.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: kontakt@panoramanews.org

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Życie zwielokrotnione (cz. 6) 

Ad futuram rei memoriam

Paweł zapomniał, że uratowałem mu życie i ma wobec mnie dozgonny dług wdzięczności!

A było to tak. Bawiliśmy się w wojnę w żwirowni zwanej "kiskula". Paweł w niemieckim hełmie na głowie podchodził z dołu pod górę, a ja broniłem jej, obrzucając go grudami ziemi zbieranymi z zaoranego pola sięgającego brzegu wykopu. Paweł by uniknąć lecących na niego "pocisków", budował przyczółki, drążył w piasku dziury i chował się w nich. Tak go skutecznie "bombardo- wałem", że w pewnym momencie oderwał się pokaźnych rozmiarów zwał piasku, stoczył na dół i pokrył swoją gładzią obszar długości i szerokości stu metrów. Pawła zasypało, nie było go widać. Jak go ratować, gdzie kopać? Sekundy decydowały o życiu! Zbiegłem i zacząłem rękami odgarniać piasek, w jednym miejscu, jak szalony, wciąż w tym samym miejscu. Bóg jeden wie tylko dlaczego z takim uporem tam kopałem. Aż wreszcie namacałem hełm.

W momencie, gdy zeszła na niego lawina piasku, przytulił głowę do mokrej ściany. Hełm, który był o wiele za duży stał się jakby daszkiem ochronnym nad twarzą, nie przysypało mu ust i utworzyła się maleńka przestrzeń z powietrzem. Mógł oddychać parę minut. Gdybym kopał dwadzieścia centymetrów dalej lub bliżej, dzisiaj odwiedzałbym jego grób.

Z Tczewa codziennie dojeżdżałem pociągiem do gimnazjum w Orłowie. Wstawałem bardzo wcześnie, a o zmroku wracałem. Miała to być karna kuracja wstrząsowa. Nie pamiętam czy skuteczna, ale powróciłem na łono aptekarzy.

Jakie zagrożenia czyhały wtedy na młodego człowieka? Mogłem zostać bandytą, złodziejem, cinkciarzem, alfonsem, alkoholikiem, donosicielem do Urzędu Bezpieczeństwa lub pracownikiem tejże instytucji albo lizusem partyjno - rządowym. Nikim takim nie zostałem. 
Chciałbym przeprosić tych, którym zszargałem nerwy, ale chyba już odeszli z tego świata. Gdy dołączę do nich na pewno to zrobię.

Mam natomiast nadzieję, że moi rówieśnicy żyją, cieszą się dobrym zdrowiem i nieźle im się powodzi. Przez lata gimnazjum przyjaźniłem się z Tadeuszem Ciundziewickim, Marianem Preyssem, Witkiem Binkiem. Tworzyliśmy paczkę i trzymaliśmy się razem.

Tadeusz Ciundziewicki był synem Elżbiety - nauczycielki języka polskiego i kapitana Żeglugi Wielkiej Stefana, dowodzącego w czasie wojny statkiem pasażerskim "Chrobry" a potem statkiem flagowym naszej powojennej floty "Sobieskim". 

Dowiedziawszy się, że statek sprzedano(?) sowietom i będzie pływał po Morzu Czarnym pod szyldem "Ukraina", załoga "Sobieskiego" na czele z kapitanem wybrała wolność w porcie w Nowym Jorku.

Przyjaźń z Tadeuszem opierała się chyba na zasadzie przeciwieństwa charakterów. Był on bardzo konkretny. I chytry. Nigdy nie częstował mnie cukierkami, które sam pożerał, a ja je tak lubiłem i lubię. Poza tym nie pamiętam innych jego wad. Prawie codziennie gościłem w jego rodzinnym domu przy ulicy Klonowej 13. Często sypiałem u niego. Jego mama znając mój niestabilny charakter, udzielała mi mądrych rad i miała dobry wpływ na mnie. Tadeusz ukończył Politechnikę Gdańską i prysnął za granicę. Dostałem od niego z Wiednia zawiadomienie o jego ślubie, którego treść przytoczę w całości: "Kapitan Żeglugi Wielkiej Stefan Ciundziewicki i Elżbieta Ciundziewicka z Janotów mają zaszczyt zawiadomić o ślubie syna Tadeusza Lecha z Mariką Pacher von Thienburg, córką Fryderyka Pacher von Thienburg i Marii Ludwiki Pacher von Thienburg z domu hrabina Pachta - Rayhofen. Obrzęd ślubny odbędzie się w Insbruku dnia 30 sierpnia 1964 roku w Bazylice Vilten o godzinie 11:15".  Ostatnio dzięki internetowi nawiązałem z Tadeuszem kontakt. Jest bogatym emerytem. Mieszka w ekskluzywnej dzielnicy w Wiedniu. Dziadkuje wnukom.

