Jazz ponad wszystko
Montreal
w okresie lata przypomina ul, w którym pracowite pszczoły zastąpiono watahami
turystów z całego świata. Na przełomie czerwca i lipca ściągają nad Rzekę
Św. Wawrzyńca, by wziąć udział w misterium zwanym jazzem. Nikomu niestraszny
upał z piekła rodem, brak miejsc w hotelach ani drożyzna. Liczy się tylko
jazz.
Place Des Arts
przypomina rozgrzaną patelnię. Skwar leje się z nieba. Nieco chłodniej
jest tylko przy fontannach i kaskadach wody spadającej z wysokich stopni
- uskoków. Unosząca się ponad nimi mgiełka kropelek obiecuje tylko zbawczą
ochłodę. Ani jeden listek, ani źdźbło trawy nie śmią nawet drgnąć, za to
powietrze leciutko wibruje. Zwykle o tej porze roku Place Des Arts tętni
wielojęzycznym tłumem, bo jazz, bo Festival International de Jazz de Montreal.
Dla wielu z
nich jazz jest liturgią, obrzędem, misterium. Reklamówki, plakaty, foldery
od lat zawsze tak samo zapowiadają kilkaset koncertów. Reklama festiwalowa
jest wszędzie, w całym mieście; na przystankach autobusowych, w metrze,
w oknach wystawowych sklepów, restauracji i kawiarenek, w ulicznej reklamie,
w prasie, telewizji i radiu.
19 scen, w
tym aż 11 wyrasta wprost na ulicach i skwerach. Ponad 1000 wykonawców,
wśród których królują tuzy światowego jazzu, bo do Montrealu przyjeżdżają
najlepsi, najsławniejsi. W tym roku podczas 44 edycji, wśród gwiazd
usłyszymy i zobaczymy m.in. Norah Jones, Killer Mike, Laufey, Roberta Glaspera,
Orville Peck I mój ulubiony, fenomenalny zespół Pink Martini.
W każdym roku
na Festiwal przybywa kilka milionów melomanów z całego świata. Koncepcja
programowa Festiwalu jest dość prosta i przez lata sprawdzona. Większość
koncertów (w tym roku 350) odbywa się na scenach ustawionych na ulicach,
placach na i wokół Place Des Arts. Główna, największa z nich króluje przy
zbiegu ulic Saint Catherine i Jeanne Mance. Występy pod gołym niebem są
bezpłatne. Gromadzą dziesiątki tysięcy widzów, którzy, gdy nie ma upału,
rezydują na okolicznych murkach, schodach i krawężnikach od wczesnego popołudnia.
Miejscowi fani jazzu zasiadają na własnych krzesełkach i leżakach. Przyjezdni
muszą zadowolić się zieloną trawką, schodami albo siedziskiem zbitym z
desek w zaimprowizowanych amfiteatrach.
Drugi nurt
Festiwalu to recitale i występy w salach koncertowych. Te widowiska są
już płatne, i to wcale nie tak mało. Tutaj spotykają się koneserzy, ci
dla których jazz jest wszystkim i ponad wszystko. W największych, najbardziej
renomowanych salach koncertowych Montrealu, w salach zarezerwowanych dla
artystów klasy światowej, dla artystów dostojnej opery i czasem baletu,
dla najznamienitszych orkiestr i zespołów muzycznych, teraz króluje jazz
i jazzowi artyści klasy najwyższej. Festiwalowi towarzyszą wystawy malarstwa,
pokazy filmów, przeróżne parady i setki małych pokazów, mających z jazzem
niewiele wspólnego lub zgoła nic. Od 44 lat, przez dziesięć, jedenaście
lub dwanaście dni Montreal żyje jazzem ( w tym roku od 27 czerwca do 6
lipca), a Place Des Arts zamienia się w ogromną salę koncertową, która
może jednorazowo pomieścić 200 tysięcy widzów. Koncerty zaczynają się w
południe i trwają do późnych godzin nocnych.
Gospodarze
imprez towarzyszących w klubach i barach jazzowych żegnają gości, gdy już
świta.
