Czarne jabłka
Za górami, za lasami, na jednym z
osiedli w jednym z dużych miast, żyli sobie młodzi ludzie. Byli bardzo,
bardzo zapracowani i zajęci kreowaniem lepszej przyszłości dla swoich dzieci.
Od świtu do nocy zarabiali pieniądze, które miały im na wszystko wystarczyć.
Mieli dużo rzeczy i jeszcze więcej marzeń. Chcieli na przykład mieć większe
mieszkanie, by pomieściło te rzeczy, które już posiadają oraz te, które
wkrótce nabędą. Chcieli zwiedzić wszystkie te miejsca, o których opowiadali
im sąsiedzi, koleżanki i koledzy z pracy. Chcieli, by ich dzieci nie musiały
tak harować jak woły, jak oni, więc pragnęli dla nich lepszych szkół. Najlepiej
płatnych, bo w państwowych nie wiadomo jak będzie.
Pracowali najpierw normalnie, osiem
godzin dziennie. Plus dojazd do dzielnicy wysokich biurowców, zwanej Mordorem,
czyli razem dziesięć godzin z hakiem, jeśli były korki. Potem jednak przyszedł
kryzys, a jeszcze później awans. Godziny pracy wydłużyły się. Czasem zabierali
komputer pod pachę, czyli pracę do domu. I smycz, telefon, towarzyszył
im nawet przy nocnej lampce, w razie czego.
Mimo że byli z dzieci dumni i chętnie
się nimi chwalili, irytowało ich to, że latorośle domagają się nieustannej
uwagi. Mamo, tato, płacz, histeria, kolka, nakarm, pobaw, poprzytulaj.
Dzień w dzień, bez zupełnego względu na ich ważne obowiązki, stanowiska,
szczeble kariery. Dorośli mieli wciąż przed sobą misję i wizję, a w sobie
lęk, że kiedyś się wyda, że nie są tak dobrzy, za jakich się podają. Dzieci
miały za to perspektywę kolejnych dni spędzonych bez rodziców i nocy w
blasku służbowego laptopa matek i ojców.
Po jakimś czasie dorośli, po długich
dyskusjach wieczornych, przy lampce koniaku i dymie e-papierosa, wpadali,
jedna para za drugą, na genialny pomysł. Są zmęczeni, wypruci, wyczerpani.
A gdyby tak na weekend zostawić Wiktorka pod opieką Iriny? Cóż się stanie,
jeśli Zosia od czasu do czasu spędzi sobotę tylko z nianią? Nie zaszkodzi
wyjechać do SPA raz na jakiś czas, Janek uwielbia opiekunkę, prawda? Utwierdzali
się wzajemnie w swych słusznych wyborach, chwalili te pomysły opowiadali,
ach, jak wypoczęliśmy, no niesamowite. W poniedziałek zakładali uprząż
i dawali się, jak zawsze, poganiać batem tego, który wie lepiej, widzi
więcej, bo stoi wszak wyżej.
Tymczasem z jednego weekendu w miesiącu
zrobiły się dwa, by płynnie przejść do liczby czterech weekendów bez dzieci.
Potem doszło do tego, że wszystkie dzieci w okolicy zostawały pod opieką
niań prawie stale, nie licząc przerwy na sen. A i tak matki narzekały,
ojcowie psioczyli. Bo w nocy często dzieci domagały się tulenia.
Bo zrywały się z piskiem i płaczem
- na pewno niania mu coś dała ciężkostrawnego do jedzenia lub bajki puszczała
cały dzień. Ach, te nianie, rozmawiały matki między sobą w przerwie na
korpo-kawę.
Pewnego dnia, a było to niedzielne
popołudnie, gdy skwar doskwierał dzieciom niemal tak samo jak tęsknota,
w okolicy pojawiła się dziwna postać. Wystukała kod dostępu i przeszła
przez bramę pilnie strzeżonego osiedla niezauważona przez nikogo. Dziwne
to było tym bardziej, że wyglądała dość charakterystycznie. Miała srebrne
włosy, niedbale zebrane pod czarną chustą, wiązaną jak u wieśniaczek, pod
brodą. Twarz jej była prawie przezroczysta, a oczy tak jasnobłękitne, że
niemal białe. Była ubrana w szarobiałą płócienną, wygniecioną bluzkę i
spódnicę, na której tańczyły wzory ludowe - lecz nie kolorową, a utrzymaną
w czarno-białej tonacji. Prowadziła czarny rower z białym siodełkiem i
bardzo długim, prawie trzymetrowym bagażnikiem. Na bagażniku wiozła pomalowany
na czarno wiklinowy kosz z jabłkami.
Szła pewnym krokiem w kierunku placu
zabaw. Nie oglądała się na boki, szybko otworzyła bramkę od ogrodzenia.
Nagle wszystkie opiekunki zapatrzyły się w jeden punkt, gdzieś wysoko,
wysoko na niebie, a ona, z niebywałą siłą, energią i precyzją porywała
dzieci, jedne za drugim i sadzała na bagażniku. Dzieci milczały, jak zaczarowane,
dawały się prowadzić staruszce, bezwolne i bezradne.