Marian Preyss "Pejsik" jak go zwaliśmy, grał na wielu instrumentach, miał rodzinny talent muzyczny. Jego wujem był Jerzy Waldorff. Cóż mogę o nim powiedzieć? Zawsze nienagannie ubrany, doskonale wychowany. Musiała nas łączyć nić sympatii i akceptacji, bo przez lata gimnazjalne prawie się nie rozstawaliśmy. 

Przypominam sobie wygłup mojego pomysłu, jak to z pierwszego piętra gimnazjum, po stromych i wąskich schodach znieśliśmy fortepian, Mariana siedzącego na taborecie i grającego cały czas marsza żałobnego Chopina. Następnie okrążywszy teren przyszkolny z towarzyszącym nam tłumem uczniów, postawiliśmy fortepian na swoim miejscu w klasie. Może i był to niezbyt mądry pomysł, ale jakże uroczy, prawda?

Witek, Wincenty Binek - syn znanego lekarza w Orłowie. Wysoki, szczupły. Musiało go coś ciągnąć do nas, a nas do niego, bo w dobrej komitywie przetrwaliśmy do matury. Studiował medycynę w Gdańsku i został chirurgiem. Spotkałem go przypadkowo jadąc pociągiem do Gdyni, Pracował wtedy w szpitalu w Słupsku. 

O moim wychowawcy, przesympatycznym Panu Pasińskim już wspominałem, o dyrektorze z prawdziwego zdarzenia Marcinkiewiczu także. Pamiętam żonę Pana Pasińskiego uczącą śpiewu i prowadzącą chór szkolny. Dobrze śpiewałem, ale nienawidziłem zbiorowej dyscypliny i narzuconego doboru pieśni rewolucyjno - stalinowskich. Tak długo nieznośnie się zachowywałem, aż Pani Pasińska zrezygnowała ze mnie, nie obniżając mi stopnia ze śpiewu.

Niestety moje ciocie nie zainteresowały się rozwojem mojego talentu wokalnego, którym były nawet zachwycone. Nie posłano mnie do szkół muzycznych, być może przestały już wierzyć, że cokolwiek ze mnie wyrośnie i szkoda zachodu. A tak prawdą, a Bogiem, to miały prawo tak myśleć. To, że dzisiaj podśpiewuję sobie wiele arii operowych i operetkowych zawdzięczam mojej babce, z którą często odwiedzałem Operę Poznańską.

Nie mogę nie wspomnieć o nauczycielce języka polskiego pani Niedźwieckiej. Jeżeli dzisiaj lubię pisać to jest to jej zasługa. Poziom języka polskiego był bardzo wysoki. Wymagała i "piłowała" nas, ale lekcje były takie, że siedziałem jak trusia i wychwytywałem każde jej słowo. Nie było łatwo, bo w programie szkolnym zaczął dominować rodzimy i sowiecki socrealizm. Dla niej nie do przełknięcia jak i dla wielu z nas. Pewnego razu głośno zaprotestowałem: nie będę uczył się wierszy pani Szymborskej. Niedobrze mi się robi. Powinna była mnie skarcić, ale tego nie uczyniła, mimo, że mogli nas, ją i mnie, za to wyrzucić ze szkoły. Rozumiała mnie doskonale i nigdy już nie przepytywała z literatury socjalistycznej. Tak, pani Poetko Szymborska o lirycznym sercu. Pani wiersze chronione były przez Urząd Bezpieczeństwa!

Miałem szczęście, że uczyli mnie przedwojenni pedagodzy. Doskonale wykształceni, przygotowani do zawodu, mający otwarte serce dla młodzieży i rozumiejący świetnie swoje powołanie społeczne. Jakże inni zupełnie od tych co kończyli później Dwuletnie Studium Pedagogiczne o światopoglądzie sowieckim. Taką mamy dzisiaj Polskę jaką to oni wyuczyli.

A teraz coś weselszego. Nowa, młoda nauczycielka języka rosyjskiego, niebrzydka, okrąglutka, apetyczna wynajęła pokój w wilii obok domu Tadeusza. Podglądaliśmy ją przez nieduży lufcik klatki schodowej. Była pewna, że od naszej strony nie ma okien, więc wieczorami w pełnym świetle elektrycznym balansowała nago przed dużym lustrem szafy. Nie mogliśmy od niej oderwać oczu!

