Na granicy
Rozmowa
z Agathą Czyżykiewicz - wolontariuszką na granicy polsko-ukraińskiej, podharcmistrzynią
ZHP działającego poza granicami Kraju, byłą hufcową Hufca Ogniwo
w Montrealu.
Bożena
Szara - Urodziłaś się w Montrealu, na stałe mieszkasz w Salzburgu. Dlaczego
postanowiłaś pomoc kanadyjskiej organizacji medycznej w Ukrainie?
Agatha Czyżykiewicz
- Od wielu lat należę do harcerstwa. Byłam wychowywana w otoczeniu,
gdzie rozmawiało się o wojnie, wspominało się okupację Polski. Od małej
harcerki śpiewałam piosenki opowiadające o wojnie, słuchałam wspomnień
weteranów II Wojny Światowej, na spotkaniach w Montrealu podczas kominków
harcerskich słuchaliśmy opowieści o tragedii i straszliwych skutkach wojny
i o tym, że "nigdy więcej żadnej wojny". Gdy dotarła do mnie wiadomość,
że Rosja zaatakowała naszych sąsiadów ze wschodu poczułam, że mam obowiązek
pospieszyć z pomocą. Ponadto chciałam, by moje zaangażowanie, było swego
rodzaju hołdem dla tych wszystkich, którzy już walczyli w przeszłości przeciwko
agresji jak i tych, którzy obecnie bronią Ukrainy. Oni walczą nie tylko
o wolność Ukrainy, ale także o naszą, polską, europejską. Nie mogłam zostać
w domu i nic nie robić ze świadomością, że mogę pomóc i że ta pomoc jest
potrzebna. To był dla mnie szok, że w 2022 roku wybuchła w Europie wojna.
Rozmawiałam także z Polakami drugiej generacji (mam tu na myśli drugą generację
emigrantów do której należę) i uświadomiłam sobie, że pomoc potrzebującym
mamy we krwi. Rozumiemy Ukraińców jak mało która inna europejska nacja.
B.Sz.
- Praca na granicy polsko - ukraińskiej to praca zespołowa. Z jaką ekipą
współpracowałaś?
A.Cz. -
Pracowałam razem z CMAT (Canadian Medical Assistance Team), którego
współzałożycielką jest harcerka z Toronto Druhna przewodniczka Valerie
Rzepka. Gdy zobaczyłam na Facebooku, że ekipa medyczna będzie rozmieszczona
jako pomoc na granicy polsko - ukraińskiej to napisałam do niej, że już
jestem w Europie i mogę jej pomóc. Jeszcze będąc w Salzburgu pomagałam
w logistyce, a później już tam, na miejscu pracowałam jako "Team leader"
i "Field Logistician". Jednocześnie byłam tłumaczem dla lekarzy i pielęgniarek.
Po stronie ukraińskiej CMAT i współpracująca z nim PMM (Polska Misja Medyczna)
mieli swój kontener z wyposażeniem medycznym. Nasza ekipa, podzielona na
dwie grupy, codziennie przekraczała granicę. Jedna grupa miała dyżur w
kontenerze, a druga wyjeżdżała z mobilną kliniką do miast w regionie, by
udzielać pomocy medycznej w schroniskach, bibliotekach i świetlicach szkolnych
przekształconych w specjalne miejsca dla uciekinierów ze wschodu Ukrainy.
Moje zadanie polegało również na tym, że koordynowałam pracą tej ekipy.
Mieliśmy też kierowcę, który z nami jeździł do Ukrainy, a także 17-letnią
Ukrainkę, która pomagała nam tłumaczyć z ukraińskiego i rosyjskiego na
angielski.
B.Sz.
- Jakie były Twoje pierwsze odczucia po przylocie na granicę polsko-ukraińską?
A.Cz. -
Na granicę przyjechałam w pierwszym tygodniu kwietnia. Pierwsze wrażenia
było takie, że uświadamiasz sobie, że jesteś w wyjątkowym miejscu, uświadamiasz
sobie, że jesteś na granicy, za którą toczy się wojna. My pracowaliśmy
w Dorohusku, niedaleko Chełma.
B.Sz.
- A jakie były Twoje pierwsze odczucia po spotkaniu z uchodźcami?
A.Cz. -
Muszę otwarcie powiedzieć, że nie miałam czasu się nad tym zastanawiać,
gdyż miałam bardzo dużo pracy związanej z koordynacją pracy mojej ekipy,
z zabezpieczeniem ich pobytu w Polsce, z logistyką wszystkich zadań, za
które byłam odpowiedzialna jako liderka grupy. W pierwszych dniach z pewnością
wielkie wrażenie zrobili na mnie żołnierze z bronią i barykady, które widziałam
w drodze do miast, gdzie Ekipa Kliniki mobilnej pomagała uciekinierom.
I może jeszcze to, że miałam świadomość miejsca, gdzie jestem i tego, że
trwa wojna, ale wszyscy wokół mnie byli bardzo spokojni i niejako pogodzeni
z tym, co się dzieje.
