W krótkich spodenkach
przez PRL (cz. 7)
Choroby
Leżenie w łóżku w sprawie chorowania
miało swoje zalety. Wszyscy wokół emanowali specjalną troską, starsi delikatnie
dotykali dłońmi czoła, aby sprawdzić gorączkę, jedzenie przynoszono do
łóżka, a najważniejsze to nie trzeba było chodzić do szkoły i nawet odrabiać
lekcji! Wady tej sytuacji to przykry stan samopoczucia, temperaturowe dolegliwości,
ale najgorszą z nich to zastrzyki. Właściwie jedynym skutecznym sposobem
przeciwdziałania wielu ówczesnym choróbskom była penicylina. Mama posiadała
do jej aplikowania stosowne kwalifikacje, a także potężną strzykawkę wykonaną
ze szkła w metalowej obudowie przystosowanej do mocowania solidnych igieł
z reguły przerażających swoją długością i kalibrem. Całość budowała bolesną
atmosferę już w trakcie traumatycznych dla chorego przygotowań do zabiegu,
a mianowicie długiego strzykawki wygotowywania, czyli oczekiwania oprócz
bolesnego, krwawego kłucia dodatkowych poparzeń, a więc zespołu cierpień
udręczających schorowane ciałko. To wszystko mimo ufności w matczyne umiejętności
i wiarę, że "po znajomości" bolało będzie mniej niż po pielęgniarsku, czyli
jak się zdarzy "przydziałowo" rękami rzadko dostępnej na naszym zadupiu
Służby Zdrowia. Jednak jej lekarska przedstawicielka miała moc przepisania
recepty na "wino pepsini" o czym chorzy (moja siostra często w chorobach
mi towarzyszyła) nie omieszkali jej zawsze przypomnieć, ku zaspokojeniu
zapewne przyszłych alkoholowych zainteresowań.
Przechodziłem między innymi zapalenie
opon mózgowych (niektórzy złośliwcy twierdzą, że skutkiem właśnie tej dolegliwości
obecnie posiadam zajoba). Miałem wówczas wysoką gorączkę, podawano mi gorącą
herbatę na poty, więc się pociłem i w malignie ponoć bredziłem. Ale dobrze
pamiętam rzecz inną, choć tematycznie od mojego stanu niezbyt odległą.
Mianowicie transmitowany w radio pogrzeb naszego ukochanego przywódcy Bolesława
Bieruta. Bardzo się zaangażowałem w to wydarzenie na tyle, że urządziłem
w swoim bolesnym łóżku małą inscenizację. Z kilku drewnianych ludków-zabawek
skonstruowałem mini żałobników niosących trumienkę zrobioną z jakiegoś
pudełka, kroczących z tym brzemieniem wolnym, dostojnym krokiem przy dźwiękach
żałobnego marsza. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wykonywałem ten teatrzyk
bez cienia smutku, czy żalu. Widać zasiano we mnie ziarno zwątpienia w
słowa radiowych komentatorów ubolewających nad wielką, niepowetowaną stratą,
która cały naród, ludzi pracy miast i wsi, nawet inteligencję pracującą
głęboko dotknął. Chyba musiałem podsłuchać szeptem wypowiadane komentarze
mamy i babci na temat zasług zmarłego w szczególności dotyczących naszego
ojca. A także, że zmarły pojechał do Moskwy i akurat tam znienacka zaniemógł.
Tak więc ludziki dzielnie przemaszerowały po mojej kołdrze, a mój stan
w wyniku serii zastrzyków z penicyliny znacznie się poprawił. Na tyle zresztą
iż za przedmiot szczególnego zainteresowania uznałem stojącą na parapecie
obok łóżka i właśnie kiełkującą cebulę. Ponieważ miało to być warzywo trochę
znane mi z mojej przydomowej działki, lecz pewności nie miałem, a także
nie znałem powodu dlaczego babcia hoduje na parapecie okna zwykłą cebulę.
Aby się o tym przekonać musiałem sprawdzić warzywo dokładniej. Bez trudu
podniosłem cebulę do góry, aby obejrzeć ją od spodu. Urwanego przy tej
okazji korzonka nawet nie zauważyłem. Pełen wątpliwości co do identyfikacji
mojej rośliny wsadziłem ją na powrót do jej dołka w doniczce, przyklepałem
po wierzch i wśród tych dynamicznych u wezgłowia wydarzeń chorowałem spokojnie
dalej. Po zaledwie kilku dniach mój spokój zaburzyła lamentująca babcia.
Tak bardzo ubolewała na losem jej ulubionej, rokującej przyszłe piękno
i zapach sadzonki. Nie miał to być pełen witamin zapach cebuli.
Bo to był hiacynt.
Roman Mossor
Roman Mossor - urodzony i mieszkający
od zawsze, choć z długimi przerwami w Warszawie. Zawodowo pasjonat
Telewizji - techniki, organizacji i technologii. Życiowo i rodzinnie związany
z Bałkanami, społecznościami byłej Jugosławii. Od wielu lat w stanie pozornego
spoczynku. (Warszawa)
|