W krótkich spodenkach
przez PRL
Cesiek (Czesław)
Cesiek był moim sąsiadem, mieszkał
z rodzicami w niewielkim domku w pobliżu. Czasami nas odwiedzał i w związku
z tym ciągnął się za nim ogon pomówienia. Podobno po którejś u nas wizycie
coś z naszego mieszkania zginęło. Nie pamiętam co to było, lecz ogon podejrzenia
skojarzył się z jego osobą na dobre. Tak jak ze srokami, które miały wlatywać
przez okna i kraść błyskotki, często srebra z zestawu sztućców które pozostały
po pierwszym mężu mojej mamy, wojskowym lekarzu zamordowanym w Katyniu.
Faktem jest, że w naszym domu czasem panował niedostatek, który matka próbowała
łatać sprzedażą przedmiotów z dóbr rodzinnych, to dotyczyło jakichś dywanów,
być może i srebrnych drobiazgów o których brak oficjalnie podejrzewano
sroki oraz Ceśka.
Lubiłem go, więc podejrzenia sprawiały
mi przykrość, nie śmiałem jednak wątpić w opinie matki i babci. Kolegowałem
się z nim nadal, co owocowało różnymi wspólnymi zabawami, których Cesiek
był twórczym inspiratorem. Lubiliśmy na przykład kopać. Dziury i nory różne
w ziemi.
Nasza miejscowość, wiosko-osada
Wiśniowa Góra, tak jak większość terenów wokół Warszawy leży na piaskach,
takich swojskich, dość miałkich, żółtych, miłych i łatwych do kopania.
Toteż któregoś dnia zaczęliśmy kopać sporą jamę - kryjówkę, w której z
czasem było dość miejsca na dwóch takich chudziaków jak my w owym czasie.
Owa jaskinia była dość przytulna lecz ze stropem z tego samego piasku jak
reszta, co mnie do dziś dziwi, że nie zawaliła się na nasze głowy pod własnym
ciężarem, albo pod stopami jakiegoś przypadkowego przechodnia. Nie wiem
czy mnie pamięć nie myli, ale nasza przytulna jaskinia uległa po jakimś
czasie likwidacji rękami przezornego znajomego, który najwyraźniej dysponował
zasobem wyobraźni przewyższającym moją i Ceśka razem wziętych.
Nie starczało nam jednak wyobraźni
w innych zabawach.
Mianowicie na pobliskich polach łatwo
było znaleźć różne niewypały pozostałości z czasów II wojny światowej.
Dokładnie pamiętam leżące przed naszym domem obłe kształty z niewielkim
wiatraczkiem na ogonie. Właśnie ten kształt zachęcał nas do zawodów i rywalizacji
kto tym dalej rzuci. Dopiero wiele lat później domyśliłem się, iż były
to pociski moździerzowe, takie zwykłe, trywialne, prawdopodobnie dalej
po tylu latach uzbrojone, lecz nie eksplodowały, bowiem niewybuchami były.
Nie wiem czy w tych zawodach wygrywał Cesiek czy ja, lecz niebawem okazało
się, iż tyle szczęścia co my nie miał żołnierz z oddziałów wysłanych na
te tereny celem ich zalesiania. Sadzenie drzewek polegało na wbijaniu w
ziemię co kilka kroków metalowego klina zwieńczonego solidnym uchwytem
tak, aby w powstałej dziurze umieścić sadzonkę. Widywaliśmy tych żołnierzy
na co dzień, byliśmy do ich widoku przyzwyczajeni do dnia, kiedy po jednej
z takich dynamicznych czynności nieszczęsny żołnierz wyleciał w powietrze,
a jego porozrzucane resztki trudno było skompletować w jedną, nadającą
się do pochówku całość.
Wypadek ten spowodował szeroko zakrojoną
akcję usuwania niewypałów. Zaczęło więc zjeżdżać wojsko wyposażone w wykrywacze
min i przeszukiwać całą okolicę.
Nasze moździerzowe pociski siłą rzeczy
zniknęły z obszaru ciekawych zabaw, w zamian mogliśmy podziwiać wojskowe
ciężarówki odwiedzające regularnie nasze podwórko. Jedną z nich pamiętam
do dzisiaj. Przejeżdżając w pobliżu zwolniła na tyle, że zdołałem wskoczyć
na stopień przy drzwiach szoferki tego archaicznego w swojej konstrukcji
auta. (Teraz wiem, że mógłby to być GAZ-AA radzieckiej produkcji tzw. "połutorka")
Szyba szoferki była otwarta, zaś za kierownicą siedział młody żołnierz
w polowym drelichu. Kiedy mnie dostrzegł, obrócił głowę w moją stronę i
coś powiedział. Przestraszyłem się i ze stopnia w panice zeskoczyłem. Żałuję
tego do dzisiaj! Taka szkoda!
Mogłem przecież podjechać jeszcze
kawałeczek.
Po wielu latach doszedłem do wniosku,
że żołnierz spokojnych głosem powiedział: "tylko nie spadnij". Długo jeszcze
miałem potem wyrzuty sumienia z powodu mojego tchórzostwa do tego stopnia,
że musiałem swą odwagę poddawać sprawdzeniu dość regularnie, ostatnio zaś
podczas wyjazdu na wojny Bałkańskie.
Naszych pirotechnicznych z Ceśkiem
doświadczeń akcja rozminowywania nie zakończyła. Kontynuowaliśmy te przygody
nadal, zbierając poniewierającą się po lasach amunicję. Nieco skorodowane
lecz całkiem kompletne pociski karabinowe zbieraliśmy jak grzyby do koszyka.
Służyły do pirotechnicznych seansów na terenie pobliskich, piaskowych górek.
W jednym z ich zagłębień ochoczo rozpalaliśmy ognisko, wrzucaliśmy do niego
zebraną amunicję i chowając się w pobliżu czekaliśmy na efekt. Zwykle byliśmy
rozczarowani, bowiem w miejsce solidnych eksplozji słychać było jedynie
serie dźwięków przypominających rozsypywanie grochu na blasze. Szkoda,
że żołnierze pozbierali nasze obłe, moździerzowe pociski, bowiem wiedzeni
naszą dziecięcą ciekawością niewątpliwie wpakowalibyśmy je do jakiegoś
ogniska.
Roman Mossor
Roman Mossor - urodzony i mieszkający
od zawsze, choć z długimi przerwami w Warszawie. Zawodowo pasjonat
Telewizji - techniki, organizacji i technologii. Życiowo i rodzinnie związany
z Bałkanami, społecznościami byłej Jugosławii. Od wielu lat w stanie pozornego
spoczynku. (Warszawa)
|