.
NUMER 8 / STYCZEŃ 2020

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

W krótkich spodenkach przez PRL (cz. 4)

Sporty zimowe

Łyżwy. Znalazłem kiedyś w domowych szpargałach piękne, błyszczące niklem figurówki. Mogłem się nimi jedynie pozachwycać, gdyż do ich użycia potrzebne były stosowne buty. Nie wiem kto ich poprzednio używał, lecz obawiałem się iż należały do kobiety, więc używanie tak finezyjnego sprzętu przez mężczyznę, a nawet chłopca wydało mi się niestosowne. Mimo więc urody tych łyżew nie widziałem możliwości ich użycia w mojej praktyce sportowej. Nadawały się do jakiejś gablotki jako cenna ozdoba, lub pamiątka.

Znalazłem natomiast łyżwy inne, troszkę pordzewiałe, lecz rokujące szanse aby na nich pojeździć. Niedaleko domu, przy drodze prowadzącej do najbliższej stacji kolejowej było bajorko, część jakiegoś bagiennego miejsca zaopatrzonego przez przyrodę w niewielkie skupisko trzcin i innych, wodnych porostów. Całość o charakterze mini-jeziorka, czy raczej większej kałuży dawała zimą szanse, aby bez specjalnego rozmachu skorzystać z tej prostej ślizgawki. A to było spore rozszerzenie oferty białych sportów na tej naszej piaszczystej, mazowieckiej, lesistej równinie.

Problem łyżew został jako-tako rozwiązany za sprawą sprzętu jak na współczesność nieco dziwacznego, lecz do ówczesnych realiów pasującego jak ulał. Były to łyżwy „uniwersalne” możliwe do zamocowania na różnych butach, lecz pod pewnymi warunkami. Przód umożliwiał zaciśnięcie ruchomym mechanizmem podeszwy buta z obu jego stron przy pomocy kluczyka, podobnego jak te do zamykania kolejowych przedziałów w pociągach z PRL-u. Czyli takiego, który do niczego innego się nie nadaje. Tył łyżwy był znacznie bardziej dziwaczny. Zawierał bowiem wypust o nieregularnym kształcie. Miał on pasować do dziury zrobionej w obcasie i przykrytej stosowną blaszką z otworem w kształcie wspomnianego łyżwy wypustu, lecz umieszczonego poprzecznie. Ten wspaniały wynalazek miał spowodować, że łyżwiarskie buty mogły poza funkcją sportową służyć do zwykłego chodzenia. Jakże doniosłe było to wspaniałe, uniwersalne rozwiązanie w czasach kiedy dla "ludu pracującego miast i wsi" brakowało wszystkiego, ze sprzętem sportowym na czele (ale kiełbasa w sklepach jeszcze była do czasu dokończenia PGR-rowskiej reformy rolnictwa).

I oto znaleziono dla moich łyżwiarskich celów przydatne, oczywiście przedwojenne trzewiki. Niezbyt wysokie, sięgające trochę powyżej kostki, sznurowane, a także dodatkowo zapinane paseczkiem w poprzek. Lecz co najważniejsze buciki owe obdarzone były grubym, solidnym skórzanym obcasem umożliwiającym zrobienie wspomnianej dziury i przykrycie jej stosowną blaszką. Jednak było to zadanie fachowe, czyli dla szewca. A szewc na szczęście akurat mieszkał i pracował w tym samym domu, na jego parterze. Na dodatek nie był to szewc przysłowiowy, bo nie pił, a przynajmniej nigdy go podchmielonego nie widziałem, czyli od swoich kolegów po fachu mocno odstawał. Ta jego wyjątkowa cecha powodowała, iż bywał dostępny zawsze kiedy tylko go potrzebowałem, a z racji mojego łyżwiarskiego wyposażenia korzystałem z jego wsparcia nad wyraz często. To właśnie on wykonał w obcasie mojego uniwersalnego buta stosowną łyżewną dziurę i zgrabnie przykrył ją wspomnianą już dziurawą blaszką. Fachowo zamocował do obu butów łyżwy skręcając do siebie dwa przednie uchwyty tak, aby trzymały sprzęt stabilnie zwłaszcza dla moich niewygórowanych do jazdy figurowej potrzeb. 

