Życie zwielokrotnione
(cz. 5)
Ad futuram rei memoriam
Książki pobudziły moją twórczość.
Wiersze pisałem nie tylko do dziewczyn, ale w chwilach natchnienia zapisywałem
bruliony wzniosłą i patetyczną poezją. W ocenie moich kuzynów Wojtka
i Pawła, nie mówiąc o dorosłej rodzinie,
było to czyste grafomaństwo. Pisałem też do szkolnych gazetek ściennych
(w owym czasie inne nie istniały). Wymyślałem skecze teatralne, sam je
reżyserowałem i grałem w nich. Poza tym nie było imprezy, w której bym
nie tańczył, śpiewał, deklamował. Byłem popularny i lubiany, nawet za szalone
wygłupy. Poza tym byłem wszechstronnie usportowiony. Byłem najlepszy w
trójskoku, biegałem dobrze długie dystanse
i grałem w szkolnej reprezentacyjnej
drużynie koszykówki, pływałem.
Dyrektor chciał mnie ratować za mój
wybryk, ale miał wątpliwości czy zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji i
nie był pewien reakcji młodzieży na apelu. Nie mógł przecież powiedzieć
publicznie: Bądźcie spokojni, bo Jagielskiego zamkną.
Tekst przeczytałem powoli, z pełną
powagą, nie zmieniając ani słowa. Chwila ciszy i ogromny entuzjazm, szalone
oklaski. Brawo, brawo! To już była manifestacja polityczna.
To ja byłem ofiarą a Bryllówna kapusiem.
Dyrektor blady, nauczyciele przerażeni, mój wycho- wawca Pan Pasiński,
dusza człowiek, roztrzęsiony. A potem godziny oczekiwania na telefon albo
wizytę UB. Miałem nieprawdopodobne szczęście, bo ubowcy nie upomnieli się
o mnie. Wydaje mi się, że Bryllówna dała tyły. Miała tyle lat co ja i prawdopodobnie
nie miała tak wystarczającego doświadczenia jak jej chlebodawcy.
Należałoby wspomnieć jeszcze o innych
"politycznych" wydarzeniach w szkole, bo warte są utrwalenia jako świadectwo
tamtych czasów.
Nasza wspaniała nauczycielka matematyki,
do tego piękna (późniejsza żona dyrektora Marcinkiewicza) przygotowała
z naszą klasą, bodajże na rocznicę Rewolucji Październikowej, w ramach
występów artystycznych, poloneza. Wypożyczyliśmy z teatru stroje szlacheckie.
Widowisko było przepiękne, oklaski huczne, tylko że
reżyserka została
karnie przeniesiona do innej szkoły za propagowanie stylu życia szlachty,
wyzyskiwaczy chłopów.
Zbliżały się tak zwane wybory do
Sejmu, w których "za" niezmiennie opowiadało się 98,95 procent obywateli
PRL. Eksponowano przeróżne hasła propagandowe. Jedno z nich, pokaźnych
rozmiarów, wywieszone na korytarzu szkoły brzmiało: "Towarzysz Bolesław
Bierut pierwszym posłem do Sejmu PRL". Ktoś zerwał literkę "p" i pozostało
osłem. Urząd Bezpieczeństwa wraz Bryllówną szaleli. Przesłuchano każdego
ucznia. Trwało to parę dni.
A plakat jak wisiał, tak wisiał z
tym osłem!
W nauce przeszkadzało mi też przebywanie
w Gdyni Orłowie, a w samej rzeczy na Wybrzeżu Gdańskim. Znowu odwołuję
się do mojego pra, który przekazał mi geny umiłowania przyrody, entuzjazmu
pieszych wędrówek i zapału do sportów wodnych. A od Jastrzębiej Góry po
Krynicę Morską, w czasach znikomego ruchu turystycznego, tereny były wymarzone
na urzeczywistnienie moich ciągot. Puste, szerokie, czyste, piaszczyste
plaże, z przezroczystą tonią morza. Na końcu mola w Orłowie i Sopocie widać
było kamieniste dno. Rzeczka Kacza, która wpływała do morza niedaleko mola
w Orłowie, niosła czystą wodę, którą można było pić.
No i jeszcze między Orłowem i Radłowem
znajdował się przepiękny klif, osuwający się do morza wysoki, zalesiony
brzeg. Ach, To ciągłe zdobywanie szczytu lub niebezpieczne zejścia
Zabawy
było co niemiara. No i pokonywanie przeszkód w czasie spacerów do Gdyni,
zwalonych drzew, lawin błota i kamieni. A w stronę Sopot szeroka aleja
pomiędzy plażą a zboczem urwanego brzegu, porosłego dorodnymi bukami. Prawie
w każdą niedzielne spacerowałem z wujostwem do Grandki na faif, czyli do
Grand Hotelu na kawę i lody.
