Pozwól,
że przedstawię Ci nowego autora - Wojciecha Wilczyńskiego, który sądzi,
że "...meritum pisania, które odbywa się w samotności, jest odkrywaniem
w sobie zdolności do miłości, wiarą w lepsze jutro, a także demaskowaniem
fałszywych wzorów i stereotypów...". Podkreśla, że w tekstach jak w lustrze
oglądamy postaci i zdarzenia z różnych perspektyw, co nadaje im walor uniwersalności.
Twierdzi, że życie wśród różnych kultur i środowisk jest najlepszą kanwą
"creative writing" (kreatywnego pisania). Jest przekonany, że tworzenie,
akceptacja, odrzucenie są wyrazem wolności własnego wyboru każdego z nas.
Poniżej
prezentujemy trzyczęściowy audiobook Wojciecha Wilczyńskiego: "Nadzieja",
"Noc Sylwestrowa" i "Śnieg w Nowy Rok".
B.S.
***
Nadzieja
Polak, warszawiak z Mokotowa, porucznik
batalionu Zośka, uczestnik Powstania Warszawskiego, po jego upadku znalazł
się na przymusowych robotach w Norymberdze. Ciężko pracował na kolei.
Nastał listopad 1944 roku. Wojska hitlerowskich Niemiec były w odwrocie
na wszystkich frontach. Niemcy przestali wydawać więźniom posiłki. Sami
otrzymywali niewielkie racje żywnościowe i to nieregularnie.
Późnym popołudniem nastąpiło coś,
co przywróciło w nim wiarę i nadzieję. Było straszliwie zimno i wiał wiatr.
Naprawiali tory. Robotników rozmieszczono w tak dużych odstępach, że nie
mieli siebie w zasięgu wzroku. Straszliwie przemarzł, był wycieńczony i
głodny. Nie miał już sił wbijać kilofem długich gwoździ w drewniane podkłady.
Usiadł na torach. Zaczął padać śnieg. Jego duże płatki wirowały wszędzie
i po krótkiej chwili wokół zaległa śnieżna biel. Łokcie wsparł na kolanach,
twarz przysłonił dłońmi. Oczy miał zamknięte.
Rozpoczął modlitwę, choć nie widział dla siebie ratunku. Był u kresu sił.
I wtedy, będąc w jakimś półśnie, ujrzał swoją mamę - Łucję. Pamiętał ją
tylko z fotografii. Umarła na tyfus podczas epidemii w Wilnie w 1925 roku,
gdy miał zaledwie roczek.
Lekko uśmiechnęła się do niego. Pogrążony w rozpaczy zwrócił się do niej
o pomoc.
Nie wiedział, jak długo trwała jego modlitwa. Gdy otworzył oczy, na swoich
kolanach ujrzał duży bochenek ciepłego, pachnącego, świeżego chleba. Popatrzył
wokół - nadal siedział samotnie na torach, a w zasięgu wzroku nie było
widać nikogo. Świeży śnieg pokrył równą warstwą całą okolicę.
Nie zobaczył na nim śladów niczyich stóp. Był wciąż sam. Zrozumiał, że
stało się coś bardzo ważnego. Rozpłakał się ze wzruszenia i radości. Cały
drżał. To był znak. Mama była przy nim. Wiara dodała mu sił.
To zdarzenie miało miejsce naprawdę.
Dwa tygodnie później mój ojciec uciekł z obozu. Pojechał pociągiem jadącym
na zachód udając przeziębionego Francuza, któremu choroba zaatakowała struny
głosowe (nie znał francuskiego). Ostatecznie udało mu się dotrzeć do Anglii.
Do Polski wrócił w kwietniu 1947 roku. Zszedł ze statku w Gdyni mając na
sobie mundur oficera II Korpusu generała Władysława Andersa.
***
Noc Sylwestrowa
Godzina 20.30. Warszawa w okowach
siarczystego mrozu. W mieście sypie gęsty śnieg, niesiony porywistym wiatrem.
Mocny akcent na pożegnanie Starego Roku.
Do północy pozostały trzy godziny, ale do odjazdu pociągu ze Śródmieścia
- zaledwie jedna. Uczestniczę w ostatnich przygotowaniach do sylwestra,
w którym sam nie będę brać udziału. Mam siedemnaście lat i dość swoich
"starych", wraz z ich towarzystwem.