Na placu zabaw został porzucony wiklinowy
kosz. Pusty, bo jabłuszka tkwiły dokładnie tam, gdzie wcześniej bawiły
się dzieci. Każde czarne, matowe, z kartką zamiast listka. Na kartkach
imiona i wiek dzieci: Wiktor, lat 1,5; Zosia, lat 4; Janek, lat 8. I dopisek:
"Mamo, tato, zjedz jabłuszko, a odzyskasz dziecko".
Place zabaw w każdej dzielnicy tego
miasta zmieniły się w jedną sekundę w opustoszałe miejsca - zszokowane
nianie pozostawiły jabłka, przerażone dzwoniły do rodziców, na policję.
Płaczom, lamentom nie było końca. Rodzice patrzyli z zazdrością na tych,
którzy cieszyli się swym potomstwem. Burza medialna rozpętała się tego
samego dnia. Poszukiwania zostały natychmiast wszczęte.
Każde z rodziców czym prędzej zjadło
swoją połówkę jabłka. Nawet jeśli było zatrute, nie obawiali się podjąć
tego desperackiego kroku. Po skosztowaniu niemal natychmiast zapadali w
letarg. Wtedy działa się niezwykła rzecz - przenosili się do świadomości
swoich własnych dzieci i mogli słyszeć w swojej głowie ich myśl
Zosia lat 4
Mój tata jest chyba Bogiem. Wie
wszystko. Bóg też wie wszystko, czym się różnią, ciekawe? Kupił
mi kolejkę i lalki Barbie, i samochód dla Barbie, i Kena. Kupuje mi
wszystko, wystarczy, że w sklepie położę się na podłodze. Takie to proste.
Potem narzeka, że zabawki nie mieszczą się w moim pokoju i się nimi
nie bawię, tylko gram na tablecie. Biedny ten tata. Nie ma siły,
by się ze mną bawić. Jak będę duża, pomogę mu.
Wittorek - lat 1,5
Moja mamusia jest taka miękka.
W ogóle nie ma kantów. I pachnie mlekiem. Tak bardzo bym chciał być z nią
zawsze. Najbardziej lubię, gdy mnie tuli do snu. I głaszcze. Boję się,
gdy rano dzwoni dzwonek i przychodzi ta pani, co ma tak bardzo różowe paznokcie
i bez przerwy gada do przedmiotu słowami, których nie rozumiem
Janek lat 8
Wczoraj zbiłem lustro. Rodzice
myśleli, że to przez przypadek. A ja zrobiłem to specjalnie. W lustrze
odbijały się ich złe twarze. Kłócili się. Pomyślałem, że jak je rozbiję,
przestaną się kłócić. I tak się stało. Potem na mnie krzyczeli. Byli wściekli.
Teraz nie mogę spać. Tak bardzo się boję, że mnie zostawią. I pójdę
do domu dziecka. A Szymek mówi, że stamtąd się nie wraca. I dostaje
się tam wszów. Nie chcę iść do domu dziecka.
Janek, lat 8
Mój tata jest chyba Bogiem. Wie
wszystko. Bóg też wie wszystko, czym się różnią, ciekawe? Kupił mi
kolejkę i lalki Barbie, i samochód dla Barbie, i Kena. Kupuje mi wszystko,
wystarczy, że w sklepie położę się na podłodze. Takie to proste. Potem
narzeka, że zabawki nie mieszczą się w moim pokoju i się nimi nie bawię,
tylko gram na tablecie. Biedny ten tata. Nie ma siły, by się ze mną bawić.
Jak będę duża, pomogę mu.
Zosia, lat 4
Moja mamusia jest taka miękka.
W ogóle nie ma kantów. I pachnie mlekiem. Tak bardzo bym chciał być z nią
zawsze. Najbardziej lubię, gdy mnie tuli do snu. I głaszcze. Boję się,
gdy rano dzwoni dzwonek i przychodzi ta pani, co ma tak bardzo różowe paznokcie
i bez przerwy gada do przedmiotu słowami, których nie rozumiem.
Rodzice porwanych dzieci kręcili
się w łóżkach, wiercili, jęczeli, w końcu zbudzili się, słysząc dźwięk
budzika w komórce, równo o 6.30. Wstali, spoglądali na siebie oczami okrągłymi,
wielkimi od przerażenia. Nie wiadomo jakim sposobem każda z par uświadomiła
sobie, że śnili to samo. Chwilę potem biegli do pokoi dzieci i oddychali
z ulgą, będąc już całkowicie pewnymi, że to był tylko sen. Podziałał jednak
na nich jak kubeł zimnej wody. I mimo że potem wiele zmienili w życiu na
lepsze, choć mniej bogate i urozmaicone, już zawsze mieli odrazę do jabłek,
kobiet o długich, siwych włosach i czarnych rowerów.
Małgorzata Żebrowska
Małgorzata Żebrowska - pisarka,
literaturoznawczyni, autorka nagradzanych opowiadań, recenzentka i dziennikarka.
Absolwentka filologii angielskiej. Wierzy, że świat zmienią kobiety. Laureatka
15. konkursu Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania. Autorka bloga:
www.pelnia.eu
|