Nabierałem ogłady i manier. Poznawałem
inny świat, który przypominał swoim majestatem i resztką świetności okazały
gmach hotelu. Zapewne i wuj szukał tutaj wspomnień sprzed wojny, kiedy
przebywszy granicę w Orłowie pomiędzy Polską a Wolnym Miastem Gdańsk, oddawał
się w Sopocie małemu hazardowi w kasyno, lub popijał aperitif w tymże Grand
Hotelu. Często słuchałem opowieści, o jakimś nierealnym świecie, w którym
można było stateczkiem pasażerskim odbić od mola sopockiego i popłynąć
na Borholm!
Teraz wybrzeża polskiego pilnowały
gęsto rozstawione wieże strażnicze, zasieki kolczaste i bronowane codziennie
wieczorem brzegi morskie, by można było rozpoznać odciśnięte ślady stóp
w stronę lądu szpiegów, w stronę morza uciekinierów. No i Amerykanie wciąż
zrzucali z samolotów na plażę (dlaczego na plażę?) stonkę ziemniaczaną
by wygłodzić lud socjalistyczny, a my uczniowie ze słoikami w ręku, w czasie
oczywiście zajęć lekcyjnych, zbieraliśmy ją leniwie.
Podobnie jak w czasie obowiązkowych
jesiennych wykopków ziemniaków, wdeptywało się bulwy w ziemię, by nie brudzić
sobie rąk i nie nosić koszy w glinie po kostki. Młodzież gnano jeszcze
na place walki o socjalizm, zbieranie buraków cukrowych lub do lasu inwentaryzować
drzewa. Walka ze snopkami w czasie żniw, należała do przyjemnej rozrywki.
Tutaj chętnie wyrabiało się dwieście procent normy!
Norma? Muszę wam wytłumaczyć co to
za "zwierz". Na przykład w ciągu dnia chłop zżął hektar zboża i postawił
dajmy na to sto snopków. O to by walczyć o socjalizm chłop przekraczał
tą normę i z tego samego kawałka pola, w tym samym czasie stawiał sto pięćdziesiąt
snopków,
o tej samej objętości! Wszystkie
gazety, TV i radio podawały w czołówkach tą wiadomość z dumą, a sekretarze
partii ogłaszali to jako swoją zwycięską walkę o socjalizm.
Zakończę opis tej paranoi przykładem
ze statków handlowych. Z okazji 1Maja, Rewolucji Październikowej, czy też
innej rocznicy zgłaszano dodatkowe remonty maszyn, malowanie statku itp.
i ogłaszano: "ku czci wykonamy sto godzin nadliczbowych". Gdy to wszystko
sumowano, okazywało się, że socjalistyczna doba liczyła sobie trzydzieści
pięć godzin. Totalna socjalistyczna schizofrenia. Decydenci tej choroby,
którzy nie poniósłszy najmniejszej kary, nadal mają się dobrze, i nadal
bezkarnie niszczą, ogłupiają i rozkradają Polskę.
Trójmiasto, jak zaczęto nazywać razem
główne miasta leżące nad Zatoką Gdańską, czyli Gdańsk, Sopot i Gdynia z
mniejszymi pomiędzy nimi Wrzeszczem, Oliwą i Orłowem, ciągnęło się w kotlinie
pomiędzy łagodnymi, lesistymi pagórkami. Raj wycieczkowy, spacerowy, odpoczynkowy,
dla sportów zimowych i morskich. Poznałem każdą dróżkę, każdy jar, każde
tajemnicze i ciekawe miejsce. W Orłowie znałem każdy kamień. W samotnych
codziennych spacerach towarzyszyły mi psy.
Wreszcie moja wielka namiętność,
pływanie. Zaczęło się w Wierzycy, na obozie YMCA. Nie umiejąc pływać skoczyłem
z pomostu w głębię jeziora, skuszony dodatkową porcją deseru, czekoladowego
budyniu. Budyń uwielbiałem. To był zakład z jakimś kumplem. No i w taki
sposób nauczyłem się pływać. Czuję respekt przed wodą, ale nie mam lęku.
Moim marzeniem było pokonanie dystansu Orłowo - Hel, ale bez towarzyszącej
mi łódki bałem się samotnie dokonać tego wyczynu. Natomiast swobodnie pływałem
pomiędzy molami w Orłowie i Sopocie. Sezon kąpielowy w morzu, bez względu
na pogodę i temperaturę wody, rozpoczynałem 1-go Maja. Nurkowałem też znakomicie.
