Świat według Alfreda
Spotkaliśmy się po raz pierwszy w
Ottawie, przy okazji uroczystości, kiedy wręczono mu Gloria Artis za służbę
Polsce. Dzień później siedzieliśmy już w jego pracowni w UQAM. W Kanadzie
to jeden z najważniejszych artystycznych adresów. Wiele lat temu utorował
mu drogę do międzynarodowej sławy.
Nasze spotkanie przypadło na wczesną
wiosnę. Umówiliśmy się rano przy René Levesque. W Montrealu, w zakamarkach
ulic, gnieździł się jeszcze zlodowaciały śnieg. Alfred przyszedł w czapce
z nausznikami i grubym płaszczu. Na dzień dobry powiedział, że jego początki
były tak dawno, że nic nie pamięta.
Il fait tres frette - mamrocze pod
nosem... To w "québécois", że zimno.
Spacerowaliśmy trochę. Zaczęliśmy
od kawy u Włocha, tuż obok Uniwersytetu. Kawa o poranku to zbawienna rzecz.
Przejaśnia umysł. Wypełnia wszelkie dziury w pamięci. Wracają cytaty z
historii sztuki i zdarzenia sprzed pół wieku.
W projektowaniu najważniejsze jest
sformułowanie idei. To jak harmonogram u chirurga. Jeśli napędza cię energia,
to masz zapewniony ruch: głowa - ręka - ołówek. Tak sobie obojętnie gadamy
przy kubku gorącej kawy. Van Houtte u Włocha w Montrealu. Przyczynek do
innej dyskusji o tym mieście. Niezwykle otwartym i tolerancyjnym.
Jego uczniowie wymalowali na ścianie,
przy wejściu do pracowni, fresk ku pamięci swojego profesora. Ten fresk
to raczej forma mieszana. Collage. Jak ołtarz w tym przypadku. Pokój Alfreda
w UQAM ma numer 125. Przy tabliczce profesor zaczepił, obok swojego nazwiska
zaproszenie na paryską wystawę Romana Cieślewicza z reprodukcją Mona Tse-Tung.
Cieślewicz to jego żywe wspomnienie. Ale o Paryżu nie chciał rozmawiać.
"Kiedy przyjechałem do Francji, od
razu zaczepiłem się do pracy, mogłem w jakiś sposób się realizować, szukać
pomysłu na swoją twórczość. Ale paradoksalnie, to właśnie w Paryżu dopadła
mnie bezsilność..."
Był krótko, zbyt krótko aby tam zaistnieć.
W kolekcji wielkich osobistości od Teresy Byszewskiej poprzez Jana Lebensteina
czy Romana Cieślewicza, był ledwie kropelką w morzu absolutnych mistrzów,
a i młokosem w pewnym sensie, bo przy sędziwych weteranach talent miał
w tym przypadku drugorzędne znaczenie.
A nad Sekwaną było jak u Gombrowicza:
...gdybym chciał w paru słowach zamknąć mój pobyt w Paryżu, to to było
przede wszystkim to - chodzenie po ulicach.
Kilka dni przed spotkaniem z Alfredem
pojechałem do Québecu, aby zobaczyć właśnie jego Gombrowicza. Ściślej "Biesiadę
u hrabiny Kotłubaj". W zasadzie były zrobione dwa plakaty o tym przedstawieniu,
ale w tamtejszym muzeum sztuki, wisi tylko ten z krową w czerwonym pantofelku.
Ducha Witolda Gomrowicza Alfred nie zgasił. Z łatwością ujawnił to, co
doskonale wiemy o nim: niedostateczność człowieka cywilizowanego wobec
kultury, która go przerosła.
W pracowni profesora rzuca się w
oczy wycinanka ze wszystkiego. Alfred to wszak plakacista starej daty.
Układa sobie na desce wszystkie elementy. Najpierw jednolite tło, potem
jakieś fotografie, wycina na przykład rożek z gazety. Układa litery. Paski,
kropki. Jest perfekcjonistą. Kiedy nie projektuje to skleja kolaże z rzeczy
znalezionych na biurku. Kawałki kartek, różne rastry, fotografie, patyki
znalezione w ogrodzie, albo rysunki. Widzę zdjęcie Jana Pawła II, a obok
Czesława Miłosza. Na tym drugim stoją razem. Wielki poeta i on, Alfred.
Trafiam też na wycinankę z drabiniastym wozem. W tym przypadku Alfred -
woźnica. Jak Cieślewicza Mona Liza chińskiego przywódcy. To maniera starych
mistrzów.
Dobra cecha.
Uczniowie Alfreda uwielbiają stare
szkoły. Kanada tonie w plakatach, robionych techniką Alfreda.
To geniusz, powiadają. Nauczył ich
wszystkiego. Niektórzy zrobili wielkie kariery.
W Québecu wszystko jest proste.
Albo jest dobre, albo złe. Nie ma innych rozwiązań. Jak nie wiadomo co
powiedzieć, czy jest źle, czy gorzej, mówi się wtedy "tabarnak". I to już
jest wtedy najniższa ocena. Nie można z niej wybrnąć w żaden sposób pozytywnie.
W sztuce plakatu oznacza to odpłynięcie na bezdroża. Ale w przypadku Alfreda
jest tylko jedno określenie: geniusz.
Wychował całe pokolenia.
Czterdzieści lat spędził na UQAM.
Trafił tam w 1977 roku. Współtworzył
centrum designeu. Wtedy jego aktywność wyraźnie zaczęła oscylować wokół
dwóch nurtów: własnej twórczości i lÉcole de Design UQAM. Wiele lat później
centrum upamiętni swojego mistrza i mentora wielką retrospektywą.
Urodził się w środku wojny, z początkiem
lutego 1942 roku, niedaleko Zamościa, w małej osadzie o nazwie Zawada.
Patrzyłem na fotografię, znalezioną w pracowni, jak mały Alfred przystępuje
do świętej komunii, spoglądałem także na jego mamę i ojca na rowerze, gdzieś
tam na polnej drodze. W Zamościu ukończył Liceum Plastyczne. Albowiem w
Zamościu też jest dobrze studiować historię sztuki i włoskie koncepcje
architektury. Wrażliwemu człowiekowi potrafią wiele dać te doświadczenia.
A potem były szkoły w Katowicach
i Akademia Sztuk Pięknych w Krakowie. Pod Hutą Lenina zatańczył w stroju
ludowym, bo miał także talent do tańca i jego nowa pasja zawiodła go do
wielu zakątków świata. To kolejne zdjęcie ze zbioru znalezionego na UQAM.
W pracowni pełno poprzybijanych szpilkami zdjęć, a to z Aten, albo Leningradu.
Alfred długo wędrował ze swoją trupą Pieśni i Tańca. Lecz w Paryżu trafił
na A.P.E.I a później S.E.C. To ważne skróty, rozpoznają je znawcy historii
designeu. Alfred dostał w Paryżu stypendium, wystarane przez swojego profesora
i nauczyciela Włodzimierza Hodysa. To ostatnie nazwisko pamiętamy wszak
z "Zebry", kultowego czasopisma czasów odwilży...
L'École de Design w Montrealu to
drugi dom Alfreda. Widać to na pierwszy rzut oka po zgromadzonych tam przedmiotach
i pamiątkach. Na plakacie "ÉCOLE DE DESIGN, BIENVENUE" maszeruje koń z
dumnym kawalerzystą, jakby księciem Poniatowskim na głowie w kepi i epoletami
marszałka na ramionach. Lecz bez twarzy. To znak czasu i stanu umysłu.
Bo Alfred jest na wskroś polski. Nawet jeśli robi plakat do wystawy Bauhausu,
czujemy tam typograficzną więź ze szkołą, jaką dała mu polskość. Znowu
Gombrowicz. Ciężka kotwica, która łączy nieśmiertelną chorobę stanów uczuciowych
z otaczającą rzeczywistością, odległą od wszelakich związków intymno-patriotycznych
bo przecież sięgających do uniwersalnych i prostych znaków ze świata i
duszy artysty.
Świat Alfreda. Zebrała się olbrzymia
kolekcja artefaktów, które umieścił na plakatach. Alfred na świat patrzy
tak, abyśmy wiedzieli, że to on go właśnie widzi. Do patrzenia służą oczy.
Alfred nie bez powodu, w ślad za swymi wielkimi poprzednikami w sztuce
Renesansu, podkreśla "punkt widzenia". Nie tyle, co emocjonalny, lecz ten
dosłowny. W "Hommage Shiego Fukudy" patrzy na niego swoim okiem. Jest akurat
do góry nogami. Przekornie. To rodzaj mrugania. Fukuda, jak wiemy doskonale,
operował nożyczkami. Stały się fundamentem jego filozofii i znakiem rozpoznawczym.
Bliskie związki.
Świat Alfreda jest bardzo bliski.
Napisał Marc H. Choko: z Alfredem
nie trzeba rozmawiać aby go zrozumieć. On przemawia do nas tym co robi...
W jego dziełach widzimy analogię, rytm, niespodzianki. I poezję. Tak, bo
Alfred jest poetą...
Dopiliśmy trzecią filiżankę Van Houtte.
Było już południe.
W Montrealu wyjrzało słońce.
Tomasz Rudomino
Tomasz Rudomino - historyk sztuki,
dziennikarz, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego i Sorbony. Mieszka w
Paryżu. Pisuje głównie o podróżach i sztukach pięknych. Z aparatem fotograficznym
zwiedził ponad 140 krajów. Pisze również w: wsztuce.com |