Kim jestem? Jestem "szpiegiem"...
a raczej "byłym szpiegiem"! I do tego zupełnie zwyczajnym. Elegantsza nazwa
tej jednej z najstarszych profesji świata mogłaby brzmieć: "kadrowy funkcjonariusz
wywiadu". Na marginesie dodam, że zawsze bawiła mnie zabawa polegająca
na mruganiu do Czytelników, tak jak to kiedyś uczynił pewien polski "niezwyczajny
szpieg", przedstawiając się w tytule swoich wspomnień jak sam James Bond.
"Nazywam się..." Dlatego wybaczcie mi to mrugnięcie.
Do tej opowieści przymierzałem się
od wielu lat. Ale przelanie moich wspomnień na papier byłoby dawniej zupełnie
nie do pomyślenia. Bo wiecie - świat szpiegów, zarówno tych "zwyczajnych",
jak i "niezwyczajnych", a czasem nawet "nadzwyczajnych" jest z reguły hermetyczny.
Wpajana nam od początku zasada poufności skłaniała do pozostawania w cieniu.
Mnie samego wyszkolono zgodnie ze starym złodziejskim (i szpiegowskim)
prawidłem: jeśli cię złapią na gorącym uczynku, to do niczego się nie przyznawaj,
a jeśli chwycą cię za rękę, w której trzymasz łup (tajny mikrofilm) - zaprzeczaj,
że to twoja ręka. Konsekwentnie i do końca. Pamiętam dokładnie ten wykład
w Kiejkutach. Tłumaczono nam, że skuteczność takiej strategii jest potwierdzana
przez najlepszych prokuratorów. Oskarżyciele mają ułatwione zadanie, gdy
podejrzany podejmuje z nimi dialog, licząc, że wygra z wymiarem sprawiedliwości.
Dlatego przez długie lata po oficjalnym odejściu ze służby taktownie milczałem.
Zgodnie z zasadami. Jako że szpiedzy też mają zasady.
Pierwszy raz milczałem, gdy Najjaśniejsza
Rzeczpospolita w październiku 1990 roku oświadczyła ustami kolegi z kadr
w Centrali: "Już tu nie pracujesz! W kasie czeka odprawa. Pokwituj odbiór
świadectwa pracy. O, tu masz napisane, że jesteś zweryfikowany pozytywnie".
Kasę i świadectwo moralności odebrałem i poszedłem poszukać sobie jakiejś
innej pracy. Długo nie szukałem.
Drugi raz milczałem, gdy Najjaśniejsza
Rzeczypospolita w lutym 1991 roku zorientowała się, że w polskim wywiadzie
cywilnym, zmuszonym do działania w nowej konfiguracji geopolitycznej w
Europie, brakuje fachowców. Kolega z Centrali zadzwonił z pytaniem, czy
nie wróciłbym do służby (już w nowym UOP), bo nie mają doświadczonych ludzi
do roboty. Ktoś musi młody narybek szkolić.
Nie byłem tym zbytnio zainteresowany,
gdyż ówcześnie przechodziłem, jak miliony moich rodaków, zdumiewającą lekcję
barbarzyńskiej fazy kapitalizmu. Pracowałem w prywatnej firmie i nie zamierzałem
z tego "darmowego uniwersytetu" rezygnować. Udało mi się wtedy ocalić od
bankructwa polski przemysł cukrowniczy. Serio. Kiedyś o tym opowiem.
Zarząd Wywiadu UOP kilka razy nieoficjalnie
zachęcał mnie do powrotu do służby. Dałem się przekonać dopiero po trzech
latach. Powrót obfitował w rozmaite atrakcyjne przygody. Ale był skuteczny.
Pracowałem dla prezydenta Lecha Wałęsy i kolejnych prezydentów RP oraz
jakże różnorodnych rządów.
Trzeci raz milczałem, gdy szesnaście
lat później, w 2009 roku, Najjaśniejsza Rzeczpospolita poprzez swych reprezentantów
w Sejmie uchwaliła, że jestem "bandytą" z mocy ustawy. I że myliłem się,
kiedy uwierzyłem ustawie z 1994 roku, która wyraźnie stanowiła, że w służbie
dla wolnej od "komunistów" Rzeczpospolitej Polskiej lata z "czasów niesłusznych"
(PRL) będą liczone do mojej emerytury na równi z tymi, jakie wysłużę za
"czasów słusznych".