Znowu zabawa w naszym domu. Nikt z przyjaciół nie musiał szczególnie namawiać
moich rodziców - sami zaproponowali noworoczną imprezę u siebie. Stary
Mokotów, duże mieszkanie, niedaleko Łazienki Królewskie i Belweder - chętnych
nie brakowało. Który to już raz? A niania, jak zwykle, biega po kuchni
w mieszaninie zapachów: barszczu, schabu, ryby. Sernik i mnóstwo innych
specjałów czekają już od wczoraj.
Kiedy zjawi się dwadzieścia osób żądnych wrażeń, zabawy i atrakcji, trzeba
mieć oko na wszystko. Niedopałki, kieliszki, talerze, sztućce lądują w
nieoczekiwanych miejscach, słychać dźwięk pękającego szkła. I toasty -
ale... tych nie chcę już wysłuchiwać, czas nagli.
Jadę przecież pod Błonie, na "sylwka" do Przyjaciela. Robi się późno, czas
pędzić na dworzec. Biegnę po schodach na skarpie pod górę, mijam kino Moskwa
i jestem na Puławskiej, na przystanku. Czas ucieka szybko. Nie przyjeżdża
żaden tramwaj, nie ma autobusów.
Patrzę na zegarek - pociąg przyjedzie za piętnaście minut. Już wiem, że
nie zdążę. Kiedy docieram na dworzec, elektryczny do Sochaczewa dawno już
odszedł. Nie wiem, czy czekać na następny, bo będzie dopiero za pół godziny.
Do dziesiątej pozostał kwadrans.
Rzecz w tym, że jadę tam pierwszy raz, nie znam adresu ani telefonu. Zresztą
- skąd miałbym zadzwonić, gdy w dworcowym automacie jakiś wandal urwał
słuchawkę, a w drugim panuje głucha cisza. Umówiliśmy się, że ktoś będzie
czekać na mnie na stacji. Kiedy zobaczą, że nie wysiadam z pociągu, który
przyjeżdża przed dziesiątą, pomyślą, że już nie przyjadę.
Na samą myśl o powrocie na Mokotów przechodzą mnie ciarki. A pod Błoniem
czeka na mnie, przystojnego chłopaka z Warszawy stęskniona dziewczyna.
Hanię widziałem wcześniej jeden raz, bardzo sympatyczna czarnulka, krewna
mojego Przyjaciela. Wtedy zaiskrzyło, więc co, mam ją zawieść? Przez głowę
gorączkowo przebiegają różne myśli.
Stoję na peronie, a czas płynie. Pociąg wjeżdża z opóźnieniem, wsiadam.
Jest prawie całkiem pusty. Kto miałby w nim być, skoro od dawna trwają
huczne zabawy? Gdy docieram na stację Płochocin, dochodzi jedenasta. Noc
jest wyjątkowo ciemna. Jako jedyny pasażer wysiadam na niezadaszony, otwarty
peron. Nie ma na nim żywej duszy.
Mocny wiatr usiłuje zerwać z mojej głowy czapkę z daszkiem, silny mróz
wdziera się pod kurtkę. Czuję, że zamarzają moje odsłonięte uszy. Nacieranie
nie pomaga. Nie wpadam w panikę, mimo że nawet nie mam kogo zapytać o drogę.
Gdyby nawet ktoś taki był, to co mam właściwie powiedzieć? Nie wiem nic.
Bez skutku usiłuję przypomnieć sobie nazwisko Hani, bo to u niej jest zabawa.
Po kilku minutach rozumiem, że nie ma sensu dłużej stać na peronie, nikt
się nie zjawi. Czas ruszać - ale dokąd?
Najbliższe zabudowania widzę na skraju wielkiej, śnieżnej przestrzeni,
nie prowadzi do nich żadna droga. Pewnie gdzieś jest, przysypana zwałami
świeżego śniegu. Patrzę na MIR-a - tylko księżyc oświetla cyferblat
mojego zegarka. Wokół nie świeci się żadna lampa. Jest już po jedenastej.
Dookoła rozciąga się ledwie widoczne w świetle księżyca bezkresne, śnieżne
pole, na którym szalejący wiatr utworzył potężne zaspy. Na horyzoncie stoją
oddalone od siebie chaty, między nimi rosną pojedyncze drzewa.
Nowy Rok tuż, tuż. Cały trzęsę się z zimna, nie mogę opanować drżenia.