Jest kilka słupów milowych w moim życiu, które wskazują przebyte zasadnicze etapy. Jednym z nich była Hania K.

Długo dojrzewająca i nabierająca kolorów złotej jesieni miłość. Moja i jej, chociaż poza oznakami sympatii, długo nie domyślałem się, że mnie kochała. Pisząc o tym, nagle ożywają zachowane gdzieś w głębi umysłu obrazy i to tak dokładne, jakbym wsiadł do wehikułu czasu i odbył podróż do tak odległych już lat. Zaczynam zastanawiać się jak dawnych? To trochę ponad pięćdziesiąt lat! Pół wieku! A jednak widzę ją w białej bluzeczce i granatowej spódniczce, kruczowłosą, uczesaną na Simonę (uwielbianą wówczas włoską aktorkę), przy nieczynnej fontannie przed szkołą, w grupie koleżanek rozpoczynających ósmą klasę. Ja byłem już w dziesiątej. Zwróciłem uwagę na piękną dziewczynę. Mógłbym z dokładnością, dzień po dniu, opowiedzieć historię naszej miłości. Utrwalam jednak mój życiorys w elektronicznym zapisie, a nie piszę powieści, chociaż któż wie może jednak chowam te wspomnienia, do magazynu mojego umysłu?

Jednak korci mnie by opowiedzieć o naszym rozstaniu. W nieprzyjemny zimowy wieczór, wiatr od morza błąkał się po peronach stacji kolejowej Gdynia. Wyjeżdżałem do Poznania. Kończyła się przerwa międzysemestralna. Całowaliśmy się, tuląc się, jakby przeczuwając, że los nas rozdzieli i płakaliśmy jak bobry. Nigdy już więcej jej nie widziałem. Podobno ukończyła Wyższą Szkołę Plastyczną w Sopocie.

Dodam jeszcze jedno zdanie, byłem tak biedny, że nie mogłem Hani kupić najskromniejszego prezentu na Boże Narodzenie. Napisałem więc dla niej książkę. Sto stron zeszytowych. Kryminał. Był to rok pięćdziesiąty czwarty, jeden z tych ponurych w naszej historii, a ja pisałem powieść o wolnej i zjednoczonej Europie.

Wspominałem już, że na mój rozwój a raczej na jego zahamowanie - inteligencji, psychiki, wiedzy, a nawet sprawności fizycznej miał niebagatelny wpływ ustrój bolszewicki. Oczywiście wielcy mędrcy zakrzyczą mnie i wyśmieją. Sypną tysiącami przykładów, a wspaniali naukowcy, sportowcy, muzycy, rzesze inżynierów powiedzą, kto chciał się uczyć, ten się uczył mimo wielu przeszkód. Złej baletnicy przeszkodzi i rąbek spódnicy albo….  ziarenko piasku.

A ja trwam przy swoim. Gdybyśmy pozostali państwem demokratycznym z demokratycznymi tradycjami, z ciągłością kultury, należeli do bloku państw zachodnich i rozwijali się tak jak one oraz zakładając, że mój charakter nie uległby zmianie, miałbym wiele nieograniczonych możliwości, by znaleźć dla siebie odpowiednią drogę. Miałbym silne oparcie w mojej mieszczańskiej rodzinie, mądrej szkole. Świat bez granic! Bez paranoi i bandytyzmu bolszewików! 

Na szczęście książki, kościół i mądrzy pedagodzy nauczyli mnie odróżniać dobro od złego. I chwała im za to. 

Polska anno domini 2006 jest najlepszym przykładem nauk bolszewizmu. Mamy wolność, tylko nie wiemy co to słowo oznacza. Po siedemnastu latach tkwimy w kompletnym marazmie, bo nikt nie umie się z tego wygrzebać. Nie mówiąc o degrengoladzie moralnej.

A teraz bardzo ważne moje oświadczenie: Nie takie życie sobie wyobrażałem i lata od 1945 do przynajmniej 1980 roku uważam za bezpowrotnie stracone. Nigdy nie chciałbym ich powtórnie przeżywać! Mimo założenia rodziny, wspaniałych przyjaciół i cudownych dziewczyn!
 

Krzysztof Jagielski 

Krzysztof Jagielski - pisarz, członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność" w Szczecinie. 
 

POPRZEDNIE CZĘŚCI
 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: kontakt@panoramanews.org
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