Sekrety życia Marysi
Collin
Na początku były papierówki, a potem
wszystkie umarły. Teraz mamy inne, też pyszne jabłka, ale to jednak, nie
to samo. Wzdycha ze smutkiem, kiedy mówi te słowa. Stoi przede mną, z tymi,
rozrzuconymi na ramionach, siwymi włosami. Chodzi po ogrodzie nieśpiesznie,
jakby celebrując każdy swój krok. Dotyka z namaszczeniem drzew, trawy.
Głaszcze kota.
Patrzymy razem na zachodzące słońce,
mija kolejny dzień jej życia. Gryzę jabłko. To pyszne, które urosło po
papierówkach, zasadzone w tym miejscu. Wsłuchuję się w ciszę, która nas
otacza. Przez moment wydawało mi się, że dosłyszałem jej bijące serce.
Jesteśmy w Pauvrai. Od Paryża dzieli
nas 200 kilometrów. Pouvrai to wioska, leżąca na drodze A11 do Le
Mans, którą pokonujemy w ledwie półtorej godziny i natychmiast zanurzamy
się w świat idyllicznej natury.
Maria Collin. Dziewczyna z Wadowic.
We Francji od kilku ładnych dekad. Kiedyś szalało za nią pół Akademii.
Była piękna i wyniosła. Jak posąg. Koledzy ją podrywali, albo do niej wzdychali.
Jeden namawiał na randkę, opowiadając o Bernardzie Buffet. Że jest wzięta
prosto z jego obrazów.
Marysia chciała jechać do Francji.
Malowania uczyła się u Artura Nacht-Samborskiego.
Do Warszawy trafiła, bo zapisała się najpierw do Liceum Plastycznego w
Łazienkach. Mieszkała wtedy u wuja Szancera. W liceum poznała Wojtka Siudmaka.
A po szkole trafiła na ASP.
- Mój tata pracował na kolei jako
lekarz. I z tego powodu miał prawo do biletu międzynarodowego. Poprosiłam
go więc o taki bilet, bo chciałam pojechać do Paryża.
Wyruszyła do Francji, miała wtedy
20 lat.
- Prosto z dworca udałam się do Alliance
Française, a tam znalazłam ogłoszenie o pracy i pokoju do wynajęcia. Zamieszkałam
więc w Chambre de bonne, w burżujskiej kamienicy na szóstym piętrze. Do
moich obowiązków należało ścielić łóżka trzem córkom właścicieli, którzy
mieszkali piętro niżej.
Marzyła o zobaczeniu świata
i wielkiej sztuki.
Pracowałam tylko 2 godziny dziennie,
zatem miałam czas na bieganie po muzeach i galeriach. Któregoś dnia spotkałam
na moście Saint-Louis profesora Romana Owidzkiego. Byłam u niego w pracowni
na warszawskiej Akademii, budził respekt swoim solidnym podjeściem do warsztatu.
Był jednocześnie gawędziarzem, potrafił zajęcia praktyczne łączyć z rozmowami
o sztuce, choćby o historii malarstwa. Był absolutnym erudytą. Ale tu w
Paryżu okazał się fantastycznym kompanem i nie lada luzakiem, natychmiast
zatarł dystans dzielący go od młodej studentki. Był tam, to znaczy na tym
moście, w towarzystwie mojej koleżanki Marysi Okołów-Podhorskiej oraz profesora
Wacława Twarowskiego, skądinąd również niezwykłego artysty. Twarowski robił
w Paryżu - o ile pamiętam - witraże, a Owidzki był bodaj na stypendium.
Marysia Okołów, zdaje się tak jak ja, zwiedzała Paryż. Cała ta trójka,
kiedy dowiedziała się, że mam "chatę", od razu wpakowała się do mnie, do
tego pokoiku na 6 piętrze, no i przez kolejne miesiące baletowaliśmy od
rana do wieczora. To były czasy café chansonni?re, z jedną szklanką wina
siedziało się cały wieczór słuchając piosenek, a potem pół nocy tańczyło
i śpiewało. Co to za cudowny Paryż był wtedy... kilka franków wystarczało,
aby mieć u swoich stóp to miasto...
Maria pojechała wkrótce do Nicei,
zwiedzała całe południe, była też w Aix, Grenoble i Avignonie. Podróżowała
autostopem, a spała w auberge de jeunesse. To właśnie w auberge znajdowała
karteczki z informacją, że np. jutro rankiem wyjeżdża ktoś samochodem i
zabierze pasażera, w takim albo innym kierunku.
Wróciła do Paryża, był sierpień,
miasto wyludnione z powodu wakacji, wszysto było zamknięte. I wtedy postanowiła
malować. Wreszcie... i mimo młodziutkiego wieku, miała świadomość
swych poszukiwań plastycznych. Do tego stopnia, że chciałoby się powiedzieć
za nestorem polskiego malarstwa Tadeuszem Makowskim, że "...stoję przed
naturą jak dziecko i z naiwnością staram się naśladować to, co widzę, coraz
głębiej ją podpatruję i coraz więcej pragnąc jej wydrzeć to, czym najbardziej
czaruje - życie..."
- Pomaszerowałam wtedy nad Sekwanę.
Tam zasiadłam i zaczęłam szkicować. Widzę jak płynie barka, z której niespodziewanie
wyskakuje pewien młody, choć starszy ode mnie przystojniak, rzuca linę
na cumę i woła: będzie się pani lepiej malowało na mojej łódce! Ponieważ
nie zareagowałam, to po chwili rzekł: zapraszam panią na obiad, będą też
moi znajomi. Proszę się niczego nie obawiać.
Zgodziłam się. Pomyślałam, że obiad
w towarzystwie kilku nowych, ledwo poznanych mi osób, dobrze zrobi na moje
znudzenie paryską pustką. Wydało mi się, że będzie ciekawie. A kiedy znajomi
zjedli i wypili, gospodarz tej barki, powiedział do mnie, że musi pomalować
pokład i burtę...
Ja na to żartem: malowanie to akurat
moja profesja...
I tak się poznaliśmy. Jean Collin,
odwiózł mnie póżniej do domu. A następnego dnia przyjechał, poszliśmy na
wino, a potem znowu mnie odwiózł i kolejny raz przyjechał. Trwało to kilka
tygodni. Chodziliśmy po barach, piliśmy wino i tańczyliśmy.
W końcu minęły miesiące i moja wiza
pobytowa we Francji skończyła się.
I wtedy Jean się oświadczył, ale
ja chciałam wrócić do Polski. Tak, zdecydowanie chciałam wrócić.
Marysia stoi w kuchni swojego domu
w Pauvrai i drapie się po głowie:.
- O czym myślisz? - pytam
- Zastanawiam się co Ci ugotować.
Może zupę?
- Swietnie, uwielbiam Twoje zupy...
- Przecież żadnej nie jadłeś - uśmiecha
się.
Idę na strych. Tam bowiem Marysia
trzyma swoje obrazy. Są poukładane wedle rozmiarów. Skrupulatnie. Zrobił
to Piotrek Strelnik, malarz mieszkający w Paryżu. Przyjaciel Marysi.
Któregoś dnia przyjachał do Pouvrai i zrobił porządek w stercie papierów,
płócien i kartonów.
Przeglądam zdjęcia. Znajduję stare,
czarno - białe fotografie prac Artura Nacht-Samborskiego.
- Właściwie to ja nie znałam wtedy
jego obrazów, może widziałam jeden. Samborski wstawał późno. O 10. brał
prysznic. O 12. był już w pracowni. Robił wtedy korekty, coś tam zgrzytał
zębami. A ja spóźniłam się na rozpoczęcie roku. Bałam się go bardzo. Wróciłam
do Polski w listopadzie, kiedy zajęcia trwały już w najlepsze.
W grudniu przyjechał pod dom wuja
Szancera, samochód z francuską rejestracją. Wysiadł z niego Jean i powiedział
do Marysi: Oto jestem!
- Wcześniej pisał telegramy do mnie,
w stylu "kocham Cię", ale nie przypuszczałam, że będzie tak szalony, aby
zjechać do tej Polski. Był odważny i zakochany...
Moim wujkom przypadł od razu do gustu.
Jean uwielbiał ciastka, chodził więc do sklepu i je bez przerwy kupował.
Głównie pączki. Zjadali je razem z wujkiem Szancerem w kuchni. Jean miał
wizę na 3 miesiące, a ja malowałam.
W końcu pojechaliśmy do Nowego Targu
do moich rodziców. Przedstawiłam go jako narzeczonego. Spędziliśmy tam
Boże Narodzenie. Jean miał wtedy 43 lata. Wojnę spędził w obozie w Mauthausen,
gdzie trafił, bo jako nastolatek, podczas niemieckiej okupacji, roznosił
angielskie ulotki.
Był synem mera w małym mieście w
Vichy. Miał żal do ojca, że ten nie wstawił się za nim, kiedy aresztowało
go gestapo. Ale nie mógł wiedzieć, że ojciec był związany z inną organizacją
Resistance i musiał chronić swoich towarzyszy. W tamtych czasach dokonywano
wielu trudnych wyborów. Kiedy siedział na przesłuchaniu, oficer gestapo
pokazał mu donosy, jakie przysłano. To właśnie taki donos sprawił, że Jean
trafił do obozu koncentracyjnego.
Jean chciał się ze mną ożenić i zostać
w Polsce na zawsze. Ale nie dostał wizy na dalszy pobyt. Wrócił więc do
Francji. Pojechałam z nim do samej granicy. Wróciłam do domu jakimś autostopem.
Jean starał się jeszcze o akredytację jako korespondent AFP, ale też jej
nie otrzymał. W końcy wysłał zaproszenie i w styczniu 1967 roku wzięliśmy
w Paryżu ślub. Wyjechałam jednak przed dyplomem. A ja bardzo chciałam skończyć
Akademię, więc kolejny raz wróciłam, tylko po to, aby zamknąć ten rozdział
w swoim życiu.
Warszawską ASP rozpoczęła jako Polka,
ale dyplom robiła już jako Francuzka. Po ślubie natychmiast otrzymała francuskie
obywatelstwo, co w tamtych czasach oznaczało swoistą banicję i zabranie
polskiego paszportu. Oczywiście niczego to zmieniało przy dyplomie, bardziej
chodziło o formalne papiery .
- Znowu wróciłam do pracowni Nachta.
Tradycyjnie pojawiał się o 12. na korektę. Był fenomenalnym malarzem, ale
pedagogiem żadnym. Łaził po pracowni, gderał, nie bardzo podpowiadał. A
ja przychodziłam dopiero wtedy, kiedy Samborski wychodził, czyli o 16.
Miał swój rytm dnia jak u zegarmistrza. Byłam zbuntowana. W końcu przyszedł
pokaz dyplomów. Wszedł Nacht-Samborski i zobaczył moje obrazy. Chyba nawet
mnie dobrze nie kojarzył. W końcu unikałam z nim spotkań. Zapadła
cisza. Patrzył przez chwilę na moje prace, potem odszedł kilka kroków,
spojrzał wtedy na mnie i pokiwał głową. Bez słowa odszedł.
Stałam się dorosła...
Zamieszkaliśmy na barce. Zapisałam
się nawet do l'École des Beaux-Arts. Były tam dwie studentki z Polski,
które bez przerwy okupowały prasę. Uchodziły za bardzo pracowite, ale nie
pamiętam ani ich nazwisk, ani tego co robiły. Ze szkoły zrezygnowałam.
Któregoś dnia spotkałam dwie osoby pośredniczące z klientami od Haute Couture
i tapet. Spodobały się im moje rysunki. Dostałam zamówienia.
To była całkiem inna dyscyplina.
Obowiązywał ścisły rysunek, żelazna kompozycja, rytm powtórzeń. Tego Akademia
w Warszawie mi nie dała. Samborski hołdował operwaniu plamą barwną. Klienci
byli zadowoleni, dostrzegali w moich pracach barwy życia, namacalne bukiety
zwiastujące wiosnę, ot choćby uczucia, łączące ludzi jak struny płynące
prosto z serca.
W tamtym czasie ten obszar był stylistycznie
bliski formom i barwom Soni Delaunay, zaś ja wolałam tradycję polskiego
folkloru. Moja mama malowała na szkle, miałam zatem wrodzone źródło pewnej
obserwacji, które wyrosło na solidnym gruncie i języku polskiej tradycji
i sztuki. To mi pozwoliło rozwinąć skrzydła...
Kilka lat później Maria Collin wynajęła
pracownię pod Paryżem, zaczęła malować awarele w ogrodzie. Ktoś je zobaczył
i krzyknął: ja chcę to!
- Tak powstał mój wielki cykl tkanin
o kwiecistych wzorach. Odniosłam wtedy spory sukces. Ale z drugiej strony
uznałam, że to najwłaściwszy moment, aby rzucić projektowanie i wrócić
do malowania. Trafiłam do Bernheim-Jeune...
Każdy kto interesuje się sztuką to
wie. Bernheim-Jeune, mityczne miejsce, które kojarzy się z historią Nabistów,
a także Bonnarda, Matisse. I całą plejadą najznakomitszych artystów, początkowo
przy galerii z ulicy Laffitte w IX dzielnicy Paryża. Rue Laffitte pod numerem
8. Dziś niepozorna uliczka, wiecznie zatłoczona, ale budząca zachwyt przechodniów,
z uwagi na ten widok, zapierający dech w piersiach, poprzez Notre-Dame-de-Lorette
na kościół Sacré Coeur.
Laffitte to także ulica Paula Gauguina,
bo właśnie tam pracował jako makler, nim jeszcze zaczął malować. Ulicą
Laffitte codziennie maszerował w górę w kierunku Montmartre, mijał Notre-Dame-de-
Lorette, gdzie został ochrzczony, bo obok stoi do dziś dom jego urodzenia
w pobliżu dawnej pracowni Delacroix i dochodził do Saint-Georges, gdzie
mieszkał z Mette. Po drodze wpadał na kieliszek wina do Café Tortoni, której
nie ma, a gdzie dziś urzęduje dyrekcja BNP paribas.
W 1906 roku bracia Bernheim otworzyli
galerię przy Boulevard de la Madeleine, gdzie później pokazywali Bonnarda,
Vuillarda, Seurata, van Dongena, Raoula Dufy i Matisse. Tam trafił młody
Daniel-Henry Kahnweiler, który odkrył dla świata Georgesa Braque. Później,
w latach 60 czy 70 w galerii pokazywano współczesnych artystów francuskich
jak Jean Carzou czy Dominique Poll?s.
- Poszłam tam. Magia miejsca mnie
przygniatała. Dyrektor galerii popatrzył na moje prace, a po chwili spytał:
skąd u Pani tyle intuicji? Pamiętam, że w dOrsay widziałam obraz, na którym
pewna dama trzymała za rękę małego chłopca.
U Bernheima trafiłam na tablicę,
że zginął w Oświęcimu. Ten chłopiec właśnie.
Po wkroczeniu Niemców do Paryża,
od roku 1941 rozpoczęto proces tzw. aryzacji francuskich galerii. Ofiarą
nazistów padło 26 galerii. Tuż przed wojną do USA wyjechali Leo Castelii
i René Drouin. Jeszcze w lipcu 1939, na kilka chwil przed wojną otworzono
lokal przy Vendôme. Pod numerem 17. Galerie z awangardą, zwłaszcza z surrealistami
zaczęły kwitnąć.
Marysia powraca do realizmu, martwych
natur, nakreśla ich kształty i plastyczny wygląd. Maluje soczyste owoce,
obrusy, zachowuje różnicę materii. Tworzy żywe kształty. Ucieka w formy
przestrzenne, unika form geometrycznych, choć nie zawsze potrafi od tego
wykresu uciec. Z wielką starannością modeluje przedmioty, jest bliska
niekiedy subtelnej monochromatyczności, zwłaszcza w pejzażach malowanych
nad Sekwaną.
W tych obrazach, gdzie powtarza się
motyw barki, mamy do czynienia ze schematem geometrycznym, który ją zafrapował,
będzie nawet jej ciążył, bo zauważymy go przy innych obrazach, gdzie dominuje
perspektywa formistyczna, ale tak naprawdę pobyt na wsi, urok ogrodów,
zapachy łąk i kwiatów wyzwoliły w niej świadomość, że obrana droga jest
właściwa. Nie zaczynała od nowa. Obudziło się w niej to, co Nacht-
Samborski określił jako intuicję
malarską.
Maria stanęła wtedy naprzeciw natury,
jak ten pilny uczeń przed swoim profesorem w oczekiwaniu na wykład, a następnie
świadomie pobrała z tej lekcji, tylko to, co się jej podobało.
Wiele lat temu zaprzyjaźniła się
z Przemysławem Brykalskim.
-Jako mała dziewczynka podglądałam
go w Wadowicach jak malował. Później będąc już w Paryżu, zadzwoniła do
mnie jego żona, że Przemek leży w szpitalu przy Denfert-Rochereau i prosi,
abym przyszła. Miał jakąś operację na sercu. Był w ciężkiej depresji.
Potem, kiedy ozdrowiał, przywoziłam mu do domu blejtramy, farby, owoce.
Wciąż wyciągałam go z depresji. Dużo rozmawialiśmy. Potem oboje wrócili
do Polski. Przemek miał wystawę w Kordegardzie. Zadzwonił do mnie, że jego
żona ma raka. A on powoli tracił wzrok. Powiedział mi kiedyś: "...każdy
ginie od tego czym wojował"... I umarł we śnie.
Siedzę na strychu jej domu w Pouvrai,
wśród obrazów i szkiców, rysunków i gwaszy. Znajduję ten pierwszy, namalowany
w chambre de bonne, podczas pobytu w Paryżu, wtedy kiedy ścieliła łóżka
trzem córkom właścicieli. I tę barkę, na której mieszkał Jean. A potem
oni oboje.
Miłość Jeana gnała go przez całą
Europę, prosto do zimnej, komunistycznej Polski. Lecz on odnajdował w niej
słońce i radość, promień. Marysię.
Uparty... Jego ukochana, butna i
zadziorna, w końcu dotarła do niego, byli szczęśliwą parą, urodziła im
się dwójka dzieci. Nie dane było obojgu dożyć błogiej jesieni w Pouvrai,
wśród papierówek i kwiatów. Jean zmarł dawno temu, w wyniku obrażeń po
wypadku.
Pauvrai jest mikroskopijną wioską.
Gospodarstwa rozrzucone na dużej przestrzeni, sprawiają, że całe to miejsce
wydaje się puste. Maria mieszka tuż przy kościele. Jego konstrukcja sięga
czasów romańskich, ale liczne, późniejsze pożary i zniszczenia zmieniły
całkowicie jego wygląd. Za kościołem znajduje się stylowy zamek, lekko
naznaczony Ludwikiem XIII, służący jako rezydencja. W roku 1908 nabył go
Henri Barth, słynny paryski lekarz, twórca sanatoriów gruźliczych.
Odnajduję na strychu nieduży olej,
przedstawiający bolkę z zupą. Naczynie rzuca cień na stół. Obraz o subtelnym
kolorycie, złożony z nieregularnych rombów i owalów, przypomina najlepsze
posłannictwo sztuki, gdzie pokora wobec natury wymaga świętego posłannictwa.
W tym i w innych, podobnych obrazach Maria Collin pojawiła się jako, stosownie
do swego temperamentu, godna córka Komitetu Paryskiego, ale raczej
w pojęciu przywracania uroku i świeżości koloru, niż powinowactw, co do
których mamy prawo przypuszczać, że mogły się pojawić.
Ważne ogniwo w jej twórczości, czyli
Artur Nach-Samborski, napisał kiedyś podczas podróży do Berlina, że ogląda
tam nagromadzone cuda jak Greków, Rembrandta i Goyę i "za to: serdecznie
Bóg zapłać".
I oto Marysia Collin, która buntowała
się w jego pracowni, przybywszy do Paryża, gdzie nagromadzono wszystkich
nabistów, symbolistów i Amerykanów z ich rozmachem i niesfornością, wszędzie
tam, gdzie chodziła, czyli na Rue de Seine i Laffitte, "za to, serdeczne
Bóg zapłać
- Chodź na zupę, zawołała.
Odkładam zdjęcia i jej rysunki na
szczodrą kupkę. Nie zobaczę dziś wszystkiego - pomyślałem.
- Ugotowałam żurek - uśmiecha się.
Żurek z Pouvrai, będzie doskonały,
mówię jej, że uwielbiam żurek.
Na talerzu kładzie dwa jajka. Bierze
chochlę i nalewa powoli zupę. Patrzę na jej ręce, lekko drżące i naznaczone
artretyzmem, ręce które bajecznie wodziły pędzel, układały na obrazie warstwy
koloru, przedmioty, ludzi, czyli symbiozę tych oddziaływań, które ją stworzyły.
Jej włosy, srebrzyste wciąż opadały
na ramiona, jak lwia grzywa, która mieni się blaskiem w świetle księżyca
z powieści Karen Blixen.
- Pościeliłam Ci w pokoju obok -
mówi. Wrócimy do rozmowy jutro - dodaje
Po śmierci Jeana, Marysia Collin
wyszła powtórnie za mąż. Ma kolejną dwójkę dzieci. Trzech synów i córkę.
Żyje trochę samotnie z własnymi myślami, a trochę z synem Nicolasem Tokarskim
jak ascetyczna starsza pani wśród zwierząt, spośród których naliczyłem
dwa koty, myszy i ptaki, wreszcie dwa psy, które biegają do niej od domu
sąsiada.
Tomasz Rudomino
Tomasz Rudomino - historyk sztuki,
dziennikarz. Mieszka w Paryżu. Pisuje głównie o podróżach i sztukach pięknych.
|