Głośno szczękają mi zęby. Czarne wyjściowe buty o cienkiej skórzanej podeszwie
ślizgają się po peronie skutym grubą warstwą lodu. Wiatr próbuje mnie z
niego zepchnąć, co chwilę tracę równowagę. Idę na wprost ku chatom. Brnę
po śniegu powoli, zapadając się po kolana, chwilami niemal po pas.
W połowie drogi słyszę, że psy, których zajadłe szczekanie docierało do
mnie już wcześniej, są teraz blisko. Czuję się bezbronny jak nigdy dotąd.
W rękach trzymam butelkę radzieckiego szampana i nie mam niczego, czym
mógłbym się bronić. Jestem sam na pustkowiu. Czworonogi zachowują do mnie
niewielki dystans, mam nadzieję, że nie odważą się zaatakować. Jest ich
chyba z pięć. Zastanawiam się, kto wypuścił tę watahę w taki mróz? Niestety,
zdaję sobie sprawę, że są po prostu bezpańskie.
Przedzieram się przez śnieg, prosząc niebiosa o ratunek, wiem, że zaraz
może zdarzyć się coś najgorszego. Gdy w śnieżnej zawierusze docieram do
pierwszej chaty psy gdzieś znikają. W oknach ciemność, żadnego śladu życia,
cisza, tylko wiatr szaleje po podwórzu. Na stukanie w drzwi i szyby brak
odpowiedzi.
Kieruję się więc do następnego domostwa, położonego w odległości jakichś
stu kilkudziesięciu metrów. Znów bez powodzenia. Nie ma nikogo. A może
gospodarze boją się otworzyć drzwi obcej osobie?
Gdy dochodzę do trzeciej chaty, nie mam już żadnej nadziei. Okna ciemne,
nie ma żadnych oznak obecności jej mieszkańców. Stukam i stukam, odpowiada
mi cisza. Desperacko naciskam klamkę i drzwi, ku mojemu zaskoczeniu, uchylają
się. Wchodzę do sieni - nic nie wskazuje, żeby ktoś był w domu. Powoli
otwieram drzwi do pokoju i... nie wierzę własnym oczom.
Na jego końcu, gdzieś daleko pod przeciwległą ścianą, stoi duże łóżko,
na którym na wielkich poduchach śpią dwie starsze osoby. Mężczyzna głośno
chrapie, kobietę ledwo widać spod naciągniętej na głowę kołdry. Panuje
chłód - piec dawno wygasł.
- Przepraszam! - mówię głośno. Zlodowaciała twarz zupełnie wykoślawia moje
słowa. Brak reakcji, więc mówię jeszcze głośniej:
- Bardzo Państwa Przepraszam! Budzą się oboje, są nieco przestraszeni,
ale chyba bardziej zdziwieni. Dziadek pyta:
- Co pan tu robi? - czego pan szuka?
- Pomocy szukam! - odpowiadam głośno - zgubiłem się.
- Cooo?!
- Przyjechałem z Warszawy, nie znam drogi, nie wiem, gdzie jest dom dziewczyny,
Hani, u której jest sylwestrowa zabawa. Od godziny błądzę po okolicy!
- A ona jak się nazywa? - pyta rozbudzony dziadek, dalej leżąc z babką
pod kołdrą, zza której widać tylko głowy.
- Nie pamiętam - mówię - to koleżanka mojego Przyjaciela... - i w rozpaczy
podaję jego nazwisko, widząc w tym ostatnią deskę ratunku.
- To chyba u Majewskich - słyszę w odpowiedzi.
- Trzeci dom za naszym. Pan idzie, tam się bawią.
Nie mogę uwierzyć swojemu szczęściu.
- Dziękuję! - krzyczę. - Dobranoc!
Gdy wychodząc, zamykam drzwi, kątem oka widzę, że dziadek z babką z powrotem
naciągają kołdrę na głowę, układając się na boku do snu - w przeciwne strony.
Szybko mijam dwa najbliższe domy i zbliżam się do trzeciego. Okna rozświetlone,
słychać głośną muzykę. Próbuję zajrzeć do środka, ale niczego nie widzę,
bo para i mróz skutecznie zasłoniły szyby.
Stukam parę razy w drzwi, wreszcie ktoś je otwiera. Powoli wchodzę do środka.
Światło i ciepło natychmiast porażają mi wzrok. Prawie niczego nie widzę,
ale zauważam, że na mój widok wszyscy umilkli, zapanowała zupełna konsternacja.
