Pamięć deportacji lat
40-tych
W latach II wojny światowej, a dokładnie
10 lutego 1940 roku, 13 kwietnia 1940 roku, 28 na 29 czerwca 1940 roku
oraz na przełomie maja i czerwca 1941 roku, miały miejsce deportacje ludności
polskiej z Kresów Wschodnich na Sybir. Wywiezieni zostali wówczas obywatele
Polski: rodziny żołnierzy, policjantów, nauczycieli, osób, które wcześniej
były zaangażowane w działalność patriotyczną i promowanie polskości na
Kresach Wschodnich. Wszystko działo się pod osłoną nocy, niespodziewanie,
w strachu, pośpiechu i niepewności jutra. Przedstawiciele władzy
sowieckiej, zwykle jakiś oficer NKWD albo miejscowi milicjanci nakazali
Polakom w ciągu pół godziny, spakować się i opuścić ich domy. Wyruszali
w nieznane.
Tematyce deportacji było poświęcone
spotkanie, które miało miejsce w Konsulacie Generalnym Rzeczypospolitej
Polskiej w Montrealu, w dniu 5 marca 2020 roku. Opisać je nie jest łatwo,
gdyż tyle ważnych wspomnień, mądrych słów padło z ust bohaterek spotkania,
że chciałoby się uwiecznić je wszystkie na papierze, nie pominąć żadnego.
Z szacunkiem pochylić się nad wycieńczającym
życiem "Sybiraczek" - wówczas dzieci, młodzieży, rzuconych w wir strasznej
wojny, która pozostawiła w nich ślad na całe późniejsze życie.
Niech te słowa, skreślone nieudolnie
na papierze, będą moim wyrazem szacunku dla ich heroizmu oraz podziękowania
Konsulatowi RP za organizację tego typu spotkań, które służyć mają pamięci
tego, co było i jest ważnym elementem naszej historii.
Konsul Generalny Rzeczypospolitej
Polskiej w Montrealu, historyk - Dariusz Wiśniewski - powiedział, m.in.,
że podróż Polaków w głąb Rosji, w bydlęcych wagonach, trwała kilkanaście
dni, czasem dłużej. Odbywała się w strasznych warunkach, w głodzie i chłodzie
- wielu w czasie tej podróży traciło życie.
"Gdzieś docierali, ci zesłańcy, na
miejsce i tam musieli sobie sami od początku organizować życie, bardzo
często nikt na nich nie czekał, bardzo często byli postrzegani jako obcy,
wrogowie, jako ci, z którymi ludność miejscowa nie chciała mieć nic wspólnego
(...). Jedną z form represji wobec ludności polskiej na Kresach Wschodnich
był pobór młodych chłopaków do wojska sowieckiego, czyli tych 16-18-letnich,
a czasem nawet 14-letnich chłopców z polskich rodzin. Wysyłano ich,
wzorem Armii Carskiej, gdzieś daleko na wschód, jak najdalej od Polski,
po to, by bronili granic Związku Sowieckiego i jednocześnie całkowicie
się rusyfikowali.
Zesłanie, wywózka skończyła się dla
bardzo wielu osób, choć nie dla wszystkich, po zawarciu umowy Sikorski-Majski
dnia 30 lipca 1941 roku - porozumieniem na mocy którego zaczęło być tworzone
Wojsko Polskie zwane później Armią Andersa na terenie Związku Sowieckiego
(...) Rząd ZSRR zagwarantował "amnestię" dla obywateli polskich: więźniów
politycznych i zesłańców pozbawionych wolności na terenie ZSRR w więzieniach
i obozach Gułagu, a także jeńców. Armia Andersa opuściła Związek Sowiecki
latem 1942 roku, a razem z nią szereg cywilów, kobiet i dzieci".
Po wystąpieniu Konsula głos zabrali
świadkowie historii. Panie: Hanna Bortnowska, Róża Kisielewska, Maria Żebrowska
i Michalina Nowosielska - skromne i niezwykłe kobiety, pełne mądrości życiowej,
siły i optymizmu, który udało im się zachować. Ich opowiadania przeniosły
nas w czasie.
