O emocjach w wywiadzie
...nieco osobiście
W wywiadzie
dla "Polska The Times" Vincent V. Severski poruszył między innymi tematykę
emocji i roli jaką odgrywają w działalności wywiadu. Dlatego z uwagą
przeczytałem ten
wywiad, co i Państwu polecam. Wszystko co ma związek z komponentem
psychologicznym w pracy służb specjalnych budzi moje naturalne zainteresowanie.
Tym bardziej, że demon heurystyki dostępności natychmiast odnalazł w mojej
pamięci wszystkie okazje przy jakich rozmawialiśmy z kolegami i koleżankami
oficerami o psy... Nie, nie. Nie o psychologii, tylko o psychologach. Aha.
I z góry przepraszam nasze koleżanki z wywiadu. Dla wygody Autora, płynności
wywodu i dobra Czytelników w odniesieniu do dowolnej osoby z personelu
wywiadowczego będę posługiwał się zwrotem "oficer". Będzie on obejmował
cały personel, niezależnie od płci czy stopnia służbowego.
Każdorazowo
a było to już w czasach słusznych, co nie jest obojętne dla tematu -
gdy poruszałem temat udziału psychologów w naszej działalności, dyskusja
natychmiast schodziła na naszych własnych (sic!). Tak, Zarząd Wywiadu UOP,
a po nim Agencja Wywiadu miały do dyspozycji własnych psychologów. Oficerowie
operacyjni widzieli ich udział wyłącznie w procesie rekrutacji. Przy czym
zarzucali psychologom, że nie mają praktyki operacyjnej i dlatego nic nie
pojmują ze "specyfiki służby". I że ponoć nie znając tej "specyfiki" nie
mogą właściwie oceniać czy kandydat na szpiega nadaje się czy się nie nadaje.
Oficerom - analitykom było wszystko jedno. Psychologów w swojej działalności
analitycznej nie potrzebowali. A o emocjach wiedzieli niewiele. I czy w
ogóle istnieją.
Kawałek
życiorysu
Takie rozmowy
przypominały mi natychmiast moją własną przygodę z psychologiem i psychologią
przy okazji rekrutacji. Rekrutem byłem ja. W moim CV oraz w jednym z tekstów
("O kłamstwie")
rozpoznają Państwo ów szczególny moment. Gdy w 1993 roku moja służba ponownie
upomniała się o mnie, jednym z warunków powrotu było przejście całego "procesu
naboru" tak jak przechodzą go nowi rekruci.
Mam nadzieję,
że Czytelnicy - zwłaszcza ci, którzy w wywiadzie nie pracowali - wybaczą
rozbudowany poniżej wątek osobisty. Wydaje mi się mimo wszystko konieczny.
Bo większość Czytelników ma całkiem dobre pojęcie o emocjach, ale nie o
niuansach pracy w wywiadzie. No bo skąd? Chyba, że uchylimy im nieco drzwi...
A tam zobaczymy bazę wyjściową do dalszych rozważań.
Oczywiście
o emocjach. W wywiadzie.
Ja miałem wtedy
40 lat, dwa lata przerwy w służbie, w dorobku rangę kapitana, kilkanaście
różnych pozyskań i 11 lat służby, z czego ponad 3 lata w tropikach jako
kierownik punktu operacyjnego w Lagos. To żadna tajemnica - w IPN jest
zapewne całe moje dossier dostępne ciekawskim.
W tych tropikach
trzy razy byłem pewnym kandydatem na umarlaka - dwa razy z powodu pewnej
nieznanej mi samiczki o drobnej wręcz budowie. Tak, tak. Samiczki. Samicy
komara z rodzaju Anopheles, która zapłodniła mnie parazytami "plasmodium
falciparum" czyli zarodźcem sierpowatym, a w konsekwencji malarią. Przeżyłem.
