Sztuka przetrwania
To wszystko się sprowadza do przetrwania.
Taki wniosek publicysta Tony Schwartz wyciąga patrząc na zmagania o władzę
i wpływy w bagienku waszyngtońskim. Zapytany przez dziennikarza kanału
telewizji MSNBC Ari Melbera jaki jest ostateczny sens zmagań prezydenta
Trumpa, zarówno dla jego fanów i zwolenników, ale także dla jego zagorzałych
krytyków, Schwartz - kolega Donalda Trumpa z lat osiemdziesiątych oraz
współautor bestseleru "Prezydent biznesmen" (tytuł oryginału "The Art of
the Deal") - odpowiada w ten sposób: Jego niezwykłość polega na stałym
podtrzymywaniu swojego wizerunku efektywnego biznesmena. Pracowałem nad
tą książką w latach 1986 - 87 i właśnie wtedy zaczynał on mieć kolosalne
problemy; tracił dziesiątki, może setki milionów, a jakby pan z nim usiadł
przy stoliku, to w ogóle nie miałby pan pojęcia co się dzieje. Zawsze ta
sama mantra: "Idzie mi lepiej niż kiedykolwiek dotąd." - A wierzył pan
chociaż, że jest miliarderem? - pyta Melber. - Nie wierzyłem w to ani przez
chwilę. Faktem jest, że Trump bez przerwy robi wszystko co może, aby odwrócić
uwagę ludzi od rzeczywistości takiej, jaką ona jest. Niestety, już dość
dawno temu, magazyn "FORBES" uznał go za miliardera. W opinii Schwartza,
każda opowieść o Donaldzie Trumpie powinna się zaczynać od próby odpowiedzi
na pytanie: jak deweloperowi i politykowi w jednej osobie udało się sprowadzić
nasze zbiorowe człowieczeństwo do parteru. Po namyśle wypada przyznać,
że jednak jest w tym coś genialnego. Trump zawsze umiał wzbudzać i podsycać
strach, gniew, frustrację - prawie jednakowo u swoich fanów, jak też przeciwników.
Tych drugich jest w stanie ściągnąć do swojego poziomu, gdzie już nie istnieje
nic, ani dobro, ani zło. Ten poziom sprowadza się do nagiej walki o przetrwanie.
W kontekście waszyngtońskich zmagań, które są widoczne dla wszystkich,
dziennikarzowi MSNBC nie wypadało pytać Tony Schwartza, czy w latach osiemdziesiątych
jego eks-kolega Trump samodzielnie napisał książkę "The Art of the Deal",
czy może współautor wystąpił też w roli "ghost-writera". Tak, czy
owak, w naszych czasach na takich drobiazgach już mało komu zależy.
Czy nadejdzie chwila, kiedy przyjdzie
taki ktoś, kto osuszy waszyngtońskie bagno? Nieważne, czy będzie
się nazywał Robin Hood, Spider-man, Superman, Rocky Balboa, a niechby nawet
Donald Trump. Ważne, by to w końcu zrobił. Taka postać - jeśli się zjawi
- będzie należeć do świata masowej wyobraźni amerykańskiego świata pracy
przesiąkniętej telewizyjnymi serialami i filmami akcji. Bardziej ze świata
Hollywoodu niż realnej polityki. Bezwzględny dla magnatów prasowych, naftowych,
skorumpowanych policjantów, gangsterów i wszelkich oszustów. Wyrozumiały
dla maluczkich, dla potomków tych, o których upomina się od 136 lat pamiętny
cytat z poetki Emmy Lazarus wyryty na Statui Wolności strzegącej ujścia
rzeki Hudson do oceanu. "Przyjdźcie do mnie wy zmęczone, biedne, stłamszone
masy, pragnące wolności." Po kilku pokoleniach okazuje się, że obietnice
polityków, nawet tych tak bardzo opatrznościowych, nie odpowiadają na aspiracje
współczesnych mas. Wielu młodych ludzi chcących robić karierę skarży się
albo na nowojorskie elity, albo na "waszyngtońskie bagno" - tak samo jak
ekipa Trumpa, trzy lata temu. Wymarzonego, przez prezydenta, muru
na granicy z Meksykiem wciąż jeszcze nie ma. W najbliższych kilkunastu
miesiącach mit Donalda Trumpa albo znajdzie swoje nowe uzasadnienie w realiach,
albo niczym zwierciadło z ponurej baśni Andersena rozsypie się na tysiąc
kawałków. Aktualnie, wiele wskazuje na to, że spuścizną, którą pozostawi
swoim rozczarowanym rodakom główny lokator Białego Domu jest wiara, że
liczy się tylko sztuka przetrwania.
W popularnym przed dziesięciu laty
serialu "The Apprentice" każdy odcinek kończy się słowami Donalda Trumpa
grającego samego siebie jako szefa wielkiej korporacji "Zwalniam was!"
(Youre fired!). Patrząc na zapierającą dech w piersiach płynność kadr
Białego Domu, nieprzerwanie wymienianych przez dwa lata, można by rzec,
iż nadal odgrywany jest kolejny odcinek tego samego serialu. Widzowie mają
się zachwycić głównym bohaterem. Tak to on, podobno przewidujący i troskliwy,
choć także ostry, kiedy trzeba. On obdarzony wszelkimi zdolnościami, a
otoczony samym przeciętniactwem. To znaczy prezydent Trump tak chciałby
sam siebie widzieć. Jedno jest pewne - głowa państwa nie cierpi na niską
samoocenę. Czas jednak leci nieubłaganie i nadejdzie chwila, w której główny
gwiazdor filmu "The Apprentice" uświadomi sobie, że zwyczajne życie różni
się bardzo od Hollywoodu. Jeszcze nie wiemy, kto to będzie, ale wiele wskazuje
na to, że zbliża się moment, kiedy, tym razem, ktoś inny wypowie magiczne
słowa "Youre fired!" Wiemy tylko to, że nie będzie to Donald Trump.
Michał Stefański
Michał Stefański - dziennikarz
radiowy i prasowy, amerykanista. Od ponad 25 lat felietonista w polskojęzycznych
programach radiowych w wieloetnicznej stacji CFMB 1280 AM w Montrealu.
Jego artykuły i komentarze ukazywały się na łamach Gazety Wyborczej, dziennika
polonijnego - Gazeta w Toronto i montrealskiego Biuletynu Polonijnego.
Ma kotkę Zuzię. (Montreal) |