Hanna Bortnowska była siedmioletnią
dziewczynką, córką kierownika szkoły w Oszmianie (50 km od Wilna), gdy
wraz z matką i malutkim bratem została wywieziona do Rosji w czerwcu 1941
roku. Ojca już wtedy nie było, gdyż został aresztowany kilka miesięcy wcześniej.
Wspominała, że w dzień wywózki, ktoś ostrzegł ich rodzinę, pukaniem w okno.
Najpierw próbowali się ukrywać, w kopcach na kartofle, jednak płacz brata,
sprawił, że matka postanowiła się ujawnić - nie chciała narażać sąsiadów.
Pani Hanna opowiadała, że nie wszystko było złe, zdarzali się dobrzy ludzi
- dobry Rosjanin, który jeszcze przed wyjazdem podpowiedział jej rodzinie
by spakowali do worków wszystko, co się dało: ubrania, sprzęty, ziemniaki,
zboże, nawet maszynę do szycia.
"...Matka mówiła, że gdyby nie maszyna
do szycia, to właściwie nie bardzo wie, czy by przewiozła dwoje dzieci
przez Rosję. Dlatego, że umiała haftować, szyć, z prześcieradeł jakieś
bluzki robiła, wszystko przerabiała...".
Często potem wszystkie te dobra,
zabrane z domu, były ich przepustką, towarem przetargowym, który ratował
ich w najcięższych chwilach. Z Rosji Hanna Bartnowska, trafiła do Iranu,
potem do Afryki. W Kanadzie znalazła się w 1966 roku.
Róża Kisielewska urodziła się w 1923
roku w Święcianach Wileńskich. Jej ojciec pracował w policji. Po wkroczeniu
wojsk sowieckich do Polski, został internowany i osadzony w Starobielsku.
Na Syberię pani Róża została wywieziona wraz z bratem i matką.
"...13 kwietnia 1940, w nocy, załomotali
kolbami karabinów do drzwi. Kazali przygotować się, powiedzieli, że możemy
ze sobą zabrać tyle, ile zdołamy unieść w obu rękach...".
Wspominając podróż w wagonie towarowym,
pani Róża opowiedziała tragiczną historię małego, czteroletniego chłopca,
któremu podczas postoju, gdzieś na jakimś odludziu, gwałtownie ruszający,
bez uprzedzenia, pociąg, dosłownie obciął główkę, jego ciało zostało na
pustkowiu. Szalejąca z rozpaczy matka, nie mogła nic zrobić. Po dwóch tygodniach
podróży, brudni, głodni i zmęczeni tułacze trafili do Bulajewa w Kazachstanie,
do kołchozu o nazwie Bolszewik. Komendant NKWD oznajmił im, że "tutaj będą
żyć i umierać". I tak żyli, umierali, walczyli z głodem, pracowali w polu
za kawałek chleba i zupę. Kto nie pracował, nie dostawał jedzenia. Matka
pani Róży i inne rodziny, ratując się od głodu, sprzedawały, co się dało,
m.in. nocne koszule, które Rosjanki przerabiały na suknie ślubne. Umiejętność
wróżenia z kart bardzo się wtedy przydała. Po napaści Niemiec na Związek
Sowiecki w czerwcu 1941 i na podstawie układu Sikorski - Majski - Róża
Kisielewska przedostała się do Iranu, gdzie wstąpiła do Wojska Polskiego,
do Pomocniczej Służby Kobiet. Późniejsze losy sprawiły, że była między
innymi w Palestynie (tam zdała maturę), w Egipcie, Anglii, Argentynie,
a w 1959 roku zamieszkała na stałe w Kanadzie.
Maria Żebrowska pochodzi spod Lwowa,
z dawnego powiatu - Żółkiew. W dniu 10 lutego 1940 roku, pod jej dom saniami
zajechali rosyjscy żołnierze. Kazali szybko się ubrać, zabrać, ile się
da ciepłej odzieży i żywność. Pięcioletnia wówczas Maria, wydarzenia te
zna z relacji rodziców, sama pamięta jedynie towarowe wagony na stacji
w Żółkwi, pełne ludzi oraz ich płacz i rozpacz.
"...Pamiętam, że dzieci płakały
za jedzeniem, za wodą, za mlekiem. Ludzie płakali, ktoś zaczął śpiewać
religijne pieśni w wagonie. I to wszystko podtrzymywało ludzi na duchu.
Dojechaliśmy w okropnych warunkach wreszcie do obozu..."
Pani Maria wspominała babcię, która
była z nią w obozie i która wkrótce zmarła. Babcia nie pracowała,
nie mogła więc otrzymywać swojej racji żywności.
Po amnestii, Maria Żebrowska wyjechała
wraz z rodziną przez Morze Kaspijskie do Persji, a potem trafiła do Ugandy
w Afryce.
"...Zostawiliśmy tam ogromny cmentarz
polskich dzieci w Teheranie...". Później było jeszcze kilka innych obozów
przejściowych.
"...To było bardzo ładne miejsce.
Nasz obóz był zbudowany na wzgórzu, bardzo ładnie położony nad jeziorem
Victoria (...) Warunki były bardzo dobre..."
Michalina Nowosielska mieszkała
na Polesiu, gdy z 9 na 10 lutego 1940 roku, deportowano ją i jej rodzinę,
podobnie jak wielu Polaków. Wyjechali na północ, do Kotłasu, w Rosji. Mieszkali
w drewnianych barakach, w obszernych izbach. W każdej z izb znajdowały
się trzy rodziny. Dostępnymi produktami żywnościowymi były chleb, margaryna
i cukier. Oczywiście żywność przysługiwała to tylko tym, którzy pracowali.
Praca była bardzo ciężka - przy wypalaniu cegieł i obróbce drewna.
"...Przy tej pracy straciliśmy ojca.
Wykańczał mróz, głód i choroby (...) Po ogłoszeniu amnestii w 1941 roku
wyjechaliśmy pociągiem bezpośrednio do Krasnowodzka. I ta właśnie podróż
była najbardziej makabryczna w życiu, nie do opisania, po prostu. Byliśmy
bez dokumentów, po stracie ojca - to było powodem naszej udręki i głodówki
w czasie długiej podróży pociągiem (...) Cudem dojechaliśmy do celu..."
Podobnie, jak pozostałe bohaterki
wieczoru, pani Michalina trafiła w końcu do Iranu. To również wspominała
ze smutkiem - jak mówiła, to właśnie tam szalały choroby: tyfus, odra i
zapalenie płuc. Straciła tak młodszą siostrę.
Po poruszających opowieściach wszystkich
czterech pań, nastąpiła pora zadawania pytań przez licznie zgromadzoną
tego wieczoru publiczność. Jednym z ciekawszych było pytanie o to, co pomogło
przetrwać naszym bohaterkom najgorsze chwile wojny. Wszystkie zgodnie stwierdziły,
że była to nadzieja, że gdy to wszystko się skończy, wrócą do Polski, wiedziały,
że muszą wrócić do Polski, że Polska będzie wolna i muszą zrobić wszystko,
by ten cel osiągnąć."
Ich losy po wojnie potoczyły się
inaczej niż pragnęły, zamiast do Polski trafiły na gościnną ziemię kanadyjską.
Ale jak powiedział Konsul Generalny RP Dariusz Wiśniewski: "To, że Panie
przetrwałyście, wasza odwaga, wasza chęć życia, ale także ta energia i
optymizm, jakie z was biją, to jest dla nas dowód, że duch zawsze zwycięża
nad materią".
Katarzyna Knieja
Więcej
zdjęć ze spotkania na stronie Radia Polonia
Katarzyna Knieja - pedagog z
wykształcenia, trochę "niedzisiejsza" miłośniczka kultury wszelakiej, podróżowania,
natury i zwierząt. Ze swej pasji uczyniła zawód, na co dzień zajmuje się
opieką nad czworonożnymi pupilami mieszkańców Montrealu.
|