Domyślam się, że wyglądam jak ktoś z zaświatów. Lekko nieprzytomny idę
dalej na środek pokoju.
Dobiega do mnie siostra Przyjaciela, Zuzia, wołając:
- Robert, na miłość boską - jak tu dotarłeś?! Czekaliśmy na peronie, nie
było cię. Teraz dostrzegam Hanię, która uśmiecha się i podchodzi
do mnie. Obejmuję ją mocno i całuję, po czym wręczam butelkę, której jakimś
cudem nie rozbiłem po drodze.
Jest wyraźnie wzruszona, z wrażenia ma zaczerwienione policzki. Wszyscy
krzyczą, jeden przez drugiego:
- On zamarzł, nalejcie mu, prędko!!!
W pokoju słychać duży, stary zegar podłogowy osadzony w dębowej skrzyni.
Jego wahadło wychyla się cyklicznie - gruba wskazówka stoi na tarczy pionowo,
a druga zmierza ku niej żwawo. Jest za pięć dwunasta i zaraz wybije północ.
Rozglądam się wokół, szukając Przyjaciela.
- Krzyśka nie ma! - mówi Zuzia. - Poszedł na sylwestra gdzieś indziej!
***
Śnieg w Nowy Rok
Bezśnieżne Święta Bożego Narodzenia
w 2013 roku nie były wyjątkiem.
Pięć lat wcześniej, w końcu grudnia roku 2008 Święta Bożego Narodzenia
również odbyły się w scenerii pozbawionej białej skrzypiącej szaty. Bez
nieskończonej bieli, która zwykle o tej porze rozpościerała się wokół,
aż po z lekka pofałdowany mazowiecki horyzont.
Przenikliwy chłód bezśnieżnych grudniowych dni i nocy odmieniło nadejście
Nowego Roku. Zima rozchyliła przestwór nieba - majestatycznie spływające
płatki śniegu spowiły wszystko dookoła.
Świat w jednej chwili stał się bogatszy i piękniejszy. Nocą dachy domów
rozświetliły migocące gwiazdy. Drzewa lasów i pól, krzewy i zarośla, odziane
w puchową biel, rozjaśniły swe oblicza. Zima przyszła nagle, a wraz z nią
nastał oczekiwany od dawna spokój.
Przyroda znów wprowadziła ład i porządek, podtrzymała naszą wiarę w nadrzędność
swoich praw. Pory roku, wyraźnie zaznaczone przez naturę, są czymś bardzo
ważnym. Przyjście kolejnej z nich przyjmujemy z ulgą.
Zima, która zawitała w Nowy 2009 Rok, upewniła nas w przekonaniu, że nasza
mała Ziemia niezmiennie realizuje plany wyznaczone jej przez ogarniający
ją wszechświat. Pozornie niewiele znaczące śnieżynki, wirujące wokół, są
rzeczywistym potwierdzeniem świata, który towarzyszy nam od dzieciństwa,
symbolem jego stabilności.
Zima za oknem jest znakiem odwiecznego porządku, którego jakby brak w pędzącym
w nieznane świecie jej mieszkańców. Człowiek, niepewny trwałości swojego
miejsca, wprzęgnięty w bieg nieprzewidywalnej cywilizacji, zwraca się z
nadzieją ku naturze, oczekując, by przynajmniej ona zapewniła mu tak potrzebną
pewność reguł obowiązujących na Ziemi.
I ma do tego prawo - jego życie jest zaledwie mgnieniem jej historii. Cieszmy
się śnieżną zimą, która nadeszła w Nowy Rok. Przywróciła wiarę w prawa
natury, które regulują wszystkie sfery życia na naszej planecie. Wezwała
nas do zachowania harmonii i nadania właściwej wagi sprawom, którymi żyjemy
na co dzień.
Wojciech Wilczyński
Wojciech Wilczyński - ekonomista,
absolwent SGH w Warszawie, prezes firm handlu zagranicznego, tłumacz, miłośnik
podróży i języków, ostatnio - hiszpańskiego. Autor powieści, kryminału,
dwóch zbiorów opowiadań i reportaży. Własną literaturę (pisze od 2012 roku)
prezentuje na polsko-hiszpańskiej stronie www.wilczynski-nowele.pl,
a audiobooki z opowiadaniami na Youtube. (Warszawa)
PANORAMA
- MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA