Życie zwielokrotnione
(cz. 6)
Ad futuram rei memoriam
Paweł zapomniał, że uratowałem mu
życie i ma wobec mnie dozgonny dług wdzięczności!
A było to tak. Bawiliśmy się w wojnę
w żwirowni zwanej "kiskula". Paweł w niemieckim hełmie na głowie podchodził
z dołu pod górę, a ja broniłem jej, obrzucając go grudami ziemi zbieranymi
z zaoranego pola sięgającego brzegu wykopu. Paweł by uniknąć lecących na
niego "pocisków", budował przyczółki, drążył w piasku dziury i chował się
w nich. Tak go skutecznie "bombardo- wałem", że w pewnym momencie oderwał
się pokaźnych rozmiarów zwał piasku, stoczył na dół i pokrył swoją gładzią
obszar długości i szerokości stu metrów. Pawła zasypało, nie było go widać.
Jak go ratować, gdzie kopać? Sekundy decydowały o życiu! Zbiegłem i zacząłem
rękami odgarniać piasek, w jednym miejscu, jak szalony, wciąż w tym samym
miejscu. Bóg jeden wie tylko dlaczego z takim uporem tam kopałem. Aż wreszcie
namacałem hełm.
W momencie, gdy zeszła na niego lawina
piasku, przytulił głowę do mokrej ściany. Hełm, który był o wiele za duży
stał się jakby daszkiem ochronnym nad twarzą, nie przysypało mu ust i utworzyła
się maleńka przestrzeń z powietrzem. Mógł oddychać parę minut. Gdybym kopał
dwadzieścia centymetrów dalej lub bliżej, dzisiaj odwiedzałbym jego grób.
Z Tczewa codziennie dojeżdżałem pociągiem
do gimnazjum w Orłowie. Wstawałem bardzo wcześnie, a o zmroku wracałem.
Miała to być karna kuracja wstrząsowa. Nie pamiętam czy skuteczna, ale
powróciłem na łono aptekarzy.
Jakie zagrożenia czyhały wtedy na
młodego człowieka? Mogłem zostać bandytą, złodziejem, cinkciarzem, alfonsem,
alkoholikiem, donosicielem do Urzędu Bezpieczeństwa lub pracownikiem tejże
instytucji albo lizusem partyjno - rządowym. Nikim takim nie zostałem.
Chciałbym przeprosić tych, którym
zszargałem nerwy, ale chyba już odeszli z tego świata. Gdy dołączę do nich
na pewno to zrobię.
Mam natomiast nadzieję, że moi rówieśnicy
żyją, cieszą się dobrym zdrowiem i nieźle im się powodzi. Przez lata gimnazjum
przyjaźniłem się z Tadeuszem Ciundziewickim, Marianem Preyssem, Witkiem
Binkiem. Tworzyliśmy paczkę i trzymaliśmy się razem.
Tadeusz Ciundziewicki był synem Elżbiety
- nauczycielki języka polskiego i kapitana Żeglugi Wielkiej Stefana, dowodzącego
w czasie wojny statkiem pasażerskim "Chrobry" a potem statkiem flagowym
naszej powojennej floty "Sobieskim".
Dowiedziawszy się, że statek sprzedano(?)
sowietom i będzie pływał po Morzu Czarnym pod szyldem "Ukraina", załoga
"Sobieskiego" na czele z kapitanem wybrała wolność w porcie w Nowym Jorku.
Przyjaźń z Tadeuszem opierała się
chyba na zasadzie przeciwieństwa charakterów. Był on bardzo konkretny.
I chytry. Nigdy nie częstował mnie cukierkami, które sam pożerał, a ja
je tak lubiłem i lubię. Poza tym nie pamiętam innych jego wad. Prawie codziennie
gościłem w jego rodzinnym domu przy ulicy Klonowej 13. Często sypiałem
u niego. Jego mama znając mój niestabilny charakter, udzielała mi mądrych
rad i miała dobry wpływ na mnie. Tadeusz ukończył Politechnikę Gdańską
i prysnął za granicę. Dostałem od niego z Wiednia zawiadomienie o jego
ślubie, którego treść przytoczę w całości: "Kapitan Żeglugi Wielkiej Stefan
Ciundziewicki i Elżbieta Ciundziewicka z Janotów mają zaszczyt zawiadomić
o ślubie syna Tadeusza Lecha z Mariką Pacher von Thienburg, córką Fryderyka
Pacher von Thienburg i Marii Ludwiki Pacher von Thienburg z domu hrabina
Pachta - Rayhofen. Obrzęd ślubny odbędzie się w Insbruku dnia 30 sierpnia
1964 roku w Bazylice Vilten o godzinie 11:15". Ostatnio dzięki internetowi
nawiązałem z Tadeuszem kontakt. Jest bogatym emerytem. Mieszka w ekskluzywnej
dzielnicy w Wiedniu. Dziadkuje wnukom.
