Często spotykana percepcja takiego
hasła to "muzyka kontra elektronika". Percepcja słuszna, choć tylko częściowo,
bo jak się dobrze rozejrzeć to niby jak muzyka ma powstawać bez instrumentów?
A instrument, to technologia... Każdy instrument?
U pradziejów naszej rasy, kiedy nie
było żadnej elektroniki muzyka jednak powstawała. A na czym? A na ludziach.
Pierwszy i jak dotąd jedyny instrument, który nie wymagał technologii to
ludzki głos, a do każdego innego dźwięku trzeba było coś wystrugać. A "wystrugane"
to już technologia. I co z tego, że pierwsze bębny to był pusty pniak,
w który nasz obrośnięty przodek walił ułamaną gałęzią? Ale walił i najczęściej
do jakiegoś rytmu.
Czyli, technologia jest w służbie
muzyki niemal od momentu odkrycia jej (muzyki) istnienia.
A na dodatek wygląda na to, że rytm
to my mamy w genach, a nie tylko w naukach muzycznych.
Skoro "technologia jest w służbie
muzyki" to może warto popatrzeć z jakimi to idzie konsekwencjami. A jest
ich tyle samo pozytywnych, co negatywnych.
Zacznę od negatywnych. Tak się składa,
że człowiek nie potrafi na naszej planecie wyprodukować niczego w sposób
nieszkodliwy. Już słyszę pytanie "a niby komu szkodzi fortepian?!". Ano,
fortepian to drewno, różne metale, kupa lakierów, a do niedawna także kość
słoniowa. Na drewno ścina się drzewa, rujnuje habitaty zwierząt, wydobycie
metali samo w sobie to katastrofa biologiczno-ekologiczna, a późniejsza
ich obróbka to spalany węgiel lub ropa i masa ścieków poobróbkowych. Słonie
niestety oddawały "kość" wyłącznie w postaci martwej i dlatego jest ich
mało, coraz mniej. Piękny, koncertowy fortepian ma podwójną cenę, tę w
pieniądzach i tę w zniszczonej naturze. W podobny sposób można się przyjrzeć
każdemu instrumentowi i dla każdego znajdzie się ścieżkę, która zaczyna
się jakąś formą niszczenia lub krzywdzenia. I najczęściej płacą za to obywatele
tego świata, którzy byli tu na długo przed nami, zwierzęta.
I tak można by podsumować cenę instrumentów,
które dla uproszczenia będę dalej nazywał "klasycznymi", ale jedną bardzo
ważną cechę trzeba im jednak przyznać. One są najczęściej "recyrkulowalne".
Fortepian rzucony w las po kilkunastu latach zamieni się w kupę trocin
i pordzewiałego żelastwa, a potem i to jakoś zostanie przez Naturę wchłonięte.
A co z elektroniką? Do niej przecież
nie wycina się drzew!! Elektronika to metale, często rzadkie i bardzo trujące,
plastik, szkło, a wszystko o czasie rozkładu tysięcy lat, nie wspominając
o wydzielanych w trakcie ich cyklu życia (od wytwarzania po kasację) truciznach.
Gdybym powyższe słowa wygłosił na
żywo do grona muzyków, muzykologów i słuchaczy spodziewam się przynajmniej
dwu pytań:
"To co, ma nie być muzyki?" oraz,
"No dobrze, i co z tym zrobić?"
Na pierwsze odpowiedź jest oczywista,
nie istniejemy bez muzyki (do tego tematu wrócę przy okazji rozmowy o powiązaniach
muzyki z językami) i wszelkie próby zmian w tej dziedzinie to coś pomiędzy
utopią, nonsensem a katastrofą.
Na drugie pytanie odpowiedzi należy
szukać w nauce i science-fiction. Może nadejdzie czas kiedy nauka zrealizuje
praktycznie to co w "Star-Trek'u" jest znane od pięciu dekad: pełną recyrkulację
materii. A póki co, starajmy się oszczędzać naszą planetę i wszystkich
jej mieszkańców najlepiej jak umiemy.
Teraz ta bardziej pogodna strona
technologii.
Najpierw instrumenty klasyczne i
ich rola w naszym życiu. Za czasów Mozarta, Bacha i całej plejady znanych
twórców i mistrzów dostępność technologii była ograniczona do wąskiej grupy
tych, których było na nią stać (co nie zawsze szło w parze z talentem),
a nikomu nieznany choć być może utalentowany Janek to sobie mógł co najwyżej
popiskać na własnoręcznie wystruganej fujarce. Na prawdziwy flet musiałby
sprzedać gospodarstwo. Prawdą również jest, że o dostępie do narzędzi tworzenia
muzyki trochę też decydował przypadek (casus Mozart vs Salieri), ale bez
większego ryzyka można przyjąć, że właśnie z racji braku dostępu do technologii
drugie tyle Mozartów, Bachów czy Borodinów przemaszerowało przez ludzkość
nie zostawiwszy po sobie śladu. A szkoda, wielka szkoda.
Z początkiem ery przemysłowej nastąpiło
przesunięcie środka ciężkości w technologii muzycznej z produkcji jednostkowej,
unikalnej, a zatem bardzo drogiej, w stronę tworzenia instrumentów masowo,
czyli dużo taniej, choć najczęściej kosztem ich jakości. Ale Janek mógł
już sobie uskładać na jakiś godziwy i dużo lepszy od fujarki flet. W ręce
dużo większej grupy potencjalnych muzyków trafiły tysiące gitar, skrzypiec,
waltorni i wszelakiego muzycznego dobra.
I tu mały przystanek. Dobrze to czy
źle?
Doświadczenie z różnych dziedzin
życia podpowiada, że ilość rzadko przeradza się w jakość. W przypadku muzyki
jednakowoż dochodzi do głosu bardzo ważne zjawisko, świetnie zilustrowane
przez Jerzego Waldorffa w cyklu Jego reportaży pt. "Muzyka łagodzi obyczaje".
Otóż to, muzyka łagodzi obyczaje, a im więcej tych "obyczajów" złagodzi,
tym lepiej w świecie, w którym chamstwo i agresja zaczynają być uznawane
za normę. Ale, ale... Jerzy Waldorff nie zaznał zmasowanego ataku rapu
(i pochodnych) na kulturę polską i byłoby mu pewnie trudno wziąć pod uwagę
w swoich analizach rozkwit zastosowań różnych nieciekawych idei czy natłoku
wyrazów na "ę" i "ą" w tym gatunku. Z drugiej strony bardzo wątpię czy
taki erudyta i esteta jak Jerzy Waldorff uznałby rap za "muzykę". Bardziej
za odgłosy fabryki traktorów na pełnym biegu.
To tyle z perspektywy socjo-społecznej.
A co ma z tego muzyka?
Tak długo, jak długo mówimy o instrumentach
klasycznych, czyli takich, które same nie grają, a do wykreowania czegoś
cennego potrzebują muzyka, muzyka ma z tego same zyski.
Wprawdzie nie wszyscy, którzy się
dorwali do "muzycznego dobra" to zaraz Bachy, Mozarty czy Beethoveny, ale
też nie wszyscy to beztalencia. Talent muzyczny jest rozdzielany nierówno,
czasem 10/10, a czasem 2/10, ale każdego szkoda gdy się marnuje. I to bardzo
dobrze, że technologia muzyczna "trafiła pod strzechy". Jest nam dzięki
temu "łagodniej" w obyczajach, weselej w podróży "na fabrykę" i ciekawiej
wieczorem, jak się zejść z kolegami muzykami-amatorami na jakąś małą jam
session.
Trochę inaczej ma się sprawa z dźwiękami
tworzonymi z użyciem elektroniki. Już z początkiem wczesnych lat ubiegłego
wieku elektronicy wynaleźli sposoby generowania dźwięku bez instrumentu
(tak wtedy uważano. Potem zaczęto używać terminu "syntezator". Nowo wymyślony
instrument). Zaczęła się era syntezatorów analogowych, dość nieporadnych,
ale pozwalających tworzyć (i tu odsyłam do pionierów jak Jean-Michel Jarre
czy niemiecki Kraftwerk). Moog opanował świat muzyczny syntezatorem, który
zajmował duży pokój, grzał jak wszyscy diabli i do pracy potrzebował kilometrów
kabli, ale żeby grać, nawet cokolwiek, nadal potrzebował żywego muzyka.
Dalej już poszło lawinowo. Powstawały firmy, które na wyścigi wynajdywały
nowe urządzenia, coraz mniejsze, coraz sprytniejsze, coraz tańsze, ale
ciągle mające problem z myśleniem na własną rękę. Potrzebowały muzyka.
Większość z tych firm istnieje do dziś i produkuje swoje instrumenty, na
które stać niemal każdego.
Kolejny krok to wkroczenie do muzyki
technologii informatycznych, w tym popularnych komputerów. Z perspektywy
dnia dzisiejszego trudno znaleźć bardziej obosieczny miecz.
Ostrze Prawe: nakładem ogromnych
wysiłków tysięcy inżynierów, profesjonalnych instrumentalistów, programistów
i mnóstwa innych specjalistów powstały aplikacje pozwalające w całości
zreplikować klasyczny proces twórczy, od komponowania (jak z ołówkiem i
papierem nutowym) przez proces nagraniowy (jak w sali koncertowej, gdzie
można każdemu muzykowi powiedzieć co i jak ma grać), przez miksowanie
(jak w profesjonalnym studio obróbki dźwiękowej) aż po mastering i wypuszczenie
muzyki do słuchaczy. Do tego, w miejscu centralnym są biblioteki instrumentów,
nie syntetycznych, ale naturalnych, latami nagrywanych instrument po instrumencie,
dźwięk po dźwięku, artykulacja po artykulacji.
