W krótkich spodenkach
przez PRL (cz. 6)
Świnka rodzinna
Przed domem był plac, który trudno
było nazwać "podwórkiem". U wyjścia z domu było kilka schodków umożliwiających
dostęp do klatki schodowej. Schodki zwykle zajmowała Koprowa siedząc na
jednym ze stopni w sprawie konsumpcji tego swojego ulubionego bobu. Ponieważ
w tym miejscu jej twarz była o wiele lepiej widoczna niż na górze w barłogu,
dało się zauważyć, że jej uzębienie zawierało spore braki, czego zresztą
nie ukrywała jedząc szeroko, obszernie z towarzyszeniem mlaskania i mniamniania
świadczącego o tym, iż zielone warzywo nadzwyczaj lubiła. Mogła bezcelowo
patrzeć się na wprost, ku przeciwległej stronie placyku-podwórka, gdzie
stała "sławojka", a właściwie podwójny wychodek, który na tę nobliwą nazwę
nie zasługiwał.
Wygląd miał klasyczny, z serduszkami
w drewnianych drzwiach, których zużyte zawiasy zostały zastąpione kawałkami
skóry z męskiego paska. Trochę dziwne, że ten przybytek dawał sobie radę
z obsługą wszystkich mieszkańców domu, może dlatego, że korzystano z pośrednictwa
domowych nocników i kubła transportowego, co eliminowało potrzebę sławojkowych,
dłuższych posiedzeń. Zwłaszcza latem, kiedy to miejsce odstraszało brutalnym
smrodem, a zimą przenikliwą przewiewnością dla zdrowia również nie sprzyjającą.
Ale wzrok Koprowej musiał sięgać
miejsca tuż obok wstydliwej budowli. Stała tam niezgrabna, sklecona z byle
jakich desek szopa, ukrywająca drogą mojej babci mieszkankę.
Świnię.
Bywałem w tym miejscu dość regularnie,
lecz nie z powodu wspomnianego bydlątka, lecz klatek z królikami, które
mieszkały obok, zawsze chętne na zieleninę, którą im skrzętnie przynosiłem,
patrząc przy tym jak z wdzięcznością pracują żuwaczkami pochłaniając z
zapałem każdą podrzuconą im ilość. Tuż obok była prostokątna grządka służąca
do uprawy warzyw, na domowe potrzeby. Króliki zaś na te frykasy ochotę
miały zawsze przewyższającą agrokulturowe możliwości skromnej działeczki,
ale dla urozmaicenia trawiastej diety mogły z mojej ręki skosztować pietruszki,
rzodkiewki, a nawet soczystej marchewki. Jedynie z najwyraźniej dobrego
serca, którym wówczas jeszcze dysponowałem. Pomijając przyjemność obserwacji
wzrastania poszczególnych warzywek i ich pożytecznej roli dla egzystencji
zarówno królików jak i nas na przykład w zupce jarzynowej.
Mimo tego różnorodnego sąsiedztwa
do babcinej świnki nigdy nie zaglądałem. To była wyłączna babcina domena,
na bazie której powstała silna, przyjacielska więź między zwierzęciem i
człowiekiem, więź wzmacniana regularnymi posiłkami z domowych i sąsiedzkich
kulinarnych pozostałości.
Świnka rosła sobie w spokoju i cieple
babcinego przywiązania aż do czasu, kiedy ogólnie znanym polskim zwyczajem
nadchodził czas świniobicia, czyli obfitości post-dożynkowego czasu zwiastującej
dostatek na stołach i spiżarniach, a więc i żołądkach. Pomimo babcinych
uczuć świnka nie mogła wywinąć się krwawemu obyczajowi tym bardziej, że
nie tylko u Duchów, ale i u nas okazja mięsnego zbytku nie była do przecenienia.
I tak oto zjawił się rzeźnik.
Babcia już na kilka dni przed jego
wizytą chodziła smutna i zadumana. Teraz domyślam się dlaczego do naszego
kontaktu ze świnką dopuścić nie chciała. Wolała pocierpieć w samotności
chcąc przy tym choć raz nakarmić nas w sposób wyjątkowy na tamtym życiowym
pustkowiu. Bała się panicznie zła głodu i niedostatku, którego wraz ze
swoimi dziećmi wielokrotnie zaznała. Zawsze zresztą uczyła nas szanować
chleb, nigdy go nie wyrzucać. No, ale świnka miała nam dostarczyć niespodziewanej
zupełnie obfitości.
Rzeźnik wykonywał swoją robotę sumiennie
na wystawionym pośrodku pokoju stole. Rozbierał mięso fachowo nie zwracając
uwagi na popłakiwania odwróconej tyłem staruszki, która siłą rzeczy musiała
tym dramatycznym dla niej czynnościom towarzyszyć jako jedyna dorosła przedstawicielka
naszej rodziny.
Zastanawiam się teraz jak bez lodówki
czy lodowni można było większą ilość mięsa przechować. Z późniejszych wizyt
na wsi u stryja wiedziałem o istnieniu kilku przynajmniej na to sposobów.
Jeden z nich to wędzenie. Kiełbasy, szynki poddawane temu procesowi dawały
i do tej pory dają znakomite efekty. Kolejnym to solenie, zapobiegające
na jakiś czas psuciu się mięsa. Przechowywanie w tłuszczu, w słoikach też
było niezłym sposobem. Ale lodownia dawała możliwości dość skuteczne przy
większych mięsa ilościach. A więc gromadzony zimą lód przechowywany w otoczce
słomy gdzieś w piwnicy spełniał swą powinność przez długie miesiące. Kulinarna
historia człowieczeństwa ukazuje tu przy okazji rolę przypraw w kuchni.
Główną ich rolą okazuje się nie było wzbogacenie smaku potraw mięsnych,
lecz umożliwienie ich konsumpcji po dłuższym okresie przechowywania chociażby
w lodowni. Rolą więc przypraw było zabicie odoru takiego mięsa! Do poprawiania
jego smaku było bowiem jeszcze bardzo daleko. Mięso przecież po dłuższym
okresie przechowywania zwyczajnie śmierdziało! Dlatego przyprawy, które
pojawiły się w Europie dosyć późno były bardzo cenne, dostępne stołom jedynie
w domach zamożnych.
Nie pamiętam jakich sposobów użyto
w stosunku do naszej świnki, aby jej przydatność do spożycia w skromnych
tamtejszych warunkach przedłużyć. Pamiętam za to smutny obraz zapłakanej
babci po stracie świnki przyjaciółki. Pamiętam również, że babcia ani kawałeczka
z niej nie spróbowała.
Roman Mossor
Roman Mossor - urodzony i mieszkający
od zawsze, choć z długimi przerwami w Warszawie. Zawodowo pasjonat
Telewizji - techniki, organizacji i technologii. Życiowo i rodzinnie związany
z Bałkanami, społecznościami byłej Jugosławii. Od wielu lat w stanie pozornego
spoczynku. (Warszawa)
|