Marian Preyss "Pejsik" jak go zwaliśmy,
grał na wielu instrumentach, miał rodzinny talent muzyczny. Jego wujem
był Jerzy Waldorff. Cóż mogę o nim powiedzieć? Zawsze nienagannie ubrany,
doskonale wychowany. Musiała nas łączyć nić sympatii i akceptacji, bo przez
lata gimnazjalne prawie się nie rozstawaliśmy.
Przypominam sobie wygłup mojego pomysłu,
jak to z pierwszego piętra gimnazjum, po stromych i wąskich schodach znieśliśmy
fortepian, Mariana siedzącego na taborecie i grającego cały czas marsza
żałobnego Chopina. Następnie okrążywszy teren przyszkolny z towarzyszącym
nam tłumem uczniów, postawiliśmy fortepian na swoim miejscu w klasie. Może
i był to niezbyt mądry pomysł, ale jakże uroczy, prawda?
Witek, Wincenty Binek - syn znanego
lekarza w Orłowie. Wysoki, szczupły. Musiało go coś ciągnąć do nas, a nas
do niego, bo w dobrej komitywie przetrwaliśmy do matury. Studiował medycynę
w Gdańsku i został chirurgiem. Spotkałem go przypadkowo jadąc pociągiem
do Gdyni, Pracował wtedy w szpitalu w Słupsku.
O moim wychowawcy, przesympatycznym
Panu Pasińskim już wspominałem, o dyrektorze z prawdziwego zdarzenia Marcinkiewiczu
także. Pamiętam żonę Pana Pasińskiego uczącą śpiewu i prowadzącą chór szkolny.
Dobrze śpiewałem, ale nienawidziłem zbiorowej dyscypliny i narzuconego
doboru pieśni rewolucyjno - stalinowskich. Tak długo nieznośnie się zachowywałem,
aż Pani Pasińska zrezygnowała ze mnie, nie obniżając mi stopnia ze śpiewu.
Niestety moje ciocie nie zainteresowały
się rozwojem mojego talentu wokalnego, którym były nawet zachwycone. Nie
posłano mnie do szkół muzycznych, być może przestały już wierzyć, że cokolwiek
ze mnie wyrośnie i szkoda zachodu. A tak prawdą, a Bogiem, to miały prawo
tak myśleć. To, że dzisiaj podśpiewuję sobie wiele arii operowych i operetkowych
zawdzięczam mojej babce, z którą często odwiedzałem Operę Poznańską.
Nie mogę nie wspomnieć o nauczycielce
języka polskiego pani Niedźwieckiej. Jeżeli dzisiaj lubię pisać to jest
to jej zasługa. Poziom języka polskiego był bardzo wysoki. Wymagała i "piłowała"
nas, ale lekcje były takie, że siedziałem jak trusia i wychwytywałem każde
jej słowo. Nie było łatwo, bo w programie szkolnym zaczął dominować rodzimy
i sowiecki socrealizm. Dla niej nie do przełknięcia jak i dla wielu z nas.
Pewnego razu głośno zaprotestowałem: nie będę uczył się wierszy pani Szymborskej.
Niedobrze mi się robi. Powinna była mnie skarcić, ale tego nie uczyniła,
mimo, że mogli nas, ją i mnie, za to wyrzucić ze szkoły. Rozumiała mnie
doskonale i nigdy już nie przepytywała z literatury socjalistycznej. Tak,
pani Poetko Szymborska o lirycznym sercu. Pani wiersze chronione były przez
Urząd Bezpieczeństwa!
Miałem szczęście, że uczyli mnie
przedwojenni pedagodzy. Doskonale wykształceni, przygotowani do zawodu,
mający otwarte serce dla młodzieży i rozumiejący świetnie swoje powołanie
społeczne. Jakże inni zupełnie od tych co kończyli później Dwuletnie Studium
Pedagogiczne o światopoglądzie sowieckim. Taką mamy dzisiaj Polskę jaką
to oni wyuczyli.
A teraz coś weselszego. Nowa, młoda
nauczycielka języka rosyjskiego, niebrzydka, okrąglutka, apetyczna wynajęła
pokój w wilii obok domu Tadeusza. Podglądaliśmy ją przez nieduży lufcik
klatki schodowej. Była pewna, że od naszej strony nie ma okien, więc wieczorami
w pełnym świetle elektrycznym balansowała nago przed dużym lustrem szafy.
Nie mogliśmy od niej oderwać oczu!
Jest kilka słupów milowych w moim
życiu, które wskazują przebyte zasadnicze etapy. Jednym z nich była Hania
K.
Długo dojrzewająca i nabierająca
kolorów złotej jesieni miłość. Moja i jej, chociaż poza oznakami sympatii,
długo nie domyślałem się, że mnie kochała. Pisząc o tym, nagle ożywają
zachowane gdzieś w głębi umysłu obrazy i to tak dokładne, jakbym wsiadł
do wehikułu czasu i odbył podróż do tak odległych już lat. Zaczynam zastanawiać
się jak dawnych? To trochę ponad pięćdziesiąt lat! Pół wieku! A jednak
widzę ją w białej bluzeczce i granatowej spódniczce, kruczowłosą, uczesaną
na Simonę (uwielbianą wówczas włoską aktorkę), przy nieczynnej fontannie
przed szkołą, w grupie koleżanek rozpoczynających ósmą klasę. Ja byłem
już w dziesiątej. Zwróciłem uwagę na piękną dziewczynę. Mógłbym z dokładnością,
dzień po dniu, opowiedzieć historię naszej miłości. Utrwalam jednak mój
życiorys w elektronicznym zapisie, a nie piszę powieści, chociaż któż wie
może jednak chowam te wspomnienia, do magazynu mojego umysłu?
Jednak korci mnie by opowiedzieć
o naszym rozstaniu. W nieprzyjemny zimowy wieczór, wiatr od morza błąkał
się po peronach stacji kolejowej Gdynia. Wyjeżdżałem do Poznania. Kończyła
się przerwa międzysemestralna. Całowaliśmy się, tuląc się, jakby przeczuwając,
że los nas rozdzieli i płakaliśmy jak bobry. Nigdy już więcej jej nie widziałem.
Podobno ukończyła Wyższą Szkołę Plastyczną w Sopocie.
Dodam jeszcze jedno zdanie, byłem
tak biedny, że nie mogłem Hani kupić najskromniejszego prezentu na Boże
Narodzenie. Napisałem więc dla niej książkę. Sto stron zeszytowych. Kryminał.
Był to rok pięćdziesiąty czwarty, jeden z tych ponurych w naszej historii,
a ja pisałem powieść o wolnej i zjednoczonej Europie.
Wspominałem już, że na mój rozwój
a raczej na jego zahamowanie - inteligencji, psychiki, wiedzy, a nawet
sprawności fizycznej miał niebagatelny wpływ ustrój bolszewicki. Oczywiście
wielcy mędrcy zakrzyczą mnie i wyśmieją. Sypną tysiącami przykładów, a
wspaniali naukowcy, sportowcy, muzycy, rzesze inżynierów powiedzą, kto
chciał się uczyć, ten się uczył mimo wielu przeszkód. Złej baletnicy przeszkodzi
i rąbek spódnicy albo
. ziarenko piasku.
A ja trwam przy swoim. Gdybyśmy pozostali
państwem demokratycznym z demokratycznymi tradycjami, z ciągłością kultury,
należeli do bloku państw zachodnich i rozwijali się tak jak one oraz zakładając,
że mój charakter nie uległby zmianie, miałbym wiele nieograniczonych możliwości,
by znaleźć dla siebie odpowiednią drogę. Miałbym silne oparcie w mojej
mieszczańskiej rodzinie, mądrej szkole. Świat bez granic! Bez paranoi i
bandytyzmu bolszewików!
Na szczęście książki, kościół i mądrzy
pedagodzy nauczyli mnie odróżniać dobro od złego. I chwała im za to.
Polska anno domini 2006 jest najlepszym
przykładem nauk bolszewizmu. Mamy wolność, tylko nie wiemy co to słowo
oznacza. Po siedemnastu latach tkwimy w kompletnym marazmie, bo nikt nie
umie się z tego wygrzebać. Nie mówiąc o degrengoladzie moralnej.
A teraz bardzo ważne moje oświadczenie:
Nie takie życie sobie wyobrażałem i lata od 1945 do przynajmniej 1980 roku
uważam za bezpowrotnie stracone. Nigdy nie chciałbym ich powtórnie przeżywać!
Mimo założenia rodziny, wspaniałych przyjaciół i cudownych dziewczyn!
Krzysztof Jagielski
Krzysztof Jagielski - pisarz,
członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność"
w Szczecinie.
POPRZEDNIE
CZĘŚCI
|