W krótkich spodenkach
przez PRL (cz. 4)
Sporty zimowe
Łyżwy. Znalazłem kiedyś w domowych
szpargałach piękne, błyszczące niklem figurówki. Mogłem się nimi jedynie
pozachwycać, gdyż do ich użycia potrzebne były stosowne buty. Nie wiem
kto ich poprzednio używał, lecz obawiałem się iż należały do kobiety, więc
używanie tak finezyjnego sprzętu przez mężczyznę, a nawet chłopca wydało
mi się niestosowne. Mimo więc urody tych łyżew nie widziałem możliwości
ich użycia w mojej praktyce sportowej. Nadawały się do jakiejś gablotki
jako cenna ozdoba, lub pamiątka.
Znalazłem natomiast łyżwy inne, troszkę
pordzewiałe, lecz rokujące szanse aby na nich pojeździć. Niedaleko domu,
przy drodze prowadzącej do najbliższej stacji kolejowej było bajorko, część
jakiegoś bagiennego miejsca zaopatrzonego przez przyrodę w niewielkie skupisko
trzcin i innych, wodnych porostów. Całość o charakterze mini-jeziorka,
czy raczej większej kałuży dawała zimą szanse, aby bez specjalnego rozmachu
skorzystać z tej prostej ślizgawki. A to było spore rozszerzenie oferty
białych sportów na tej naszej piaszczystej, mazowieckiej, lesistej równinie.
Problem łyżew został jako-tako rozwiązany
za sprawą sprzętu jak na współczesność nieco dziwacznego, lecz do ówczesnych
realiów pasującego jak ulał. Były to łyżwy uniwersalne możliwe do zamocowania
na różnych butach, lecz pod pewnymi warunkami. Przód umożliwiał zaciśnięcie
ruchomym mechanizmem podeszwy buta z obu jego stron przy pomocy kluczyka,
podobnego jak te do zamykania kolejowych przedziałów w pociągach z PRL-u.
Czyli takiego, który do niczego innego się nie nadaje. Tył łyżwy był znacznie
bardziej dziwaczny. Zawierał bowiem wypust o nieregularnym kształcie. Miał
on pasować do dziury zrobionej w obcasie i przykrytej stosowną blaszką
z otworem w kształcie wspomnianego łyżwy wypustu, lecz umieszczonego poprzecznie.
Ten wspaniały wynalazek miał spowodować, że łyżwiarskie buty mogły poza
funkcją sportową służyć do zwykłego chodzenia. Jakże doniosłe było to wspaniałe,
uniwersalne rozwiązanie w czasach kiedy dla "ludu pracującego miast i wsi"
brakowało wszystkiego, ze sprzętem sportowym na czele (ale kiełbasa w sklepach
jeszcze była do czasu dokończenia PGR-rowskiej reformy rolnictwa).
I oto znaleziono dla moich łyżwiarskich
celów przydatne, oczywiście przedwojenne trzewiki. Niezbyt wysokie, sięgające
trochę powyżej kostki, sznurowane, a także dodatkowo zapinane paseczkiem
w poprzek. Lecz co najważniejsze buciki owe obdarzone były grubym, solidnym
skórzanym obcasem umożliwiającym zrobienie wspomnianej dziury i przykrycie
jej stosowną blaszką. Jednak było to zadanie fachowe, czyli dla szewca.
A szewc na szczęście akurat mieszkał i pracował w tym samym domu, na jego
parterze. Na dodatek nie był to szewc przysłowiowy, bo nie pił, a przynajmniej
nigdy go podchmielonego nie widziałem, czyli od swoich kolegów po fachu
mocno odstawał. Ta jego wyjątkowa cecha powodowała, iż bywał dostępny zawsze
kiedy tylko go potrzebowałem, a z racji mojego łyżwiarskiego wyposażenia
korzystałem z jego wsparcia nad wyraz często. To właśnie on wykonał w obcasie
mojego uniwersalnego buta stosowną łyżewną dziurę i zgrabnie przykrył ją
wspomnianą już dziurawą blaszką. Fachowo zamocował do obu butów łyżwy skręcając
do siebie dwa przednie uchwyty tak, aby trzymały sprzęt stabilnie zwłaszcza
dla moich niewygórowanych do jazdy figurowej potrzeb.