Trenowałem pływanie w czasie studiów,
w klubie Olimpia w Poznaniu, pod okiem znanego wtedy trenera Klemińskiego,
którego córka biła rekordy Polski żabką na wszystkich dystansach. Wspomnę
wspaniałą i śliczną kraulistkę Cedro, znaną na basenach Europy, koleżankę
klubową.
W tym czasie Petrusewicz polski
rekordzista świata w stylu klasycznym na sto metrów przepływał pierwszą
pięćdziesiątkę pod wodą, brał oddech przy nawrocie i ponownie nie wynurzał
się. Nie chwaląc się, ja także!
Więc jakże mogłem pilnie przykładać
się do nauki wobec tych wszystkich urokliwych zajęć?
Był taki okres, że wujostwo aptekarze
mieli mnie serdecznie dosyć i oddali mnie na rok w ręce wujostwa adwokatów
- Stefanii i Tomaszowi Hempowiczom, do Tczewa. Stefania i Elżbieta były
siostrami.
Wuj Tomasz był wziętym adwokatem,
posiadał rozległą wiedzę, długoletnią praktykę, umiał wygrywać, a także
dbać o swoje interesy. Waliły do niego tłumy. Przekładało się to na jego
zamożność.
Dom prowadzono w stylu przedwojennego
mieszczaństwa. Gosposia, celebrowane posiłki (wujek kroił mięsiwa), wspólna
wieczorna modlitwa, niedzielne peregrynacje do kościoła, spacery poza miasto
zawsze w odświętnych ubraniach. Mokka dla starszych po południu (wuj z
namaszczeniem mielił w miedzianym młynku ziarna kawy), a dla młodzieży
deser. Ciocia Stefania dbała o nienaganne maniery, także przy stole. Należało
łokcie trzymać przy sobie i siedzieć wyprostowanym. Do osiągnięcia doskonałości
służyły książki trzymane pod pachami i na głowie. Ciocia bezskutecznie
starała się nauczyć mnie gry na fortepianie. Kuchnia była obfita i doskonała,
i to budziło moje szczególne zainteresowanie. Mimo szczenięcych lat, wiele
skorzystałem z doświadczenia ciotki.
Na święta Wielkanocne i Bożego Narodzenia
zjeżdżała do Tczewa zapraszana rodzina ze wszystkich zakątków Polski, której
nie bardzo się powodziło i podejmowana po królewsku. Tradycję tych uroczystości
pielęgnuję do dzisiaj. Niestety w znacznie węższym gronie, gdyż więzi rodzinne
z biegiem upływających lat słabły, z różnych przyczyn, a obecnie ograniczają
się do okazjonalnych listów i telefonów.
Powodem tego nie zawsze są srebrne
lata. Myślę, że też egoizm. Tutaj muszę napisać o kategorycznym życzeniu
moich najbliższych krewnych. Zabronili mi wspominać o nich. Mają prawo,
więc się do tego dostosowuję. Na potrzeby wewnętrzne rodziny opracowałem
drzewo genealogiczne od pra pra do dziś. Także nie życzą sobie bym ich
tam uwidocznił. Nie posłuchałem.
W pewnym czasie w Tczewie zrobiło
się bardzo tłoczno: ja karnie, mój brat Andrzej u wujka aplikujący (ukończył
prawo na Uniwersytecie Wrocławskim), mój kuzyn Wojtek, co prawda pobierający
nauki w gimnazjum katolickim w Pelplinie, ale często goszczący u wujostwa.
No i oczywiście Paweł, syn jedynak, od dziecka zdolny wynalazca.
Z nim przyszło spędzić mi szkolną
młodość i wydaje mi się dzisiaj, z perspektywy czasu, że dobrze się rozumieliśmy
i lubiliśmy. Szkoda tylko, że przy podziale spadku po mojej ciotce Elżbiecie,
doszło do nieporozumień rodzinnych (wyłączając mnie, bo mieszkałem w owym
czasie w Berlinie Zachodnim i prawdę powiedziawszy nie interesowałem się
tym). Paweł argumentował w sądzie, że nie jesteśmy jego rodziną, gdyż ciotka
Babeta była córką Dolatkowskiego, a nie Matuszewskiego, od którego pochodziła
reszta spadkobierców. Przypominam, że babka Maria miała dwóch mężów, z
pierwszym dwie córki, z drugim pięć. A tak Bogiem a prawdą, spadek należał
się mnie jako jej prawnemu wychowankowi! A niech tam!
Tak czy owak Paweł zapomniał, że
uratowałem mu życie i ma wobec mnie dozgonny dług wdzięczności!
Krzysztof Jagielski
Krzysztof Jagielski - pisarz,
członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność"
w Szczecinie.
|