Objazdowe kino
Z początku pojawiał się on,
najczęściej na motocyklu, w podniszczonej czarnej skórzanej
kurtce i przekrzywionym na bok berecie, sypiący dowcipami i uśmiechnięty,
obiekt zazdrości chłopców i westchnień dziewczyn.
Niektórym z nas podawał rękę,
co było szczególnym wyróżnieniem, potem najbardziej zaufanym wręczał cienkie
rolki papieru. Były to afisze, na których chemicznym ołówkiem,
zamaszyście i z wykrętasami wypisano nazwę filmu. Wyruszaliśmy
rowerami z nimi w różne strony i już wkrótce afisze widniały
na przystanku autobusowym, przy sklepie, a także na studniach,
słupach i płotach.
Po południu z miasta nadjeżdżał
samochód, który pod pustą stodołę przywoził sprzęt i metalowe
pudełka z filmem. Kinomechanika osaczali stali bywalcy, mężczyźni,
którzy częstowali go papierosami i wódką. Na olbrzymią,
co najmniej stuletnią lipę, wciągaliśmy skrzynie z głośnikami, podłączone
do wzmacniacza - po czym rozpoczynał się wielki koncert.
I płynęły melodie w ciepłe
niedzielne popołudnie ponad dachami chat, sadami, zgarbionymi od ciężaru
dojrzewających jabłek i ogrodami, pełnymi wonnej maciejki. Były to dźwięki
o magicznej sile - przywoływały ludzi na ganki, niektórzy wynosili
zydle przed domy, zbierali się grupkami. Muzyka wyzwalała żarty, sprzyjała
snuciu rozmów, czyniła nastrój świątecznym. "Cicha woda", "Wiśniowy sad",
"Dzieci Pireusu", "Besame mucho" - to tylko pierwsze z brzegu
tytuły największych przebojów z tamtych lat. Były puszczane po kilka
razy z rzędu - dziewczyny tańczyły ze sobą, a chłopcy je
zaczepiali z papierosami w zębach, śmiejąc się i czyniąc
głośne uwagi.
Płyty puszczał największy po kinomechaniku
specjalista - chłopak, który przyjeżdżał do krewnych z miasta.
Głuchy na wszelkie prośby, konsekwentnie realizował swój repertuar,
zresztą dużego wyboru nie było. A tymczasem przy wejściu do stodoły
na stojaku stał już zmontowany projektor, na przeciwległej ścianie
jaśniało prześcieradło ekranu. Powoli zapadał zmrok, chowające się za horyzontem
słońce gubiło ostatnie promienie, ale niebo było jeszcze jasne.
- Zaczynaj, zaczynaj! - rozlegały
się głosy przed stodołą. Ze wszystkich stron na rowerach
i motocyklach, pojedynczo i grupkami wciąż napływali ludzie.
Kinomechanik jeszcze kilkakrotnie pytał o godzinę, potem w towarzystwie
swych pomocników zaczął wypraszać z "sali" niecierpliwych: rozpoczynała
się sprzedaż biletów. Powstawał z tym pewien mankament, bo ciągle
ich brakowało i trudno było określić, kto już płacił, a kto nie.
Zwiększało się grono pomocników, które też nie kwapiło się do płacenia,
długo pomocnicy wyliczali swe zasługi i zwlekali. W dodatku stodoła
była nieszczelna... Tłumy napierały, domagano się filmu, muzyka już nie
grała.
Szczęśliwcy usadawiali się w najlepszym
miejscu - w pobliżu ekranu. Kiedy wszystkie ławki zostały zajęte,
siadano gdzie się tylko dało - na skrzyniach i różnych pudłach,
kawałkach desek, wreszcie na toku, to jest na ubitej ziemi.
Sprytniejsi wdrapywali się wysoko aż pod dach - na belki i rozłożone
na nich drągi, lokowali się na mocowaniach stodoły. Mistrz wieczoru
machał w końcu ręką na wchodzących na gapę i krzątał
się przy aparaturze.
I oto zgasła jedyna żarówka,
zawieszona wysoko na drucie. Jak świętojańskie robaczki rozjaśniały
ogniki papierosów wbrew surowemu zakazowi palenia. Przez moment było tak
cicho, że słychać było odgłosy szczekania psów, potem rozlegał się
chichot, szybko zagłuszony przez gwizdy i tupanie nogami. Ktoś krzyknął:
"Majstra na mydło!" - i w stodole zapanował nieopisany rozgardiasz.
Ale oto smuga światła prześlizgnęła się ponad głowami, przesączając
się przez kłęby dymu i rozbłysła na ekranie. Ostrość obrazu pojawiła
się nie od razu, lecz nie była to sprawa istotna - wszak na napisy
i tak nikt nie zwracał uwagi. Po chwili wszyscy żyli losami bohaterów
filmowych, a troski ulatywały gdzieś daleko - i nie daj Boże,
żeby się urwała taśma!
Siedzieliśmy z zapartym tchem
blisko ekranu, a przed nami snuł się świat daleki i wyśniony,
w którym tak wiele się działo! Jakimże kontrastem wydawał się on wobec
dusznej stodoły, w której mieszały się zapachy taniej wody kolońskiej
i siana, samogonu i cebuli, potu i łuskanych pestek... Ta
dziwna mieszanina zapachów kojarzy mi się jednak dzisiaj z niekłamanym
urokiem objazdowego kina. Kina, które zawsze miało happy end.
Romuald Mieczkowski (Wilno)
Materiał udostępniony przez portal:
www.cultureave.com
|