B.Sz.
- Ile godzin dziennie pracowałaś?
A.Cz. -
A to zależało od tego, ile czasu spędzaliśmy na granicy, czekając na
odprawę. Za każdym razem czekaliśmy na odprawę graniczną i czasem trwało
to kilka godzin. Jednego dnia mogło to być 45 minut, a innym razem mogło
trwać 6 godzin. Muszę powiedzieć, że najwięcej problemów było po stronie
polskiej, by móc wrócić z Ukrainy. Przekraczanie granicy zawsze trwało
dłużej niż w drodze na Ukrainę. Nasza ciężarówka miała napis, że jesteśmy
pomocą humanitarną, ale ta informacja nie robiła specjalnie wrażenia na
pracownikach Polskiej Straży Granicznej. Pewnego dnia zatrzymali nas na
granicy i sprawdzali bardzo drobiazgowo, ile paliwa wwozimy do Polski,
bo właśnie ukazał się nowy przepis wydany przez władze polskie regulujący
ilość benzyny przewożonej przez granicę. Jak wiadomo cena benzyny na Ukrainie
jest znacznie niższa niż w Polsce. Musieliśmy także codziennie zmieniać
kierowcę, by nie pracował non stop.
B.Sz.
- Czy Twoim zdaniem polskie władze były odpowiednio przygotowane do przyjęcia
uchodźców?
A.Cz. -
Gdy wybuchła wojna w Ukrainie, na granicę przyleciało bardzo dużo organizacji
pomocowych i prywatnych osób z całego świata. Był wielki chaos. Zabrakło
koordynacji ze strony polskich władz. Ekipy, które przylatywały do Polski,
musiały samodzielnie zadbać o zakwaterowanie i znaleźć miejsce swojej bazy
w pobliżu granicy, przez co zdarzyły się też nieprzyjemne sytuacje wśród
organizacji pomocowych. Dużym problemem był fakt, iż niektóre z tych organizacji
miały zerową kompetencję do udzielania pomocy medycznej i mogło to prowadzić
do poważniejszego problemu dla zdrowia uchodźców. Moim zdaniem władze w
Polsce nie powinny dopuścić do takiej sytuacji. Ponadto powinien być stworzony
system obowiązkowej rejestracji uchodźców dla ich bezpieczeństwa. Chaos
sprzyja przestępstwom, a przestępczość powiększa się o handel ludźmi. Bardzo
stresował mnie widok nastolatek, które na przejściu granicznym były same,
bez opieki dorosłych. Bez prowadzenia rejestracji uchodźców były
potencjalnymi, łatwymi ofiarami.
B.Sz.
- Od początku tragedii w Ukrainie media często mówią i piszą, że ta wojna
ma twarz dziecka. Co sądzisz na temat takiej opinii?
A.Cz. -
Zgadzam się w 100 procentach. Wojna najbardziej dotknęła dzieci i to
widać na ich zapłakanych, zestresowanych, pełnych strachu buziach. Koszmar
wojny zostanie w nich na całe życie. Nagle z beztroskiego dzieciństwa ich
życie zmieniło się w koszmar. Zamiast własnego pokoju z zabawkami jest
piwnica, schron, stacja metra, gdzie schronili się z najbliższymi przed
bombardowaniami. Wojna, to dla nich setki kilometrów, które przeszły w
drodze na granicę, tam, gdzie bezpiecznie i nie słychać odgłosu syren i
spadających bomb.
B.Sz.
- Co powiedziałabyś Kanadyjczykom, którzy nigdy nie przyjadą na granicę
i niewiele wiedzą o wojnie ukraińsko-rosyjskiej.
A.Cz. -
Zachęcałabym ich, by poznawali prawdę o wojnie w Ukrainie na miejscu
w Kanadzie, by wysyłali pomoc finansową, ale by nie przyjeżdżali na granicę.
Osoby indywidualne i często nieprzygotowane do tak ekstremalnych warunków,
osoby nie zorganizowane w grupach pomocowych, mogliby napotkać na problemy
z którymi trudno byłoby im sobie poradzić, zwłaszcza ci, którzy nie znają
języków polskiego, ukraińskiego czy rosyjskiego.
B. Sz.
- Czy jest coś, o co nie zapytałam, a Ty chciałabyś podzielić się swoją
refleksją?
A.Cz. -
Chciałabym skorzystać z okazji i podziękować Polonii montrealskiej,
za zakup palm wielkanocnych w Kościołach. Akcję tę zorganizowały harcerki
Hufca Ogniwo. Cały dochód ze sprzedaży palm został przekazany Canadian
Medical Assistance Team. W imieniu CMAT raz jeszcze serdecznie dziękuję
naszej montrealskiej Polonii.
B.Sz.-
A ja bardzo dziękuję za rozmowę.
A.Cz. -
Dziękuję za zaproszenie do tej rozmowy.
Rozmawiała
Bożena Szara
|