Raz - dzięki mojemu kumplowi szyfrantowi i polskiemu lekarzowi, który zaaplikował
mi w pośladek właściwy zastrzyk z chlorochiny, zanim jeszcze zdążyłem skutecznie
i ostatecznie "wyciągnąć kopyta". Ówcześnie owe zarodźce nie były na ten
lek odporne. Dziś już są. Zastrzyk przerwał proces mojego umierania na
tyle skutecznie, że mogłem poczekać na kolejną samiczkę. Drugi raz przeżyłem
dzięki lekowi wykorzystywanemu w czasach wojny w Wietnamie, pastylce o
dźwięcznej nazwie "Fansidar". Akurat ten był dostępny w aptece na lotnisku,
gdzie właśnie zacząłem kolejny, nieoczekiwany "proces kopania w kalendarz".
Przeżyłem, gdyż przypadkowo przechodzący znajomy Libańczyk rozpoznał mnie
i interweniował. I nie udało mi się przywitać ze świętym Piotrem (niektórzy
powiedzieliby, że z Lucyferem).
Trzeci raz
mogłem paść bohaterską śmiercią z powodu "ołowicy" niesionej długaśną serią
wielkokalibrowego karabinu maszynowego buntowników, którzy zamiast w pokojowej
demonstracji, postanowili pozbyć się ówczesnego dyktatora siłą. Zapewne
aby zmienić go na innego. Też dyktatora. Niewątpliwie uznali, że biały
osobnik poruszający się samochodem w pobliżu obiektu, do którego chcieli
się usilnie dostać stanowi zagrożenie dla ich "rewolucji". I wypruli w
moją stronę ową serię. Pewnie byli słabo wyszkoleni, bo seria szła i szła,
ale ciągle tuż obok mojego samochodu, który nie wiedzieć dlaczego poruszał
się tak wolno, jakby przedzierał się przez miód. Ponieważ ja byłem zapewne
nieco lepiej wyszkolony w jeździe samochodem pod ostrzałem niż owi strzelcy
w prowadzeniu ognia do celu ruchomego, tego dnia udało mi się ujść cało.
Co to były za emocje...
Z takim bagażem
na karku miałem meldować się u mojej Pani Psycholog. Na testy. Nie było
to dla mnie nowością, bo przechodziłem takie testy uprzednio, w 1978 roku,
zanim zaproszono mnie do Starych Kiejkut. Wiem, że wtedy, w 1993 roku wyglądałem
bardzo podejrzanie.
Nie
miałem garnituru. Miałem za to długie, sięgające prawie do połowy pleców
lekko siwiejące włosy i takąż brodę, której resztki widać jeszcze dziś
na mojej fotografii profilowej. Żeby nie wyglądać jak jeden z braci Gibb,
włosy spiąłem w tak zwany "koński ogon". Potem złośliwe koleżanki w Zarządzie
Wywiadu uparcie nazywały to uczesanie - moim zdaniem bardzo eleganckie
- "kucykiem". Wyobrażacie sobie? "Kucyk"! Pewnie chciały mnie poniżyć,
ale bohatersko znosiłem to wyzwisko. Z siłą i godnością osobistą. Godną
oficera.
Tego dnia było
pochmurno i deszczowo. Nie zdążyłem wypić porannej kawy spiesząc się na
testy, dla których wybrano idiotyczną godzinę. Zbyt poranną jak na moje
ówczesne przyzwyczajenia. Chyba byłem też w nie najlepszym humorze. Gdy
wśród licznych testów przyszła kolej na technikę niedokończonych zdań nic
nie zapowiadało katastrofy. Do dziś pamiętam dwa kluczowe i feralne pytania.
Pytania, na które tego dnia lepiej było nie odpowiadać.
Pani Psycholog
poprosiła o dokończenie zdania "Na bezludną wyspę zabrałbym ze sobą...".
Odburknąłem: "...walizkę książek...". Pani była dociekliwa: "A ludzie są
mi potrzebni do..."? "Do niczego!"