Dwa lata wcześniej odszedłem z przyczyn
rodzinnych na pełną (75% podstawy) i w pełni zasłużoną emeryturę. Potem
nie miałem już szans, jak ci, których ustawa zastała w służbie, aby "dosłużyć"
dodatkowe lata i odzyskać po raz drugi pełną stawkę emerytury według nowych,
choć działających wstecz reguł. Wiara w państwo prawa okazała się jednak
kosztowna. Najjaśniejsza Rzeczpospolita stwierdziła, że to, co przez ostatnie
dziewiętnaście lat było uznawane za "grę w piłkę nożną", teraz jest "grą
w piłkę ręczną", a wszystkie "bramki" zdobyte przeze mnie i innych oficerów
za pomocą "kopnięcia piłki nogą", są nieważne właśnie z powodu użycia owej
nogi.
Liczne "ważne" polskie partie polityczne
najwyraźniej uznały, że "niepotrzebni mogą odejść". Przy okazji należy
ich jednak dodatkowo kopnąć, aby wiedzieli, gdzie ich miejsce. I opluć
- za "zdrady", których się dopuścili. Wydawało się, że gorzej być nie może.
Nic bardziej błędnego. Po ośmiu latach Najjaśniejsza Rzeczpospolita przygotowała
kolejny cios w plecy.
Czwarty raz już nie milczałem. Napisałem
manifest. Nosi tytuł Ale my wiemy... Powinniście znaleźć go w sieci, jeśli
dobrze poszukacie...
Kiedy politycy, powołując się na
wolę Suwerena, zmieniają w biegu reguły gry, obowiązujące nas zasady więdną
i mogą ulec zawieszeniu. Dzięki radykalnym decyzjom kolejnych rządów o
ujawnieniu tożsamości rzeszy "kadrowych oficerów wywiady" i spraw, którymi
się zajmowali, wielu z nich już wie, że do ich osobistych historii i dokonań
może mieć dostęp każdy. I każdy może napisać własną historię. Nawet najbardziej
kłamliwą. Taka jest natura narracji bazującej na umiejętnie wyselekcjonowanych
faktach.
Swego czasu - dość dawno temu - usłyszałem
w telewizji, przy okazji jakiejś debaty na temat dawnych służb, żale pewnej
badaczki akt IPN, że oficerowie wywiadu z "niesłusznych lat" nie palą się
do pisania wspomnień. A przecież są ważnymi świadkami historii. Zaśmiałem
się wtedy gromko. Ale kiedy bez skrupułów ujawniono Zbiór Zastrzeżony IPN,
nie było mi już do śmiechu.
Po tym wszystkim ja także pozbyłem
się skrupułów i teraz tworzę swoje memuary. Zwłaszcza że wielokrotnie próbowano
ujawnić moje nazwisko, nawet gdy służyłem we współczesnej i wydawałoby
się "słusznej" służbie cywilnego wywiadu - w Zarządzie Wywiadu UOP i Agencji
Wywiadu. Ostatecznie jednak Najjaśniejsza Rzeczpospolita uznała, że niewiele
z tego, co działo się przed rokiem 1990, jest niejawne. Moja tożsamość,
która miała być chroniona dożywotnio, nie jest chroniona od 2008 roku.
Jest jawna. Moje działania w Czarnej Afryce - jawne. Możecie o nich poczytać
szczegółowo w aktach IPN. Pan doktor Witold Bagieński z IPN opisał jedną
z moich "przygód", pisząc artykuł o "ostatnim zdrajcy/dezerterze PRL".
Nie, nie o mnie. O facecie, który mnie zdradził. Pan doktor zapewne wziął
za to atrakcyjną wierszówkę od jednego z popularnych tygodników. Czego
mu absolutnie nie wypominam.
Postanowiłem więc sam opowiedzieć
własną historię, zanim napisze ją za mnie ktoś inny. Spisywałem ją pracowicie
w miarę mych sił i czasu. To subiektywna i prywatna opowieść, złożona z
mniejszych lub większych okruchów, jakie zwykle pozostają nam wszystkim
w pamięci, bo czas zaciera szczegóły. A skoro zaciera, to zapewne nie są
one - i nie były też dla mnie - tak ważne.
Wiele lat temu, ale już w czasach,
o których nadal nie wolno mi swobodnie mówić, przebywałem w pewnym Gorącym
Kraju. Tak się złożyło, że przez przypadek natknąłem się tam na Bardzo
Ważnego Polityka z Polski, który ów kraj wizytował. W asyście uzbrojonej
po zęby ochrony. Taki to był czas i miejsce.
Gdy sytuacja nakazała się przedstawić.
uczyniłem to, uchylając kapelusza. Bardzo Ważny Polityk zaciekawił się:
- O, a co pan tutaj robi?
