Na horyzoncie - "raj
utracony"
"W polityce
zagranicznej nasza ojczyzna Stany Zjednoczone najpewniej dość szybko odrobią
straty, które wyrządziły cztery lata kadencji Donalda Trumpa. A jednak
pewne rzeczy się stały i cofnąć je trudno. Nikt już nie będzie tak na nas
polegał jak kilka lat wcześniej, tak z nami współpracował i tak się nas
bał." Powyższy cytat pochodzi z wypowiedzi jednego z byłych wysokich
urzędników administracji George'a Busha - szefa wywiadu CIA Johna Brennana.
Ów zasłużony emeryt - być może niechcący - wyraził swój żal za odchodzącym
w przeszłość światem uformowanym przez 6 lat II Wojny Światowej i przeszło
cztery dekady Zimnej Wojny. Tym niemniej - jak często się zdarza - nowe
nieszczęścia skutecznie zastępują te dawne. Wystarczy tylko trochę się
rozejrzeć.
Pierwszy miesiąc
2021 roku nie zajechał do wszystkich domostw z dźwiękiem dzwonków u sań.
Początek stycznia dla Amerykanów oznaczał rozruchy w stolicy i coś na kształt
puczu bojówkarzy Donalda Trumpa nazywających siebie "prawdziwymi patriotami".
Oglądając rozjuszony tłum przewalający się przez Rotundę Kapitolu, miałem
skojarzenia z tłumem francuskich "sankiulotów" z okolic roku 1789 okrążających
Luwr, a jednocześnie miałem świadomość jakiegoś dziwnego surrealizmu. Oto
były prezydent podejmuje próby przekonania przeróżnych władz lokalnych,
stanowych oraz sądowniczych, że wystarczy jeszcze raz przeliczyć głosy,
a okaże się, że to on - Donald Trump wygrał wybory prezydenckie. A tu okazało
się coś zupełnie innego niż oczekiwał były prezydent. 60 sądów różnych
szczebli (wraz z Sądem Najwyższym, w którym jest kilkoro mianowanych przez
niego prawicowców) odrzuca pozwy Trumpa, niekiedy nawet bez ich rozpatrzenia.
W Waszyngtonie zebrali się najwierniejsi stronnicy dotychczasowego szefa
Białego Domu. Nie wiadomo jak w praktyce miała wyglądać realizacja planów
"zdobycia" budynku Kongresu USA. Już same przecieki nie brzmiały zachęcająco.
Rozchodziły się pogłoski o chęci porwania lub zgładzenia speakerki Izby
Reprezentantów pani Nancy Pelosi oraz wiceprezydenta Mike'a Pence - tego
ostatniego ponoć "za zdradę". Następnego dnia część mieszkańców stolicy
USA zbudził dźwięk zamiatanego szkła i warkot silników pojazdów Gwardii
Narodowej stanów Virginia i Maryland zajmujących pozycje w różnych częściach
miasta. Ich koledzy z innych stanów dojechali później. Tamta bezsensowna
amerykańska wersja "nocy kryształowej" (tak nazwał ją w swoim rodzinnym
języku Schwartzenegger) pochłonęła siedmioro istnień ludzkich i kilkadziesiąt
rannych.
Pięć tygodni
później okazało się, że tylko Izba Reprezentantów jest gotowa postawić
b. prezydenta Donalda Trumpa w stan oskarżenia i uznać za niezdolnego do
pełnienia funkcji publicznych w przyszłości. W Senacie, jak ostrzegano,
sprawy miały się inaczej. Niewystarczająca liczba senatorów uznała b. szefa
państwa winnym podburzania swoich fanów do rozruchów. Po raz drugi w kadencji
Trumpa "impeachment" okazał się bezzębny. Już po głosowaniu speaker Senatu
USA, konserwatysta Mitch McConnel wygłosił przemówienie utrzymane w duchu
"Wilk syty i owca cała". Jego zdaniem "nie ma wątpliwości, że prezydent
Trump jest praktycznie i moralnie odpowiedzialny za sprowokowanie
krwawych zajść na Kapitolu [...] ludzie tam obecni mocno wierzyli, że działają
na życzenie i wg. instrukcji prezydenta. To ich przekonanie miało tragiczne
konsekwencje." Speaker McConnel nie przeczył nawet temu, że Donald
Trump nic nie zrobił aby odwołać swoje bojówki, jak też nie zawezwał Gwardii
Narodowej na pomoc policji pozostawiając ten kłopot innym. Tym niemniej
speaker Senatu głosował za ... uniewinnieniem byłego prezydenta, gdyż Senat
nie może sobie uzurpować władzy konstytucyjnej której nie posiada, zwłaszcza
wobec byłego prezydenta. A poza tym, są przecież sądy kryminalne.
Jest jeszcze
jeden aspekt wart poruszenia. W ostatnich kilku latach prawie każdy, kto
upominał się o minimum szacunku dla instytucji państwa demokratycznego
i rządów prawa, był dość często oskarżany co najmniej o naiwność, a często
o popieranie kosmopolitycznych i antynarodowych (tj. antypolskich / antyamerykańskich
itp.) elit. Widać gołym okiem, że nader burzliwy dwudziesty wiek, którego
okropieństw mało kto z obecnie aktywnego pokolenia pamięta, przestał już
być skutecznym straszakiem. Znowu wyrosło nam pokolenie gotowe raz jeszcze
wyważać otwarte drzwi poszukując odpowiedzi na pytanie: co jest ważniejsze
w sprawowaniu władzy? Przestrzeganie zasad ustrojowych i praworządności,
czy może raczej tzw. "triumf woli" jakiejś (podobno) wybitnej jednostki?
Jedyny kłopot w tym, że liberalna recepta na problemy naszego świata nie
podnieca wystarczająco wyobraźni masowej. Co innego baśniowe opowieści
o inteligentnych jaszczurach, zjazdach satanistów i masonów w podziemiach
hoteli na Florydzie czy konferencjach watykańskich "postępowców". Czyżby
za kilka lat Amerykę (i wiele innych krajów) miał oczekiwać raz jeszcze
kosmiczny pojedynek "DOBRA" ze "ZŁEM"? Hufce anielskie przeciw komputerowym
trollom pod wodzą George'a Sorosa? A może odwrotnie: zwolennicy neoglobalizacji
pod egidą Billa Gatesa przeciw idei narodu jako bóstwa (pod patronatem
Moskwy czy Pekinu). Toż to wypisz wymaluj "Raju Utraconego" Johna Miltona
ciąg dalszy. Chyba tylko następna pandemia lub inny kataklizm wybawi młodych
populistów z kłopotu.
Michał Stefański
Michał Stefański
- dziennikarz radiowy i prasowy, felietonista, amerykanista.
|