Ostatni szmirusowy
"Ostatni honorowy" Jacka Komudy to
książka, która powinna osiągnąć status jednej z najlepszych polskich powieści
przygodowo-sensacyjno-historycznych ostatnich lat. Jej głównym bohaterem
jest były zawodnik szermierczego klubu sportowego, który na skutek nieszczęśliwego
zbiegu okoliczności angażuje się w nielegalne, lecz znakomicie płatne walki
z użyciem broni białej, głównie szabel i mieczy. Z racji tematyki przybliża
czytelnikowi szermierczy kodeks honorowy oraz zawiera niezwykle interesujące
opisy walk.
Książka powinna być sensacją, lecz
nią nie jest. Stanowi raczej grafomanię, przez którą ciężko przebrnąć.
Nie - trudno, tylko właśnie ciężko. Jej czytanie przypomina spacer po kamienistej
plaży na bosaka. Chaosem "stylu" przypomina mi Andrzeja Pilipiuka ze słabszego
okresu przygód Jakuba Wędrowycza. Z tym że pan Pilipiuk sam w wywiadach
mruży oko, dopuszcza, że jest grafomanem. Sam przyznaje, że ma kredyty
i gonią go terminy. U pana, choć może bardziej: u imć Komudy, na zdjęciach
wyraźnie widać to samo - pośpiech i przez to wielkie niechlujstwo, a w
wywiadach - pychę i pogardę dla innych pisarzy. (...i w ogóle najlepiej
jakby wróciła II Rzeczpospolita).
|
.... |
W "Ostatnim honorowym"
jest on mistrzem opisów w rodzaju: "podeptał nogą", "...zaczął padać
deszcz. Kuba pozbierał się i poszedł w deszcz", ewentualnie: "...
upadł i znieruchomiał, dygotał". Jest wyznawcą zasady, że zdania oddziela
się przecinkami zamiast kropkami, a narrację w dialogu można umieścić w
absolutnie dowolnym miejscu. Całość pisana jest językiem mówionym zamiast
pisanym. Nawiasem mówiąc, ciekawe, kto jeszcze dzisiaj to rozróżnia? Jacek
Komuda powinien. Jego postacie są płaskie i jednolite. Każdy mówi w ten
sam sposób. Stary, przedwojenny dżentelmen wypowiada się tak samo jak zbiry
z SB, zresztą namiętnie nazywanej przez autora UB. Właśnie! W książce aż
roi się od ksenofobii i nienawiści. Komuda wydaje się wręcz masochistycznie
lubować w narodowym cierpieniu. Co byłoby zrozumiałe, gdyby taki charakter
miał główny bohater. Ale jak już wspomniałem, postacie nie mają tu żadnego
charakteru. Ta nienawiść zdaje się być prywatną nienawiścią autora do sąsiednich
nacji, ze strony których Polska zaznała wiele złego. |
Tak, ma do niej prawo i ma prawo
wyrażać ją w swoich książkach, tym bardziej, że podobno bardzo emocjonalnie
podchodzi do swoich bohaterów podczas pisania. Ale dobry autor pisze tak,
że czytelnik sam wyrobi sobie opinię. Tutaj ten pogląd narzucony jest siłą,
przez co czyta się to ze sporym niesmakiem. Główny bohater bierze udział
w walkach z: kacapami, szwabami, "czy innymi Rumunami", że zacytuję autora.
Kiedy natomiast sam zainkasuje niefortunne cięcie, wtedy okazuje się, że:
"ruski wyprowadził cios na głowę Polaka!", z obowiązkowym wykrzyknikiem.
Mickiewiczowska golgota (zgwałcą, zabiją, ale honoru nie odbiorą) przyprawia
o nudności, ponieważ podana jest bez należytego klimatu; szybko i na zimno.
Książkowa "reszta świata" pławi się w luksusie i rozpuście, posługuje się
niedozwolonymi metodami, a ten samotny bohater, nierozumiany nawet przez
własnego brata, gdzie tylko się da jest przez wszystkich bity, cięty, kłuty,
kopany, ewentualnie prześladowany. Ba, świat wali mu się na głowę nawet
gdy ma zostać ojcem. To może być jeszcze kwestią gustu, ale już sposób,
w jaki przedstawiona jest walka biednego Kuby z cynicznymi "nimi" (z oczywistej
przegranej pozycji) przypomina finezję bieszczadzkiego drwala przy pracy.
Przez tę martyrologię dla niewybrednych nie widać w książce niczego, co
chociaż podążałoby w kierunku pokrzepienia serc, a wręcz przeciwnie. Należy
się zdołować, przygnębić w myśl staropolskiego (choć bezmyślnie kultywowanego
również dziś) patriotyzmu. Szkoda, bo trochę lekkości tu i ówdzie byłoby
świetną przeciwwagą dla niesprawiedliwości, jaka spotyka bohatera.
Sam pomysł tematu książki jest znakomity.
Zwłaszcza włączenie kilku autentycznych wątków, jak zabójstwo premiera
Jaroszewicza i jego żony. W świetle późniejszych wydarzeń i pointy - poddaje
do myślenia. Opracowanie tematu godne podziwu, historia (podobno również
prawdziwa), gdyby była przedstawiona bardziej przyjaźnie dla czytelnika,
byłaby bardzo wciągająca. Są miejsca, gdzie opowieść nabiera rumieńców,
zaczyna być "jakaś". Przykładem może być kłótnia Lou i Kuby w samochodzie.
Tam wreszcie udało się autorowi na chwilę stworzyć charakterną postać wściekającej
się, gorącokrwistej Francuzki. Tylko co z tego, skoro to wszystko zaraz
siada. Styl pisania jest bardzo nierówny. Czasami wydaje się, że naskrobał
to licealista z pojedynczymi przebłyskami talentu, a korektę przeprowadził
kolega z ławki. Wyraźnie widać, gdzie autor się spieszył, a gdzie miał
czas dopracować akcję.
Ktoś powie: "co z tego, temat jest
fajny i to jest najważniejsze!". Każdemu, kto tak uważa proponuję wstąpić
do dobrej restauracji i przy składaniu zamówienia napomknąć kelnerowi,
że nie zależy wam na zastawie - niech wrzuci wszystko na gazetę. Niestety,
tandetny styl umniejsza tematyce i przeszkadza w odbiorze, a to jeden z
grzechów głównych, gdy jest się autorem powieści. Wielka szkoda.
Marcin Śmigielski
Marcin Śmigielski - obserwator
rzeczy dziwnych i ulotnych, podróżnik po Polsce i kronikarz. Instruktor
i pasjonat harcerstwa, autor książki o harcmistrzu Stefanie Padowiczu,
żołnierzu 2 Korpusu Polskiego generała Andersa. Niepoprawny entuzjasta
wszystkiego, co związane z Polską, oprócz polityki. Od kilku lat szczęśliwy
mąż, z niecierpliwością oczekujący dalszych życiowych wyzwań. (Toronto) |