Kiedy wyjaśniłem oględnie to, co oficjalnie robiłem w Gorącym Kraju, Bardzo
Ważny Polityk skomentował:
- Ha, to ma pan tu bardzo ciekawą
robotę... Pokiwałem głową. I coś mnie podkusiło, aby dodać pod nosem: -
No! Faktycznie, ciekawa. A memuary puchną i puchną... - O! - Bardzo Ważny
Polityk wykazał się znakomitym słuchem - to warto będzie poczytać!
- Eeee, chyba nie... No, może za
piętnaście-dwadzieścia lat... - starałem się rakiem wybrnąć z konwersacji
zmierzającej w niepożądanym kierunku. Ów polityk był z urzędu dość dobrze
zorientowany w sprawach służb specjalnych. Nie czekałem więc na "pozdrowienia
od Pana Zbyszka". Po paru sekundach na szczęście ktoś odwrócił uwagę Bardzo
Ważnego Polityka od mojej osoby, więc błyskawicznie zniknąłem "po angielsku"
i tyle mnie widzieli.
Od czasu tej rozmowy minie wkrótce
zadeklarowane przeze mnie nieopatrznie owe 15 lat. Bardzo Ważny Polityk
nie przeczyta niczego, co tu opowiadam. Zmarł przedwcześnie kilka lat temu.
Ale mam czwórkę wnuków. Jako człowiek, który lubi "optymalizować" swoje
działania (moja żona nazywa to zwykłym lenistwem), nie chciałbym, w razie
zaciekawienia wnuków historią dziadka, powtarzać cztery razy tej samej
opowieści.
Nie jest to praca naukowa. Nie jest
to historia wywiadu cywilnego. Nie jest to też analiza polityczna ówczesnych
czasów. Dlaczego nie? O to będziecie mogli spytać mnie sami - można mnie
spotkać w realnym świecie. Nie ukrywam się, bo już dawno wyszedłem z cienia.
Działam w Fundacji Po.Int., założonej kilka lat temu przez znanego pisarza,
także byłego oficera wywiadu, Vincenta V. Severskiego.
To będzie jednak moja, "najmojsza"
i wyjątkowo subiektywna opowieść o tym, jak zostałem "zwyczajnym szpiegiem"
i co z tego wynikło... Wiele lat później dojdzie do prawie publicznej dyskusji
pomiędzy oficerami wywiadu, czy nazwanie oficera "szpiegiem" nie jest przypadkiem
obraźliwe. Niektórzy będą twierdzić, że tak. Inni, że niekoniecznie. Nie
wszystko mogę ani chcę opowiedzieć. Na pewno jednak zobaczycie, jak "zwyczajny
absolwent" wpada w łapy "mafii" zwanej wywiadem. Jest też sporo ciekawostek
ze szkolenia wywiadowczego, które możecie znać z innych publikacji, niekoniecznie
wspomnieniowych. Trochę szczegółów z pracy Departamentu I MSW, z funkcjonowania
Centrali wywiadu w latach mojej służby, a także arcyciekawych - nie zawaham
się użyć tego słowa - przygód na Czarnym Lądzie.
I jeszcze jedno: zacząłem nazywać
sam siebie "zwyczajnym szpiegiem" z lekkim przekąsem w momencie, kiedy
przygotowując się do przelania na papier swoich memuarów, zorientowałem
się, że nie zbawiłem świata, nie zapobiegłem trzeciej wojnie światowej,
nie zdziałałem cudów. Że byłem trybikiem w pewnej specyficznej machinie,
jaką każde rozsądne państwo powołuje, aby widzieć i słyszeć to, czego jego
rywale nie chcą ujawnić publicznie. Historia pełna jest niezwykłych postaci.
Zarówno oficerów, jak i agentów. Szpiegów. Zawodowców i amatorów. Złodziei
tajemnic. "Zwyczajny szpieg" nie wzbudzi niczyjego podziwu. Ani nie wywoła
wypieków na twarzy Czytelnika, który pragnąłby wiedzieć: "Co dalej, co
dalej? Jak to się skończy?". Życie miałem chyba jednak aż nadto urozmaicone.
Zapraszam do mojego świata, świata "zwyczajnych szpiegów". Nie będziecie
rozczarowani.
Z poważaniem,
Filip Hagenbeck - szpieg
Filip Hagenbeck - oficer wywiadu.
Weteran długoletnich misji poza granicami kraju. Na terenach trudnych i
gorących, także w warunkach wojennych. Ponoć urodził się 1 kwietnia, ale
nie należy wyciągać z tego zbyt daleko idących wniosków. Do niedawna myślał,
że resztę swego życia spędzi jak wszyscy szpiedzy - w cieniu, w kapciach,
przy kominku, z ukochanym psem, głaszcząc siwiejącą brodę. Pomylił się.
PANORAMA
- MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA