Filmowe premiery
ZNACHOR
Ponad czterdzieści lat trzeba było
czekać na kolejną adaptację znakomitej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza
p.t. "Znachor". To znaczy, wątpliwe jest, że ktoś specjalnie na nią czekał,
ale w dobie kryzysu twórczego w branży rozrywkowej na całym świecie i kolejnych
muzycznych coverów, filmowych remake'ów oraz sequeli, nie należy być zaskoczonym,
że i szlachetny profesor chirurgii, Rafał Wilczur doczekał się kolejnego
wcielenia. Od końca września,
równocześnie z rodakami w Polsce
film możemy oglądać i w Kanadzie, a to dzięki dystrybucji platformy Netflix.
Obecna stagnacja w kinematografii,
polegająca na masowym produkowaniu scenariuszy na podstawie komiksów, biografii,
tzw. wydarzeń autentycznych, a także zalew wspomnianych remakeów przyzwyczaiły
nas do wątpliwej jakości produktów. Nie oznacza to jednak, że nowego Znachora
należy automatycznie zakwalifikować do filmowego chłamu. Wręcz przeciwnie.
Zdaje się, że - ku zaskoczeniu wielu - autorzy tego przedsięwzięcia stanęli
na wysokości zadania,
mierząc się ze świetnym poprzednikiem.
A przede wszystkim z legendarną pozycją rodzimej kinematografii, filmem
"Znachor" Jerzego Hoffmana z 1982 roku, z niezapomnianym Jerzym Bińczyckim
w roli głównej. Oczywiście film Hoffmana nie jest pierwszą ekranizacją
powieści. Ta pierwsza powstała niemal równocześnie z książką, czyli w 1937
roku, z tak doskonałymi aktorami, jak Kazimierz Junosza-Stępowski czy Mieczysława
Ćwiklińska. A zatem film z początku lat
osiemdziesiątych nie jest pierwowzorem
(jak mogą sądzić niektórzy), lecz kolejną adaptacją. Mimo to, jest on traktowany
wyjątkowo, gdyż odniósł wielki sukces w swoim czasie i przez wielu jest
pamiętany do dziś.
Za reżyserię najnowszej adaptacji
odpowiada Michał Gazda. W rolę tytułową wcielił się Leszek Lichota, aktor
o dobrze ugruntowanej pozycji w rodzimym środowisku filmowym. Widzowie
telewizyjni i kinomani pamiętają go z głośnego serialu "Wataha" platformy
HBO, czy też z filmu "Karbala", w reżyserii Krzysztofa Łukaszewicza. Leszek
Lichota miał chyba najtrudniejsze zadanie w tym filmie. Zadanie nie tylko
zagrania ikonicznej postaci polskiej kinematografii, lecz także
zmierzenia się z legendą Jerzego
Bińczyckiego. Poradził sobie bardzo dobrze, przede wszystkim dlatego, że
- widać to przez cały czas - nie konkuruje ze swym wielkim poprzednikiem,
lecz proponuje własnego profesora Wilczura, vel Antoniego Kosibę. Kreuje
go jednak nie na zasadzie wymuszonego kontrastu z Bińczyckim, lecz nadaje
mu cechy własnego pomysłu, jednocześnie znakomicie trzymając się ram wytyczonych
przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza i autorów
scenariusza.
Niezbyt lojalnego kolegę Wilczura
po fachu, profesora Dobranieckiego gra znakomity, doświadczony, choć chyba
ciągle niedoceniony Mirosław Haniszewski. Dobraniecki jest postacią, która
w każdej ekranizacji wygląda inaczej. W filmie z lat trzydziestych jest
on najbliższy książkowej postaci. Grany przez Józefa Węgrzyna, w jednej
z ostatnich scen, gdy na sali sądowej rozpoznaje dawnego kolegę z kliniki,
zaczynają targać nim rozterki moralne co do tego, jak powinien postąpić.
W końcu dalszy los Wilczura jest w jego rękach. W filmie Hoffmana
pamiętamy natomiast rewelacyjnego
Piotra Fronczewskiego i jedną z najpiękniejszych scen kulminacyjnych w
historii polskiego kina. Tam Dobraniecki jest przyjacielem profesora i
postacią wręcz bez skazy. Natomiast w filmie Gazdy osoba doktora-karierowicza
jest bardziej rozbudowana i ma do powiedzenia nieco więcej niż do tej pory.
W filmie pojawiają się również aktorzy
młodego pokolenia: m.in. Maria Kowalska i Ignacy Liss. Aktorzy bardzo dobrzy,
zresztą od razu zaznaczę, że w tym filmie nie ma słabego aktorstwa. Nie
może być, skoro Kowalska miała zastąpić niezrównaną Annę Dymną w roli córki
profesora, a Liss przejął rolę hrabiego Czyńskiego od samego Tomasza Stockingera.
Oboje grają rewelacyjnie, a jednocześnie jakże inaczej. Marysia we współczesnej
interpretacji jest zdeterminowaną młodą
kobietą, o której próżno mówić:
"słaba płeć". Dobrze wie, czego chce od życia, mimo że poznajemy ją w chwilowym
zagubieniu po śmierci matki i ojczyma. To duża różnica wobec eterycznej
Anny Dymnej. Z kolei Liss, jako młody hrabia Czyński jest nieco podobny
do poprzednika: wesoły lekkoduch, którego troski życiowe do tej pory oscylowały
wobec wyboru, czy kamizelkę zamówić u krawca w Paryżu, czy w Mediolanie.
Jednego nie można mu odmówić: jest gotów na wszystko (nawet zostać kelnerem
w żydowskiej gospodzie), aby zdobyć serce
Marysi. Sposób grania młodego aktora
jest dość żywiołowy, ale o tyle ciekawy, że aktor w żadnej chwili nie wypada
z roli przedwojennego dziedzica, poniekąd zmuszając widza do zastanowienia
się: "Może oni przed wojną naprawdę tak się zachowywali i tak myśleli?".
Co prawda wątpić należy, aby dziedzic przed wojną najął się do gospody
jako kelner, nawet dla hecy. Ten film jednak powstał w duchu obecnych czasów,
a ten epizod nie burzy jego romantycznej atmosfery.
|
.... |
Nie sposób nie wspomnieć
o Izabeli Kunie w roli Eleonory, matki dziedzica. Jej postać, chociaż pełna
godności, elegancka i z nienagannymi manierami, jest na wskroś zła. O tej
kobiecie nie da się powiedzieć nic dobrego, a pycha, pogarda, kłamstwo
i intryga to jej kolejne imiona. Jej męża gra znakomity krakowski aktor,
Mikołaj Grabowski. Hrabia Stanisław Czyński w jego wykonaniu jest bodaj
jedyną postacią w filmie, która wnosi szczyptę elementu komediowego i to
pod koniec filmu, po części rozładowując gęstą atmosferę wywołaną przez
hrabinę.
A skoro jesteśmy w posiadłości hrabiostwa
Czyńskich, to muszę wspomnieć o kamerdynerze Józefie. Gra go nie kto inny,
tylko Artur Barciś. Kolejny wyjątkowy aktor w tym filmie, bo jedyny, który
zagrał również czterdzieści lat temu w ekranizacji Jerzego Hoffmana. Nieszczęśliwy
Wasylko w jego wykonaniu, któremu Kosiba dosłownie naprawia nogi, zapadł
widzom w pamięć na długie lata,
nie mniej niż sam Jerzy Bińczycki. |
Ciekawe, czy postacią, którą zapamiętają
widzowie na następne lata będzie Zośka, grana przez Annę Szymańczyk? Zośka
nie pojawia się ani w poprzednich ekranizacjach, ani w książce, jednak
nie można powiedzieć, że jest całkowicie nową, wymyśloną przez scenarzystów
postacią. Jest właścicielką młyna, w którym pracę podejmuje główny bohater.
W poprzedniej ekranizacji była to rola męska grana przez Bernarda Ładysza.
Tak, Zośka jest nową młynarzową,
kobietą silną, zdeterminowaną i... samotną. Samotny jest też Antoni Kosiba
vel profesor Wilczur. Przypadek? Nie, znak czasów. Piszę o tym, ponieważ
minęło trochę czasu od premiery i obok zachwytów nad filmem, pojawiły się
też głosy negatywne, zarzucające mu zbytnią współczesność.
Każda ekranizacja "Znachora" (podobnie
jak większość filmów w ogóle) nosiła znamiona czasów, w jakich powstała.
W Znachorze przedwojennym sceny romansu ograniczone są do niezbędnego minimum,
a całość okraszona jest muzyką i tańcem, oczywiście w dogodnych momentach.
Zresztą tamtą ekranizację należy oceniać według osobnych kryteriów, ponieważ
na owe czasy był to film współczesny. W "Znachorze" z 1982 roku dominują
piękne sceny uczucia, rozwijającego się między Anną Dymną a Tomaszem Stockingerem.
Grane przy słonecznej pogodzie, wśród kwiecistych łąk, w tak pobudzającym
wtedy wyobraźnię anturażu znanym widzom z "Nocy i dni" Jerzego Antczaka.
Dlaczego zmieniać coś, co znakomicie się wtedy sprawdzało? Z kolei młodego
hrabiego o wiele częściej widzimy na motocyklu, zachowuje się on w o wiele
bardziej młodzieńczy sposób niż Czyński przedwojenny, czasami robi głupie
miny w celu rozbawienia Marysi i bez przerwy mówi. Wręcz usta mu się nie
zamykają, gdy opowiada o podróżach i przygodach na obcych lądach. A Bożena
Dykiel, która smali cholewki do Jerzego Bińczyckiego i to w dość wyzywający
sposób? Czy to nie jest próba złamania świętej konwencji, że to kobieta
powinna być zdobywana? I to w tak klasycznym filmie sprzed czterech dekad.
Dlatego we współczesnej ekranizacji
"Znachora" widzimy niejako rozwinięcie pewnych wątków z poprzedniego filmu.
Wszak czas nie stoi w miejscu. Wtedy pokazanie scen łóżkowych w takim filmie
to byłby o jeden krok za daleko. Dzisiaj jest dopełnieniem historii, o
ile oczywiście opracowane i pokazane jest to w odpowiedni sposób. Dzisiaj
kobiety, biorące sprawy w swoje ręce to powszechne zjawisko, a więc i tu
jest ono obecne. Większość punktów zwrotnych akcji zależy w tym filmie
od kobiet. Dlatego ci, którzy oczekiwali "nowej, ale starej" ekranizacji
według Jerzego Hoffmana mogą czuć
się rozczarowani.
Niektórzy zarzucają filmowi także
zbyt szybkie tempo. Trzeba pamiętać, że jedną z głównych cech powieści
autora "Kariery Nikodema Dyzmy" było właśnie wyzbycie się zbędnych dłużyzn
i prowadzenie akcji w sposób dość dynamiczny. Co jednak nie oznacza, że
tempo było zawrotne. Dołęga-Mostowicz potrafił wyważyć akcję tak, że czytelnik
nie nudził się ani chwili, choć w każdym momencie doskonale wiedział co
i dlaczego dzieje się na kartach powieści. Również i pod tym względem realizatorzy
filmu odrobili lekcje; w najnowszym "Znachorze" jest jak w książkach
jego autora.
Trudno było konkurować z filmem Hoffmana
i twórcy obrazu z 2023 roku, z Michałem Gazdą na czele dobrze zdawali sobie
z tego sprawę. Może to pozwoliło im stanąć na wysokości zadania i stworzyć
swój własny film, choć poprzedzony wcześniejszymi ekranizacjami. Tak samo
jak w poprzednich, wszystko w nim się zgadza i ma swoje miejsce. Potrafi
zaskoczyć i wzruszyć. Piękne plenery znaleziono m.in w Łodzi i Nieborowie,
a filmowa wieś Radoliszki to Muzeum Wsi Lubelskiej.
Dzięki dystrybutorowi "Znachor" jest
oglądany na całym świecie, będąc dostępnym w angielskiej wersji pod tytułem
"Forgotten Love". Jako Polak, byłem kilkakrotnie pytany przez znajomych
przeróżnych narodowości i kultur o szczegóły filmu, ponieważ nie tylko
im się spodobał, ale uważają go za pewien powiew świeżości w netfliksowym
zalewie poprawności politycznej. Jest to dowód na to, że film ten wyszedł
twórcom bardzo naturalnie, bez wymuszonych postaci pobocznych i zachowań.
W odróżnieniu od innych polskich
filmów i seriali kręconych dla Netfliksa, uważam, że "eksportowy Znachor"
jak najbardziej godny jest polecenia.
Marcin Śmigielski
Marcin Śmigielski - krytyk filmowy,
instruktor i pasjonat harcerstwa, autor książki o harcmistrzu - Stefanie
Padowiczu. |