Kilka dni później
wezwano mnie do szefowej komisji psychiatrycznej, która miała wydać ostateczny
werdykt. Czy nadaję się, czy nie. Zaczęło się niby normalnie. Pani Doktor
była w wieku dojrzałym, co sygnalizowało doświadczenie zawodowe, o uroczym
wschodnim akcencie i równie uroczym warkoczu. Zaczęła mnie odpytywać z
tematu "rodzina". Trochę to trwało, ale odpowiadałem szczerze do bólu.
Ostatecznie Pani Doktor wyznała, że jest w kłopocie. "Zdaniem młodej Pani
Psycholog - powiedziała, sprawdzając coś w trzymanych na biurku papierach
- jest pan SOCJOPATĄ!" Powiało grozą. Ja - socjopata! Zamiast "ja - znowu
szpieg"!
Pani Doktor
na szczęście zdecydowanie nie zgadzała się z tą hipotezą. "Moim zdaniem
NIE jest pan socjopatą" - powiedziała. Kamień, który spadał z mojego serca
gruchnął o podłogę z taką siłą, że prawie poczułem trzęsienie ziemi. -
"Zadecyduje trzyosobowe konsylium z moim udziałem - kontynuowała - w obecności
naszej młodej i niedoświadczonej koleżanki. To jej pierwsza ocena kandydata
do służby w karierze. Proszę się nie martwić!"
Konsylium
trwało długo ale nie wykazało ani mojej socjopatii ani innego stanu wykluczającego
mój powrót do Firmy. Przeszedłem do kolejnego etapu. I ostatecznie Rzeczypospolita
uznała, że jestem godzien.
Tyle tytułem
wprowadzenia
Dobrze.
Ale co dalej?
Vincent V.
Severski w swoich publicznych wystąpieniach kilka razy potwierdzał,
że polscy oficerowie wywiadu nie mają "opieki psychologicznej". Miał zapewne
na myśli opiekę terapeutyczną w razie potrzeby. Oficerowie nie mają też
kapelana. Jeśli chodzą do spowiedzi, to w swojej parafii. Faktycznie. Ale
moim zdaniem obecność psychologów w filtrowaniu osób kandydujących do służby
jest absolutnie niezbędna. Za to ich nieobecność, gdy oficerowie zmagają
się z prozą służby, wydaje mi się niebezpieczna. Dla oficerów i dla służby.
Dlaczego? Pora porozmawiać o emocjach.
Służba w wywiadzie
jest oczywiście służbą elitarną. Nie tylko dlatego, że dopuszcza się do
niej bardzo skrupulatnie wyselekcjonowanych kandydatów. Zasady selekcji
- tak jak w naborze do jednostki "GROM" - są bardzo wyśrubowane. I chociaż
nie ma w nich aż tak wysokich wymogów fizycznej sprawności jak u komandosów,
to są inne, dostosowane do wyzwań znanych z praktyki wywiadowczej wielu
pokoleń szpiegów. Wśród tych wymogów jest poszukiwanie osób, które będą
w stanie przetrwać w warunkach skrajnie niekorzystnych, w obcym kulturowo
otoczeniu, czasem jawnie wrogim. Które w skrajnym oddaleniu od ciepłych
gabinetów i biurek zachowają wystarczającą dozę opanowania, aby podejmować
samodzielnie optymalne decyzje w warunkach niepewności i ryzyka. Bowiem
w terenie (czytaj: poza granicami państwa) oficer wyszkolony w Starych
Kiejkutach, czy w innym ośrodku, często nie będzie miał natychmiastowego
dostępu do zbiorowej mądrości całej wywiadowczej drabiny służbowej. Nikt
mu nie podpowie, co może zrobić, gdy w realizacji dobrze zaprojektowanego
przedsięwzięcia operacyjnego coś pójdzie nie tak.
Gdzie te
emocje?
Na emocje w
wywiadzie można spojrzeć na wiele sposobów. Ja mógłbym skupić się na dwóch.
