Wszystkie strachy prezydenta
Zdjęcia archiwalne
nie kłamią. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przez większe
miasta Europy Zachodniej przeciągały tłumne demonstracje ideowych (lub
naiwnych) "obrońców pokoju". Z perspektywy czasu wiadomo, że jednym ze
sponsorów protestów był walczący o przetrwanie Związek Sowiecki. To właśnie
wtedy do jego arsenału wojny propagandowej weszły amerykańskie rakiety
Cruise oraz bomba neutronowa. Zwłaszcza ta druga broń zadziałała silnie
na wyobraźnię wielu młodych ludzi. Ponoć po użyciu tzw. "bomby neutronowej"
sprzęt pozostaje prawie nietnięty - jedynie załoga czołgu czy obsada transportera
wyparowuje. Tak przynajmniej twierdzą specjaliści. Minęło jeszcze kilka
lat i było już wiadomo, że wierchuszka "imperium zła" nie zamierza bronić
"realnego socjalizmu" do ostatniej kropli krwi. Zwłaszcza, że perspektywy
wzbogacenia się postsowieckiej elity w nowym (choć dla niektórych "starym")
ustroju stwarzały setki mniejszych i większych pokus. Wizja III wojny światowej
znowu odpłynęła w nieokreśloną przyszłość.
Minęły trzy
dziesięciolecia. Czas biegł nieubłaganie przynosząc wiele wynalazków technicznych
w teorii ułatwiających życie. A jednak, paradoksalnie, dla setek tysięcy
ludzi po obu stronach dawnego Muru Berlińskiego życie nie stawało się lżejsze.
Komputeryzacja, cyfryzacja, a nade wszystko wizja nadciągającej globalizacji
tworzyły nową rzeczywistość, która rządziła się nowymi prawami. Fakt, że
zwycięski neoliberalizm zapewniał przestrzeganie wszystkich praw ludzkich
- tzn. prawie wszystkich, z wyjątkiem prawa do pensji starczającej na utrzymanie
trójki osób. Normą stała się praca dwóch osób w rodzinie. Niektórym, co
bardziej oczytanym, młodym prekariuszom i przedwczesnym emerytom marzyło
się jakieś ..... nowe otwarcie w postaci rewolucji, buntu, czy innego kataklizmu
- niekiedy nawet wojny. Tak to, w wielu krajach tradycyjnego Zachodu powstawało
"stracone pokolenie", wyżej ceniące stabilizację finansów rodzinnych (niechby
nawet) w państwie autorytarnym od praw i wolności oferowanych przez obojętny
liberalizm. Równolegle na Dalekim Wschodzie tworzyło się i krzepło mocarstwo
Państwa Środka - z jednej strony szermujące hasłami progresywnymi, a z
drugiej zdyscyplinowane i konserwatywne do szpiku kości - idealna pożywka
dla rozwoju kapitalizmu państwowego. Chiny, już coraz rzadziej zwane "Ludowymi",
dwa miesiące temu wychodziły na prostą. Ich odkrycia i przedsiębiorczość
zachwycały wielu, przerażały innych. Wielu ekspertów do dzisiaj twierdzi,
że starcie tego państwa z Ameryką jest prędzej czy później nieuniknione
i to niezależnie od tego czy coronavirus panoszy się na świecie samoistnie,
czy został gdzieś przywleczony celowo.
Na początku
roku, w połowie stycznia, pewien wyższy urzędnik w Ministerstwie Spraw
Zagranicznych Chińskiej Republiki Ludowej zwrócił uwagę na meldunek wywiadu
powstały na bazie wpisu internetowego stworzonego w stanie Nowy Meksyk.
Dotyczył on przypadku szczególnie ciężkiej grypy. Kreatywny agent przekazał
wiadomość o możliwości stworzenia grypo-podobnego wirusa, który później
miał być ponoć przetransportowany do Chin w celu przetestowania jego przydatności
jako broni biologicznej - najlepiej nie o zbyt dużej śmiertelności, lecz
za to bardzo zaraźliwej. Co było dalej - nie wiadomo. Obie teorie kursują
równolegle na internetowej neostradzie. Wyznawcy tej pierwszej upierają
się, że pierwsze egzemplarze coronawirusa wyhodowali agenci CIA, którzy
podrzucili je do miasta Wuhan. Kolporterzy drugiej teorii, winą za jego
powstanie obarczają przemyślnych Chińczyków tysiącami oblegających laboratoria
najlepszych uczelni Ameryki Północnej i Europy. Są też tysiące wirusologów,
dla których od dawna było jasne, że eksperymenty z przemysłową hodowlą
bydła i nierogacizny doprowadzą z czasem do zachwiania równowagi mikrobiologicznej
i wybuchu trudnych do opanowania epidemii. Ktoś powie, że jest to cena
za biblijne (i niestety przesadne) "czynienie sobie ziemi poddaną".
Widać zatem
gołym okiem, że choćbyśmy bardzo tego nie chcieli, prawie zawsze za tego
typu nieszczęścia ponosi odpowiedzialność tzw. czynnik ludzki. Ozwał się
on w ostatnich dniach głosem samego prezydenta USA Donalda Trumpa. Rozmawiając
z korespondentem konserwatywnego kanału TV FOX News, Trump wyraził mocną
nadzieję, że do Świąt Wielkanocnych coronavirus zostanie pokonany. Następnie
prezydent puścił na całego wodze wyobraźni i zaczał opisywać z entuzjazmem
"kościoły wypełnione na Wielkanoc ludźmi", choć zaledwie kilka minut wcześniej
jego eksperci i on sam namawiali telewidzów, by mieli się na baczności
i do odwołania pozostawali w domach. Na wyrazy zaskoczenia i oburzenia
ze strony wielu polityków, działaczy i dziennikarzy nie trzeba było długo
czekać. Prezydentowi zarzuca się lekceważący stosunek do ochrony zdrowia
i życia Amerykanów, a przecież m.in. właśnie do tego zobowiązuje głowę
państwa konstytucja. Niedługo potem Donald Trump uściślił o co mu w rzeczywistości
chodziło. Tym razem fantazja prezydencka namalowała dość czarny obraz.
"Jeżeli zatrudnieni nie pójdą masowo do pracy w połowie kwietnia, to czeka
nas nie tylko zastój w biznesie, ale i recesja. Oznacza to tysiące, tysiące
samobójstw". Innymi słowy, w opinii prezydenta, patriotyczny Amerykanin
zaryzykuje złapanie coronavirusa, bo wie, że kryzys gospodarczy też pociągnie
za sobą liczne ofiary. Silniejsi przeżyją, a reszta nas nie obchodzi. Na
zakończenie podam komentarz jednego z publicystów nowojorskich, który takimi
słowy skomentował katastroficzną wizję Trumpa. "W tych wypowiedziach widać
jak na dłoni cały system wartości prezydenta, który od dziecka go kształtuje:
Na pewno szczerze myśli, że nie warto żyć, jeśli traci się pieniądze. Kryzys
gospodarczy, recesja itp. to dla Trumpa zło absolutne. W jego optyce, wszystko
inne, nawet epidemię, da sie jakoś wytrzymać. Nam pozostaje tylko nadzieja,
że ta druga połowa Ameryki ma na świat inne spojrzenie i jej życie nie
polega jedynie na zbieraniu pieniędzy.
Michał Stefański
Michał
Stefański - dziennikarz radiowy i prasowy, amerykanista. Felietonista Radia
Polonia.
|