.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: kontakt@panoramanews.org

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Życie zwielokrotnione (cz. 5) 

Ad futuram rei memoriam

Książki pobudziły moją twórczość. Wiersze pisałem nie tylko do dziewczyn, ale w chwilach natchnienia zapisywałem bruliony wzniosłą i patetyczną poezją. W ocenie moich kuzynów Wojtka 
i Pawła, nie mówiąc o dorosłej rodzinie, było to czyste grafomaństwo. Pisałem też do szkolnych gazetek ściennych (w owym czasie inne nie istniały). Wymyślałem skecze teatralne, sam je reżyserowałem i grałem w nich. Poza tym nie było imprezy, w której bym nie tańczył, śpiewał, deklamował. Byłem popularny i lubiany, nawet za szalone wygłupy. Poza tym byłem wszechstronnie usportowiony. Byłem najlepszy w trójskoku, biegałem dobrze długie dystanse 
i grałem w szkolnej reprezentacyjnej drużynie koszykówki, pływałem.

Dyrektor chciał mnie ratować za mój wybryk, ale miał wątpliwości czy zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji i nie był pewien reakcji młodzieży na apelu. Nie mógł przecież powiedzieć publicznie: Bądźcie spokojni, bo Jagielskiego zamkną.

Tekst przeczytałem powoli, z pełną powagą, nie zmieniając ani słowa. Chwila ciszy i ogromny entuzjazm, szalone oklaski. Brawo, brawo! To już była manifestacja polityczna. 

To ja byłem ofiarą a Bryllówna kapusiem. Dyrektor blady, nauczyciele przerażeni, mój wycho- wawca Pan Pasiński, dusza człowiek, roztrzęsiony. A potem godziny oczekiwania na telefon albo wizytę UB. Miałem nieprawdopodobne szczęście, bo ubowcy nie upomnieli się o mnie. Wydaje mi się, że Bryllówna dała tyły. Miała tyle lat co ja i prawdopodobnie nie miała tak wystarczającego doświadczenia jak jej chlebodawcy.

Należałoby wspomnieć jeszcze o innych "politycznych" wydarzeniach w szkole, bo warte są utrwalenia jako świadectwo tamtych czasów.

Nasza wspaniała nauczycielka matematyki, do tego piękna (późniejsza żona dyrektora Marcinkiewicza) przygotowała z naszą klasą, bodajże na rocznicę Rewolucji Październikowej, w ramach występów artystycznych, poloneza. Wypożyczyliśmy z teatru stroje szlacheckie. Widowisko było przepiękne, oklaski huczne, tylko że… reżyserka została karnie przeniesiona do innej szkoły za propagowanie stylu życia szlachty, wyzyskiwaczy chłopów.

Zbliżały się tak zwane wybory do Sejmu, w których "za" niezmiennie opowiadało się 98,95 procent obywateli PRL. Eksponowano przeróżne hasła propagandowe. Jedno z nich, pokaźnych rozmiarów, wywieszone na korytarzu szkoły brzmiało: "Towarzysz Bolesław Bierut pierwszym posłem do Sejmu PRL". Ktoś zerwał literkę "p" i pozostało osłem. Urząd Bezpieczeństwa wraz Bryllówną szaleli. Przesłuchano każdego ucznia. Trwało to parę dni. 

A plakat jak wisiał, tak wisiał z tym osłem!

W nauce przeszkadzało mi też przebywanie w Gdyni Orłowie, a w samej rzeczy na Wybrzeżu Gdańskim. Znowu odwołuję się do mojego pra, który przekazał mi geny umiłowania przyrody, entuzjazmu pieszych wędrówek i zapału do sportów wodnych. A od Jastrzębiej Góry po Krynicę Morską, w czasach znikomego ruchu turystycznego, tereny były wymarzone na urzeczywistnienie moich ciągot. Puste, szerokie, czyste, piaszczyste plaże, z przezroczystą tonią morza. Na końcu mola w Orłowie i Sopocie widać było kamieniste dno. Rzeczka Kacza, która wpływała do morza niedaleko mola w Orłowie, niosła czystą wodę, którą można było pić.

No i jeszcze między Orłowem i Radłowem znajdował się przepiękny klif, osuwający się do morza wysoki, zalesiony brzeg. Ach, To ciągłe zdobywanie szczytu lub niebezpieczne zejścia… Zabawy było co niemiara. No i pokonywanie przeszkód w czasie spacerów do Gdyni, zwalonych drzew, lawin błota i kamieni. A w stronę Sopot szeroka aleja pomiędzy plażą a zboczem urwanego brzegu, porosłego dorodnymi bukami. Prawie w każdą niedzielne spacerowałem z wujostwem do Grandki na faif, czyli do Grand Hotelu na kawę i lody.

Nabierałem ogłady i manier. Poznawałem inny świat, który przypominał swoim majestatem i resztką świetności okazały gmach hotelu. Zapewne i wuj szukał tutaj wspomnień sprzed wojny, kiedy przebywszy granicę w Orłowie pomiędzy Polską a Wolnym Miastem Gdańsk, oddawał się w Sopocie małemu hazardowi w kasyno, lub popijał aperitif w tymże Grand Hotelu. Często słuchałem opowieści, o jakimś nierealnym świecie, w którym można było stateczkiem pasażerskim odbić od mola sopockiego i popłynąć na Borholm!

Teraz wybrzeża polskiego pilnowały gęsto rozstawione wieże strażnicze, zasieki kolczaste i bronowane codziennie wieczorem brzegi morskie, by można było rozpoznać odciśnięte ślady stóp w stronę lądu szpiegów, w stronę morza uciekinierów. No i Amerykanie wciąż zrzucali z samolotów na plażę (dlaczego na plażę?) stonkę ziemniaczaną by wygłodzić lud socjalistyczny, a my uczniowie ze słoikami w ręku, w czasie oczywiście zajęć lekcyjnych, zbieraliśmy ją leniwie.

Podobnie jak w czasie obowiązkowych jesiennych wykopków ziemniaków, wdeptywało się bulwy w ziemię, by nie brudzić sobie rąk i nie nosić koszy w glinie po kostki. Młodzież gnano jeszcze na place walki o socjalizm, zbieranie buraków cukrowych lub do lasu inwentaryzować drzewa. Walka ze snopkami w czasie żniw, należała do przyjemnej rozrywki. Tutaj chętnie wyrabiało się dwieście procent normy!

Norma? Muszę wam wytłumaczyć co to za "zwierz". Na przykład w ciągu dnia chłop zżął hektar zboża i postawił dajmy na to sto snopków. O to by walczyć o socjalizm chłop przekraczał tą normę i z tego samego kawałka pola, w tym samym czasie stawiał sto pięćdziesiąt snopków, 
o tej samej objętości! Wszystkie gazety, TV i radio podawały w czołówkach tą wiadomość z dumą, a sekretarze partii ogłaszali to jako swoją zwycięską walkę o socjalizm.

Zakończę opis tej paranoi przykładem ze statków handlowych. Z okazji 1Maja, Rewolucji Październikowej, czy też innej rocznicy zgłaszano dodatkowe remonty maszyn, malowanie statku itp. i ogłaszano: "ku czci wykonamy sto godzin nadliczbowych". Gdy to wszystko sumowano, okazywało się, że socjalistyczna doba liczyła sobie trzydzieści pięć godzin. Totalna socjalistyczna schizofrenia. Decydenci tej choroby, którzy nie poniósłszy najmniejszej kary, nadal mają się dobrze, i nadal bezkarnie niszczą, ogłupiają i rozkradają Polskę.

Trójmiasto, jak zaczęto nazywać razem główne miasta leżące nad Zatoką Gdańską, czyli Gdańsk, Sopot i Gdynia z mniejszymi pomiędzy nimi Wrzeszczem, Oliwą i Orłowem, ciągnęło się w kotlinie pomiędzy łagodnymi, lesistymi pagórkami. Raj wycieczkowy, spacerowy, odpoczynkowy, dla sportów zimowych i morskich. Poznałem każdą dróżkę, każdy jar, każde tajemnicze i ciekawe miejsce. W Orłowie znałem każdy kamień. W samotnych codziennych spacerach towarzyszyły mi psy. 
Wreszcie moja wielka namiętność, pływanie. Zaczęło się w Wierzycy, na obozie YMCA. Nie umiejąc pływać skoczyłem z pomostu w głębię jeziora, skuszony dodatkową porcją deseru, czekoladowego budyniu. Budyń uwielbiałem. To był zakład z jakimś kumplem. No i w taki sposób nauczyłem się pływać. Czuję respekt przed wodą, ale nie mam lęku. Moim marzeniem było pokonanie dystansu Orłowo - Hel, ale bez towarzyszącej mi łódki bałem się samotnie dokonać tego wyczynu. Natomiast swobodnie pływałem pomiędzy molami w Orłowie i Sopocie. Sezon kąpielowy w morzu, bez względu na pogodę i temperaturę wody, rozpoczynałem 1-go Maja. Nurkowałem też znakomicie.

Trenowałem pływanie w czasie studiów, w klubie Olimpia w Poznaniu, pod okiem znanego wtedy trenera Klemińskiego, którego córka biła rekordy Polski żabką na wszystkich dystansach. Wspomnę wspaniałą i śliczną kraulistkę Cedro, znaną na basenach Europy, koleżankę klubową. 
W tym czasie Petrusewicz polski rekordzista świata w stylu klasycznym na sto metrów przepływał pierwszą pięćdziesiątkę pod wodą, brał oddech przy nawrocie i ponownie nie wynurzał się. Nie chwaląc się, ja także!

Więc jakże mogłem pilnie przykładać się do nauki wobec tych wszystkich urokliwych zajęć?
Był taki okres, że wujostwo aptekarze mieli mnie serdecznie dosyć i oddali mnie na rok w ręce wujostwa adwokatów - Stefanii i Tomaszowi Hempowiczom, do Tczewa. Stefania i Elżbieta były siostrami.

Wuj Tomasz był wziętym adwokatem, posiadał rozległą wiedzę, długoletnią praktykę, umiał wygrywać, a także dbać o swoje interesy. Waliły do niego tłumy. Przekładało się to na jego zamożność.

Dom prowadzono w stylu przedwojennego mieszczaństwa. Gosposia, celebrowane posiłki (wujek kroił mięsiwa), wspólna wieczorna modlitwa, niedzielne peregrynacje do kościoła, spacery poza miasto zawsze w odświętnych ubraniach. Mokka dla starszych po południu (wuj z namaszczeniem mielił w miedzianym młynku ziarna kawy), a dla młodzieży deser. Ciocia Stefania dbała o nienaganne maniery, także przy stole. Należało łokcie trzymać przy sobie i siedzieć wyprostowanym. Do osiągnięcia doskonałości służyły książki trzymane pod pachami i na głowie. Ciocia bezskutecznie starała się nauczyć mnie gry na fortepianie. Kuchnia była obfita i doskonała, i to budziło moje szczególne zainteresowanie. Mimo szczenięcych lat, wiele skorzystałem z doświadczenia ciotki.

Na święta Wielkanocne i Bożego Narodzenia zjeżdżała do Tczewa zapraszana rodzina ze wszystkich zakątków Polski, której nie bardzo się powodziło i podejmowana po królewsku. Tradycję tych uroczystości pielęgnuję do dzisiaj. Niestety w znacznie węższym gronie, gdyż więzi rodzinne z biegiem upływających lat słabły, z różnych przyczyn, a obecnie ograniczają się do okazjonalnych listów i telefonów.

Powodem tego nie zawsze są srebrne lata. Myślę, że też egoizm. Tutaj muszę napisać o kategorycznym życzeniu moich najbliższych krewnych. Zabronili mi wspominać o nich. Mają prawo, więc się do tego dostosowuję. Na potrzeby wewnętrzne rodziny opracowałem drzewo genealogiczne od pra pra do dziś. Także nie życzą sobie bym ich tam uwidocznił. Nie posłuchałem.

W pewnym czasie w Tczewie zrobiło się bardzo tłoczno: ja karnie, mój brat Andrzej u wujka aplikujący (ukończył prawo na Uniwersytecie Wrocławskim), mój kuzyn Wojtek, co prawda pobierający nauki w gimnazjum katolickim w Pelplinie, ale często goszczący u wujostwa. No i oczywiście Paweł, syn jedynak, od dziecka zdolny wynalazca.

Z nim przyszło spędzić mi szkolną młodość i wydaje mi się dzisiaj, z perspektywy czasu, że dobrze się rozumieliśmy i lubiliśmy. Szkoda tylko, że przy podziale spadku po mojej ciotce Elżbiecie, doszło do nieporozumień rodzinnych (wyłączając mnie, bo mieszkałem w owym czasie w Berlinie Zachodnim i prawdę powiedziawszy nie interesowałem się tym). Paweł argumentował w sądzie, że nie jesteśmy jego rodziną, gdyż ciotka Babeta była córką Dolatkowskiego, a nie Matuszewskiego, od którego pochodziła reszta spadkobierców. Przypominam, że babka Maria miała dwóch mężów, z pierwszym dwie córki, z drugim pięć. A tak Bogiem a prawdą, spadek należał się mnie jako jej prawnemu wychowankowi! A niech tam!

Tak czy owak Paweł zapomniał, że uratowałem mu życie i ma wobec mnie dozgonny dług wdzięczności!
 

Krzysztof Jagielski 

Krzysztof Jagielski - pisarz, członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność" w Szczecinie. 

 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: kontakt@panoramanews.org
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