Chociaż moje marzenia nie sięgały jeszcze zamaszystych szusów hokejowych, to raczkowanie po pobliskich zamarzniętych kałużach miało mnie kiedyś do tego celu doprowadzić, albo przynajmniej do obejrzenia hokejowej gry na żywo (telewizji przecież wtedy jeszcze nie było). Ale moja łyżwiarska praktyka powodowała, że z szewcem szybko zaprzyjaźnić się musiałem, bowiem łyżwy od butów uparcie odpadały. Coraz częściej wracałem ze ślizgawki kuśtykając na przemian jedną nogą w bucie z łyżwą, drugą zaś tylko z butem i dziurą w obcasie. Szewc cmokał jedynie na niepowodzenia tej roboty i skręcał przednie mocowanie coraz mocniej, tak że zelówka wyraźnie się rozwarstwiała poddając się bez oporu tej brutalnej przemocy. Ani szewc, ani tym bardziej ja nie posiadaliśmy do tego skręcania sprytnego kluczyka, który zapewne zaginął w wojennej zawierusze, więc szewskie skręcanie odbywało się przy użyciu prymitywnych obcążek, które kanty pokrętła systematycznie wygładzały z kształtu kanciastego do niestosownego w tym wypadku kształtu okrągłego. Coraz bardziej rdzewiejące moje łyżwy służyły mi coraz rzadziej, podeszwa zaczęła od tego skręcania odpadać, a dziura w obcasie całkiem się zatkała błotem bezdroży i moich z sadzawki smutnych powrotów. Widać Opatrzność chciała, aby kłodami przeciwności usłać drogę mojej łyżwiarskiej kariery.

Ale pora zimowa stwarzała przecież inne możliwości: 

Narty!

Oto mam w oczach obraz, szusującej po białym, zakopiańskim zboczu sufrażystki w długiej czarnej sukni i modnym kapeluszu, podpierającej się zręcznie na swoich telemarkowych zawijasach długim, prostym kijem. Aż chce się dopingować tę dzielną damę z przełomu wieków pędzącą w dół na charakterystycznych, drewnianych nartach z długimi ostrymi czubami. 
Hurrra! 

Narty przypadły mi w udziale do zimowej jazdy, w przydzielonej z racji zamieszkania i dość słabo mimo nazwy górzystej, choć mało też wiśniowej - Górze.  Moje (też po kimś) były piękne, choć ich urody wówczas nie dostrzegałem, w odróżnieniu od kłopotów, których mi dostarczały. Uproszczone do bólu mocowanie dla butów, składające się z wygiętej do kształtu litery U aluminiowej blachy i wzmocnienia z kilku pasków. Nawet maminych przedwojennych narciarskich butów nie musiałem do tego sportu fatygować, gdyż do moich zabytkowych nart pasowały każde poza sandałami i tenisówkami. Tymi drobnymi przeciwnościami się nie przejmowałem, kiedy z zapałem, przed każdą jazdą smarowałem narty świecą tak, aby w ogóle ich przesuwanie się po śniegu było możliwe. Kiedy o tej pracochłonnej czynności zapominałem, śnieg grubą warstwą narty od spodu oblepiał, zawracając leniucha z powrotem do przygotowawczych, dość nudnych i żmudnych czynności wstępnych. Drewniane narty ze słabym poślizgiem ułatwiały jazdy z pobliskich byle-górek, a nawet skoki z byle-skoczni na płaskie lądowiska, co skutkowało silnymi dobiciami dającymi poczucie prawdziwej narciarskiej przygody.

No i na deser saneczki. Historyjka krótka i bolesna. 

Usłyszałem od kogoś, że do metalowych płóz po jeździe nie należy zbliżać ust. Oczywiście musiałem sprawdzić dlaczego  taka sugestia się pojawiła. I pewnego razu przytknąłem usta do zmrożonych płóz. Zapiekło, więc szybko je oderwałem. Teraz dopiero zabolało. Pobiegłem do domu z ustami czerwonymi jak od szminki. Babcia z litością wytarła cieknącą z nich krew. Ale mnie nie skrzyczała. Wiedziała bowiem, iż na pytanie "dlaczego?" jeszcze wielokrotnie w życiu będę szukał odpowiedzi. 

Żeby przekonać się samemu.
 

Roman Mossor


Roman Mossor - urodzony i mieszkający od zawsze, choć z długimi przerwami w Warszawie. Zawodowo pasjonat Telewizji - techniki, organizacji i technologii. Życiowo i rodzinnie związany z Bałkanami, społecznościami byłej Jugosławii. Od wielu lat w stanie pozornego spoczynku. (Warszawa) 
 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