Pierwszy to wiwisekcja emocji indywidualnego oficera, który pracuje w dwojakim
środowisku. Bezpiecznym, we własnym kraju i niebezpiecznym, poza granicami
państwa. I drugie podejście - ogląd emocji obecnych niejako na zewnątrz
tegoż oficera. Emocje w środowiskach, w których musi pracować, emocje wśród
jego wrogów ale i współpracowników - agentów i innych osób. Ponieważ to
drugie podejście to gotowe zaproszenie do doktoratu, rezygnuję. Zostaję
przy wariancie pierwszym.
Nie mam tu
miejsca na wykład o emocjach w ogóle, ani kompetencji do jego wygłaszania.
Większość ludzi z absolutną pewnością powie, że wie co to jest emocja.
Dopóki nie zapytasz ich o jej definicję. Ale tu spróbuję jedynie pokazać,
jak emocje mogą wpływać na naszą pracę w wywiadzie i jej jakość.
Emocja to silne
odczucie (świadome lub nieświadome) o charakterze pobudzenia pozytywnego
(pod wpływem szczęścia, zachwytu, spełnienia) lub negatywnego (pod wpływem
gniewu, odrazy, strachu). Z prac Paula Ekmana i innych psychologów wiemy,
że istnieją tak zwane emocje podstawowe. Ekman zaliczał do nich początkowo
tylko radość, smutek, pogardę, strach, gniew i wstręt. Lista jednak może
być znacznie wydłużona. Żeby nie było, że coś pomijam to proszę, zmierzcie
się z tym:
Jeśli emocją
wiodącą będzie ZŁOŚĆ, to emocjami pochodnymi lub stanami uczuciowymi
zbliżonymi będą: wzburzenie, frustracja, nienawiść, irytacja, wściekłość,
gniew, zdenerwowanie, podrażnienie, zniecierpliwienie, zacietrzewienie,
oburzenie, niechęć, pogarda, mściwość, desperacja, furia, uraza i szał.
Jeśli wiodącą
emocją będzie RADOŚĆ, to emocjami pochodnymi lub stanami uczuciowymi
zbliżonymi będą: euforia, błogość, podniecenie, szczęście, rozbawienie,
entuzjazm, zadowolenie, zachwyt, wdzięczność, wesołość, ekscytacja, sympatia,
życzliwość, satysfakcja, odprężenie, ożywienie, serdeczność, czułość, ulga,
beztroska, spełnienie, docenienie i przyjemność.
Jeśli wiodącą
emocją będzie SMUTEK, to emocjami pochodnymi lub stanami uczuciowymi
zbliżonymi będą: zawód, gorycz, rozpacz, żal, melancholia, zmartwienie,
przybicie, depresja, apatia, żałoba, przygnębienie, ból, zranienie i przygaszenie.
Jeśli wiodącą
emocją będzie STRACH, to emocjami pochodnymi lub stanami uczuciowymi
zbliżonymi będą: trwoga, niepokój, lęk, przerażenie, panika, obawa, niepewność,
bojaźliwość, nieśmiałość, podejrzliwość, powściągliwość, zagubienie, wahanie
i popłoch.
Profesjonalnych
psychologów uprasza się w tym miejscu o niepastwienie się nad powyższymi
wyliczankami. Dla niektórych Czytelników będą one jedynie dowodem na bogactwo
języka polskiego.
Jeśli idzie
o rozróżnienie emocji i nastrojów, to psychologowie czasem godzą się z
definicją, że emocja trwa krótko. A nastroje dłużej. Czasem znacznie dłużej.
Emocje wzbudzane są najczęściej w sytuacjach wymagających działań przystosowawczych.
W trakcie działań operacyjnych wywiadu takich momentów jest mnóstwo. Ich
(emocji) wzbudzeniu towarzyszy aktywność autonomicznego układu nerwowego
wspierająca działanie. Nastroje z kolei wpływają na coś innego - modulują
przetwarzanie informacji. Przykładowo nastrój nasila pamięciową dostępność
pewnych treści i osłabia dostępność innych. Nastrój może też wpływać na
sposób przetwarzania treści (np. pozytywny nastrój sprzyja twórczości,
czego świadkami są obecnie Czytelnicy niniejszego eseju).