Chociaż moje marzenia nie sięgały
jeszcze zamaszystych szusów hokejowych, to raczkowanie po pobliskich zamarzniętych
kałużach miało mnie kiedyś do tego celu doprowadzić, albo przynajmniej
do obejrzenia hokejowej gry na żywo (telewizji przecież wtedy jeszcze nie
było). Ale moja łyżwiarska praktyka powodowała, że z szewcem szybko zaprzyjaźnić
się musiałem, bowiem łyżwy od butów uparcie odpadały. Coraz częściej wracałem
ze ślizgawki kuśtykając na przemian jedną nogą w bucie z łyżwą, drugą zaś
tylko z butem i dziurą w obcasie. Szewc cmokał jedynie na niepowodzenia
tej roboty i skręcał przednie mocowanie coraz mocniej, tak że zelówka wyraźnie
się rozwarstwiała poddając się bez oporu tej brutalnej przemocy. Ani szewc,
ani tym bardziej ja nie posiadaliśmy do tego skręcania sprytnego kluczyka,
który zapewne zaginął w wojennej zawierusze, więc szewskie skręcanie odbywało
się przy użyciu prymitywnych obcążek, które kanty pokrętła systematycznie
wygładzały z kształtu kanciastego do niestosownego w tym wypadku kształtu
okrągłego. Coraz bardziej rdzewiejące moje łyżwy służyły mi coraz rzadziej,
podeszwa zaczęła od tego skręcania odpadać, a dziura w obcasie całkiem
się zatkała błotem bezdroży i moich z sadzawki smutnych powrotów. Widać
Opatrzność chciała, aby kłodami przeciwności usłać drogę mojej łyżwiarskiej
kariery.
Ale pora zimowa stwarzała przecież
inne możliwości:
Narty!
Oto mam w oczach obraz, szusującej
po białym, zakopiańskim zboczu sufrażystki w długiej czarnej sukni i modnym
kapeluszu, podpierającej się zręcznie na swoich telemarkowych zawijasach
długim, prostym kijem. Aż chce się dopingować tę dzielną damę z przełomu
wieków pędzącą w dół na charakterystycznych, drewnianych nartach z długimi
ostrymi czubami.
Hurrra!
Narty przypadły mi w udziale do zimowej
jazdy, w przydzielonej z racji zamieszkania i dość słabo mimo nazwy górzystej,
choć mało też wiśniowej - Górze. Moje (też po kimś) były piękne,
choć ich urody wówczas nie dostrzegałem, w odróżnieniu od kłopotów, których
mi dostarczały. Uproszczone do bólu mocowanie dla butów, składające się
z wygiętej do kształtu litery U aluminiowej blachy i wzmocnienia z kilku
pasków. Nawet maminych przedwojennych narciarskich butów nie musiałem do
tego sportu fatygować, gdyż do moich zabytkowych nart pasowały każde poza
sandałami i tenisówkami. Tymi drobnymi przeciwnościami się nie przejmowałem,
kiedy z zapałem, przed każdą jazdą smarowałem narty świecą tak, aby w ogóle
ich przesuwanie się po śniegu było możliwe. Kiedy o tej pracochłonnej czynności
zapominałem, śnieg grubą warstwą narty od spodu oblepiał, zawracając leniucha
z powrotem do przygotowawczych, dość nudnych i żmudnych czynności wstępnych.
Drewniane narty ze słabym poślizgiem ułatwiały jazdy z pobliskich byle-górek,
a nawet skoki z byle-skoczni na płaskie lądowiska, co skutkowało silnymi
dobiciami dającymi poczucie prawdziwej narciarskiej przygody.
No i na deser saneczki. Historyjka
krótka i bolesna.
Usłyszałem od kogoś, że do metalowych
płóz po jeździe nie należy zbliżać ust. Oczywiście musiałem sprawdzić dlaczego
taka sugestia się pojawiła. I pewnego razu przytknąłem usta do zmrożonych
płóz. Zapiekło, więc szybko je oderwałem. Teraz dopiero zabolało. Pobiegłem
do domu z ustami czerwonymi jak od szminki. Babcia z litością wytarła cieknącą
z nich krew. Ale mnie nie skrzyczała. Wiedziała bowiem, iż na pytanie "dlaczego?"
jeszcze wielokrotnie w życiu będę szukał odpowiedzi.
Żeby przekonać się samemu.
Roman Mossor
Roman Mossor - urodzony i mieszkający
od zawsze, choć z długimi przerwami w Warszawie. Zawodowo pasjonat Telewizji
- techniki, organizacji i technologii. Życiowo i rodzinnie związany z Bałkanami,
społecznościami byłej Jugosławii. Od wielu lat w stanie pozornego spoczynku.
(Warszawa)
|