasi a teraz Austria traci nas dla innego kraju, dla Kanady. 

Nie przypuszczam, by ten list Seppa kiedykolwiek został opublikowany.
 

Jan Duniewicz 

Jan Duniewicz - magister inżynier. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej.
 

POPRZEDNIE CZĘŚCI

 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: kontakt@panoramanews.org
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