Są też emocje
będące sumą dwóch lub więcej emocji. Zdaniem niektórych psychologów połączenie
emocji podstawowych prowadzi do powstania emocji pochodnych. Przykładowo:
radość + akceptacja = miłość lub przyjaźń; strach + zaskoczenie = groza
lub trwoga; strach + wstręt = niepokój i ostrożność; radość + strach =
poczucie winy; złość + wstręt = wrogość; złość + radość = duma. W niektórych
badaniach ustalono, że emocje pochodne powstają wskutek pojawiania się
emocji podstawowych w specyficznych sytuacjach społecznych: poczucie winy
to strach przed karą za zabronione działania; wstyd to poczucie złości
skierowanej na samego siebie; duma to radość z tego, że ktoś okazał się
wartościowy we własnych oczach.
I jak tu, drodzy
Czytelnicy uprawiać działalność wywiadowczą, gdy musimy operować na tak
pogmatwanym materiale, jakim jest "homo-rzekomo-sapiens"?
Moja anatomia...
strachu
Niestety, nie
mamy wyboru. Świat zaludniony jest przez takich jak ja i Wy licznych "homo-nie-wiadomo-czy-na-pewno-sapiens".
Co więcej, przypominam tu, że szpieg to też człowiek i jako taki posiada
własne emocje, o czym szeroko mówi Vincent V. Severski w sygnalizowanym
wcześniej wywiadzie
prasowym. W konsekwencji tworzy to dosyć skomplikowane konfiguracje.
Bo oficer wywiadu musi realizować zaplanowane zadanie wywiadowcze niezależnie
od stanu własnych emocji. Nawet najdzikszych. I niezależnie od nich musi
wchodzić w różnorakie role, które wymagają prezentowania na zewnątrz takich
emocji, jakie są charakterystyczne dla sytuacji, w jaką wprowadził nas
rozwój wypadków (zwykle poprzez symulowanie).
Ponieważ nie
mogę dopuścić, aby znużeni czytaniem tego eseju Czytelnicy przysnęli, skupię
się wyłącznie na jednej, jedynej emocji. Bardzo ważnej i nieustannie obecnej
w zawodowym życiu oficera wywiadu. O radości, smutku i złości napiszę innym
razem.
Tą chyba najbardziej
powszechną emocją (niektórzy nazwą to nawet uczuciem) w świecie wywiadu
jest moim zdaniem STRACH. Paradoks? Absolutnie nie! Paradoksem jest to,
że gdy zapytasz losowo wybranego oficera - gdybyś miał taką szansę - czy
odczuwa strach, odpowiedź brzmiałaby "NIE!" I będzie to odpowiedź bardzo
uczciwa. Trik polega na tym, że jest to strach nieuświadamiany. Odczuwany,
ale nierejestrowany. Strach. To tak dokładniej, czegoż to lub o co się
boimy w tym wywiadzie?
Złote pola
Po pierwsze
boimy się o siebie. Są takie miejsca na świecie, gdzie "immunitet dyplomatyczny"
oznacza tylko to, że gdy cię zastrzelą, to miejscowa władza to potępi i
wyrazi ubolewanie. A czasem jest tak, że immunitetu nie ma. Boimy się też
o nasze rodziny, zwłaszcza gdy razem z nami wyjeżdżają do dalekich krajów
o odmiennej kulturze. Co prawda lubimy wierzyć, że nasi przeciwnicy honorowo
stosują się do zasady nietykania rodzin. Tak, stosują się. Ci, którzy rozumieją
pojęcie honoru podobnie do nas. Ale bywałem w miejscach, gdzie przeciwnikiem
nie był oficer ichniego kontrwywiadu. Bywał nim rebeliant, partyzant, buntownik,
bandyta i złodziej. I zdesperowany opozycjonista wobec miejscowego dyktatora.
Tam zagrożenie i ryzyka z nimi związane były bardzo, bardzo asymetryczne.
Do dziś uważam, że to cholernie niesprawiedliwe...