I dzięki temu taki muzyk jak Wasz
Muzykant na Dyżurze może dziś w zaciszu swojego studia skomponować pełną
suitę symfoniczną, która będzie brzmieć jak by była grana przez prawdziwą
orkiestrę. Bez tej technologii do dziś, wzorem Janka, rzępoliłby smętnie
gdzieś w kącie na jakimś rozstrojonym pianie.
Kompozytor
i wykonawca: Witold Suryn
Technologia informatyczna w swej
prostszej postaci wniknęła również bezpośrednio do instrumentów. Bity i
bajty siedzą w praktycznie każdej klawiaturze, sekwencerze czy maszynie
perkusyjnej. Szczęściem nie ma jej jeszcze w skrzypcach, kontrabasie czy
puzonie, ale w takim flecie już potrafi być.
Kompozytor
i wykonawca: Witold Suryn
Wreszcie, ta sama technologia zaczęła
produkować narzędzia-skróty, narzędzia-grepsy, narzędzia-bryki. Takie muzyczne
klocki Lego, żeby było łatwiej konstruować (zwracam uwagę na użytą terminologię)
sekwencje dźwiękowe, nie wymagające muzycznego wykształcenia, ale w rezultacie
słuchalne, a czasem nawet interesujące.
Ostrze Lewe. Technologia opisana
powyżej dała szanse tworzenia (lub chałturzenia) bardzo wielu ludziom,
w tym profesjonalistom pracującym dla najbardziej kaso-generatywnego przemysłu,
mediów, pozbawiając tym samym pracy tysięcy wspaniałych muzyków, którzy
nie tylko poświęcili dzieciństwo i młodość, żeby do perfekcji opanować
instrument, ale zaufali swojemu talentowi, żeby utrzymać swoich bliskich.
I nagle zostali ze swoim talentem na bruku.
Obraz raczej nieciekawy, ale szczęśliwie
nie do końca prawdziwy. Wśród znanych i sławnych muzyków i kompozytorów
zadaje się być starannie kultywowana wiara, że jeszcze bardzo długo nawet
najcwańszy komputer nie zagra tak jak prawdziwy, rzetelny muzyk. Tacy goście
jak Amerykanie John Williams (Wojny Gwiezdne, Harry Potter) czy James Horner
(nieżyjący już kompozytor Titanica) ), Brytyjczyk Harry Gregson-Williams
(Narnia), Kanadyjczyk Howard Shore (Władca Pierścieni), Niemiec Hans Zimmer
(Piraci z Karaibów) czy Polacy jak Jan A.P. Kaczmarek (Finding Neverland)
lub wspaniały Wojciech Kilar (Dziewiąta Brama) używają (lub używali), czasem
wręcz w minimalnym stopniu, tego całego informatycznego bazaru różności
po to tylko, żeby móc komfortowo tworzyć, dopracować materiał do ostatniego
szczegółu, pokazać go "decydentom", a po jego zatwierdzeniu oddać go w
całości w ręce jedynych prawdziwych specjalistów, orkiestry. I za to im
dzięki zarówno w imieniu muzyków jak i słuchaczy.
To jednak nie koniec Ostrza Lewego.
Wspomniane uprzednio muzyczne klocki Lego są powodem, dla którego świat
muzyki został zainfekowany miernotą i hałasem, który niektórzy z uporem
godnym lepszej sprawy nazywają "muzyką", a jej kreatorów "artystami". Nie
jest to oczywiście zarzut, który można en masse postawić wszystkim, którzy
tych klocków używają, bo nawet młotka można użyć mądrze lub marnie, niemniej
jest to zjawisko na tyle powszechne, że jest już trudno udawać, że go nie
ma. Nazwanie na jednym oddechu Mozarta i DJ Iksińskiego "artystami" jest
tym samym, co nazwanie twórcy zamków nad Loarą i budowniczych bloków na
warszawskim Ursynowie "architektami".
Ale czego jest więcej? Zamków czy
bloków? I gdzie pojawia się więcej "konsumentów"? W zamkach, czy w blokach?
I z tym filozoficzny pytaniem rozstaję
się z Państwem, moimi Czytelnikami i Słuchaczami.
Muzykant Na Dyżurze (czyli MND)
Witold Suryn
PS: Tym artykułem otwieram Forum
Czytelników i Słuchaczy (adres poniżej) i mam nadzieję utrzymywać z Państwem
stały kontakt na każdy temat muzyczny, na jaki Państwu przyjdzie ochota
podyskutować.
Witold Suryn - kompozytor, pianista,
basista i producent muzyczny. Komponuje od ponad 40 lat muzykę filmową,
klasyczną, współczesne gatunki symfoniczne, jazz oraz muzykę do produkcji
kinowych i telewizyjnych, wydaje albumy jazzowe, a ostatnio także gatunki
elektroniczne. Współpracował z kilkoma młodymi reżyserami z Ameryki Północnej
i Wielkiej Brytanii (Montreal) https://musicwitold.wixsite.com/witold-suryn-music
PANORAMA
- MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA