Top Gun: Maverick - szkoła
(emerytowanych) pilotów
Tom Cruise
nie składa broni. Znakomity aktor i niekwestionowana gwiazda Hollywood
nie spoczywa na laurach, nie odcina kuponów od tego co osiągnął i nie bierze
udziału w wątpliwych jakościowo produkcjach, aby "dorobić do emerytury".
W zamian aktor pracuje na pełnych obrotach przy kolejnych filmach. Aktualnie
zajmuje się produkcją siódmej części sagi "Mission: Impossible", która
zapewniła mu stałe miejsce wśród gwiazd światowego kina. Nowy "M: I" będzie
podzielony na dwie części, z których pierwszą powinniśmy zobaczyć już w
tym roku. Tymczasem kilka miesięcy temu na ekranach kin (a obecnie na DVD
i Bluray) mogliśmy obejrzeć produkcję, która już w fazie realizacji wywoływała
emocje o wiele większe niż seria o Ethanie Huncie.
Wszyscy wiemy,
jak wyglądają kontynuacje i przeróbki wielkich filmowych klasyków, zarówno
zachodnich jak i rodzimych produkcji, że wspomnę tylko najbardziej spektakularne
porażki: "Superman 3 i 4", "Nagi instynkt 2", "Speed 2", czy "Szczęki 4".
Dlatego wielkie obawy (również moje) wzbudziła wiadomość, że Tom Cruise
przygotowuje kontynuację jednego z największych filmowych hitów lat 80
"Top Gun" w reż. Tonyego Scotta z 1986 roku. Oczami wyobraźni widziałem
jak w gruzy rozsypuje się znakomity klimat filmu przygodowo-sensacyjnego
z wojskową awiacją i walkami powietrznymi w tle, a sam Cruise (któremu
w ubiegłym roku stuknęła sześćdziesiątka!) staje się własna karykaturą.
Bo co niby człowiek w tym wieku może robić w elitarnej szkole pilotów wojskowych,
oprócz zajmowania nudnych stanowisk kierowniczych? Jeżeli zaś jakimś cudem
zostanie wpuszczony do samolotu, to z miejsca będzie skazany na pożarcie
przez młodych adeptów sztuki lotniczej. Tak zapewne myślały miliony wielbicieli
na całym świecie. Nie wiem, czy z podobnego założenia wychodzi Tom Cruise
(aktor i producent w jednej osobie) i czy wykorzystał to podczas prac nad
fabułą, ale "Top Gun: Maverick" stanowi zaprzeczenie wszystkich obaw.
Film, a konkretnie
jego twórcy już na początku postanowili zagrać na nosie złośliwcem, którzy
z zapartym tchem czekali na pierwsze oznaki artystycznej i wizerunkowej
katastrofy. Już w drugiej minucie trafiamy na tajne lotnisko pośrodku pustyni,
na którym Pete Maverick testuje najnowszy model hipersonicznego samolotu.
Sekwencje na lotnisku, w pomieszczeniu kontroli lotów i w samym samolocie
utwierdzają nas w przekonaniu, że stary dobry Maverick się nie zmienił.
Może przybyło mu zmarszczek, za to nadal nie zamierza być zbyt układnym
wobec przełożonych, drwi sobie z biurokracji, a ustalone zasady są dla
niego po to, aby je przekraczać. Sam film natomiast, zgodnie ze sztuką,
zaciekawia od pierwszych minut i będzie obfitował w trzymającą w napięciu
historię, popartą oczywiście efektami specjalnymi pierwszego gatunku. Za
krnąbrność pierwszego stopnia Maverick zostaje wysłany na swoje stare śmieci,
czyli do elitarnej szkoły lotniczej "Top Gun". Zemsta przełożonych rozkwita,
gdy okazuje się, że stary as myśliwski ma być uziemiony, a latać będą...
jego podopieczni, którym ma robić za instruktora.
Im dalej "w
las", tym bardziej przekonujemy się, że twórcy wybrali nieco inną drogę,
niż tylko odcinanie kuponów od dawnego kinowego hitu. Wymyślili historię,
która opiera się na sprawdzonym schemacie. Historia jest nowa, bo przecież
po to robi się filmy, ale schemat stary, bo po co zmieniać coś, co sprawdziło
się i w 1986 roku, i sprawdza się za każdym razem? Walka dobra ze złem
przecież zawsze przyciąga widzów, o ile oczywiście podana jest w interesujący
sposób. W "Top Gun: Maverick" zło nie zostaje nazwane po imieniu, dokładnie
jak w pierwszej części sprzed 37 lat. Nie wiemy z kim walczą dzielni lotnicy.
Nie wiemy też, gdzie wróg się znajduje, choć tego można się domyślać. Wiemy
natomiast jak wygląda i co muszą zrobić młodzi adepci myśliwscy, aby z
nim wygrać. Przypomina to naiwne bajki, od pokoleń czytane dzieciom na
dobranoc, lub też nieśmiertelne komiksy z super bohaterami. Tylko skoro
naiwne, to dlaczego nieśmiertelne? Właśnie dlatego, że człowiek od wieków
chce taką rywalizację oglądać i właśnie nią się pasjonować. Dobry myśliwiec,
zły myśliwiec i ogromna przestrzeń powietrzna zapewniają widowiskowość
niezbędną dla kina akcji. Teraz wystarczy już tylko oznaczyć wszystkich
odpowiednimi barwami, aby widz łatwo zdecydował komu należy kibicować.
Ci źli są oczywiście w kolorze czarnym. Recepta prosta do bólu. Trzeba
przyznać, że twórcy "Top Gun: Maverick" solidnie odrobili lekcje, również
z psychologii widza, doskonale wiedząc, co chcą osiągnąć. Do tego dodajmy
oszałamiające efekty specjalne, które w kinie oraz na dużych telewizorach
wgniatają w fotel i mamy przepis na sukces. A propos wgniatania w fotel:
tu nie było pójścia na łatwiznę (czy też cięcia kosztów), jak w przypadku
rodzimego filmu o dywizjonie 303 sprzed pięciu lat. Tom Cruise naprawdę
zapakował aktorów do dwumiejscowych myśliwców szkoleniowych i filmował
ich twarze podczas przeciążeń wywołanych przez akrobacje. Sam też się nie
oszczędzał, zresztą ostatnio management aktora starannie dba o publikację
materiałów z planów filmowych, gdzie aktor sam wykonuje większość ewolucji
kaskaderskich. Choćby najnowszy materiał dotyczący prac nad kolejną częścią
o przygodach Ethana Hunta, gdzie aktor skacze na motocyklu w stumetrową
przepaść.
"Top Gun: Maverick"
jest nominowany do tegorocznej nagrody Oscara aż w sześciu kategoriach:
dla najlepszego filmu, za najlepszy scenariusz adaptowany, efekty specjalne,
dźwięk, piosenkę i montaż. Nie zdziwię się, jeśli zdobędzie więcej niż
jedną statuetkę, bo choć konkurencja jest mocna, to film nie jest zrobiony
przez byle kogo. I choć może nie jest najwyższych - nomen omen - lotów
w sensie artystycznym, ale nikt chyba tego nie oczekiwał po tym tytule.
Powstało za to dobre kino rozrywkowe, znakomite widowisko i kawał sensacji.
Zachęcam do obejrzenia obu części "Top Gun", oczywiście w kolejności chronologicznej,
no i rzecz jasna do kibicowania twórcom podczas gali oscarowej, która odbędzie
się 12 marca.
Marcin Śmigielski
Marcin
Śmigielski - krytyk filmowy, instruktor i pasjonat harcerstwa, autor książki
o harcmistrzu Stefanie Padowiczu.
|