Po drugie
boimy się o naszych współpracowników i naszych agentów. Pogardliwie kiedyś
nazywani "kapusiami" nasi współpracownicy - Polacy, niebędący kadrowymi
pracownikami wywiadu, stanowią bardzo ważny komponent pracy wywiadowczej.
Ryzykują czasem więcej niż oficer prowadzący. Nie mają immunitetów, a mogą
pójść siedzieć na długie lata do więzienia i nikt ich nie wymieni na sławnym
moście. A czasem mogą nawet stracić głowę. Dosłownie. Więc należy im się
szacunek. A kto z Was nie nadstawiał karku tak jak oni nadstawiali, niech
się nie waży rzucać kamieniem. Ani niczym innym.
Nasi agenci
to nie są aniołki. Ale podjęli się zadania dostarczania Polakom informacji,
jakie mogą być istotne dla bezpieczeństwa Polski. Często ze szkodą dla
ich własnych państw. Choć wiemy, że zdradzają tajemnice własnego kraju,
to tkwi za tym aktem jakaś silna motywacja i równie silne emocje. Zapewne
sami się boją. Dekonspiracji. My też się tego boimy.
Po trzecie boimy
się o kolegów. Koledzy to bardzo ważny czynnik w pracy wywiadowczej. Wielokrotnie
w moich profesjonalnych dyskusjach pojawiał się nam wątek o roli jaką spełnia
"towarzysz broni". A może być ona niebagatelna. Czasem, gdy okoliczności
na to pozwalają i gdy równocześnie istnieje taka potrzeba, operację wywiadowczą
prowadzoną przez jednego oficera zabezpiecza kolega lub nawet ich cała
grupa. Na czym takie zabezpieczenie polega nie będę teraz wyłuszczał. Nie
żebym się obawiał ujawnienia strasznych tajemnic, na które czyha obca służba.
Ta obca służba stosuje dokładnie takie same metody jak nasza. Wygrywa ten,
kto popełnia mniej błędów. A obecność dodatkowej pary oczu i uszu, dodatkowego
samochodu, dodatkowej kamery lub mikrofonu, pomaga w unikaniu błędów.
W socjologii
istnieje pojęcie "gwiazdy socjometrycznej". W szkolnej klasie pyta się
uczniów z kim chcieliby siedzieć w jednej ławce (przy założeniu, że są
dwuosobowe). W naszym zawodzie "gwiazdy" poszukuje się pytając: "Z którym
kolegą poszedłbyś realizować zadanie wywiadowcze bez obawy, że skrewi?"
Dlatego boimy się o dobrych kolegów. Bo czasem o nich trudno.
Po czwarte
boimy się o nasz kraj. Kto by nim nie rządził, ten obszar między Bałtykiem
a Tatrami, między Sanem i Odrą, łaskawie nam Polakom przydzielony kiedyś
na licznych międzynarodowych konferencjach, ciągle i nieustająco jest Ojczyzną
Polaków. Wszystkich. Bez wyjątku. Nawet tych, co siedzą od 70 lat w Australii
lub Kanadzie. Albo gdzie indziej. Na przykład w Kazachstanie. Lub w więzieniu
w Kolumbii. Dlaczego się boimy o nasz kraj? To bardzo obszerny temat. Temat
na inny czas i inną opowieść.
Po piąte
boimy się też o naszych sojuszników. Co? Sojuszników? Tak, tak właśnie.
I nie inaczej.
Strach można
oswoić. W wywiadzie robimy to codziennie.
Filip Hagenbeck
Filip Hagenbeck - oficer wywiadu.
Weteran długoletnich misji poza granicami kraju. Na terenach trudnych i
gorących, także w warunkach wojennych. Ponoć urodził się 1 kwietnia, ale
nie należy wyciągać z tego zbyt daleko idących wniosków. Do niedawna myślał,
że resztę swego życia spędzi jak wszyscy szpiedzy - w cieniu, w kapciach,
przy kominku, z ukochanym psem, głaszcząc siwiejącą brodę. Pomylił się.
|