W Montrealu
zwanym też Party Town, bogatym w dziesiątki, setki, tysiące muzycznych
atrakcji, publiczność jest nasycona muzyką i niełatwo poruszyć ją czymkolwiek,
niełatwo ściągnąć na koncert. Jednak stary dobry jazz dokonuje cudów, bo
tutaj wszyscy go kochają. I dlatego mimo upału każdego roku, gdy słońce
nieco odpuści Place Des Arts i przyległe ulice znów pęcznieją muzyką i
roztańczonym tłumem.
Wieczór nie
przynosi ochłody. Stopy zanurzone w wodzie wcale nie odpoczywają. Rozświetlone
kule jak wielkie bombki zawieszone na wygiętych szyjach latami zdają się
mrugać porozumie- wawczo. One też kochają jazz. Na Place Des Arts jak okiem
sięgnąć tłum. Atmosfera jak co roku, mimo upału i duchoty... znakomita,
bo jazz dobry, improwizowany, autentyczny - emanuje pewnym klimatem, wyzwala
niepowtarzalny nastrój; podniecenie, ekscytację, trans, ekstazę. Jazz,
prócz tego, że jest czystą muzyką, jest jeszcze mniej łub bardziej wysublimowaną
erotyką, zabawą i... religią.
Być może jest
namiastką tego wszystkiego, bo jedyną jego prawdą jest żywioł muzyki czystej,
lecz ponad wszystko, wydaje się być wielką manifestacją tęsknoty do muzyki
wyzwolonej.
Każdy koncert
wyzwala spontaniczność, a publiczność jak w transie ma świadomość uczestnictwa
w misterium. Jak wznoszą ręce, to wszyscy, jak kiwają rytmicznie głowami,
to też wszyscy, jak zalega martwa cisza, w której niesie się głos a cappella,
to ta cisza staje się absolutna, niemal namacalna. Każdy festiwal jazzowy
od 44 lat jest roztańczony, rozbujany, rozedrgany.
Przysłuchując
się koncertom, nietrudno oprzeć się wrażeniu, że jazz, do niedawna muzyka
kontestatorów i buntowników, jest składnikiem kultury masowej. Jako jeden
z atrybutów jazzu podaje się często jego czynny, opozycyjny charakter,
zaś rewolucyjność ma tu być celem i zasadniczym warunkiem istnienia jazzu
jako sztuki. Montrealskie święto jazzu zdaje się zaprzeczać tym pojęciom.
Fenomen jazzu przestał już dziwić kogokolwiek.
Jazz jest
jak rzeka: nie trzeba jej popychać, bo naprawdę sama płynie.
Tak jak nie
sposób opisać atmosfery całego Festiwalu, tak nie sposób przekazać siły
ani nastroju poszczególnych koncertów, i to nie tylko dlatego, że niemożliwe
jest uczestnictwo choćby w dziesięciu procentach festiwalowych propozycji.
By zasmakować klimatu tego wyjątkowego święta jazzu, trzeba zmęczyć się
przepychaniem przez tłum, muszą zaboleć nogi i kręgosłup od wielogodzinnego
stania, powinno zatańczyć się z nieznajomym na ulicy, a zajmując miejsce
w pobliżu upatrzonej sceny, czekać na koncert w pełnym słońcu. Trzeba poczuć
strużki potu płynące po całym ciele i gotujący się własny mózg. Ponadto
niekoniecznie trzeba rozumieć czy specjalnie interesować się jazzem, by
zaznać tego niepowtarzalnego, dziwnego uroku, który niesie ze sobą ta wyjątkowa
muzyka. Bo w jazzie obok buntu, kontestacji i niezgody na istniejący świat
jest też ukojenie, radość, szczęście, miłość i pasja. Pasja jest przede
wszystkim. Każdy próbuje w jakiś sposób zarejestrować wrażenia, spostrzeżenia,
skupienia powstałe w danym momencie, specjalnie mocno przeżywanym lub szczególnie
pięknym, jeśli nie dla innych, to przynajmniej dla samego siebie. I ilekroć
dochodzi do próby takiej rejestracji spotkań z muzyką, zwłaszcza w przypadku
tak ulotnej kreacji, jaką jest akt tworzenia muzyki jazzowej - staję bezradna.
Ale jest w tej bezradności swoista siła: siła muzyki, która wymyka się
słowom.
Bożena Szara
Bożena Szara
dziennikarka, redaktor naczelna PANORAMY.
|