.
NUMER 1 / CZERWIEC 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Kolorowy świat Teresy

Urodziłam się w Krakowie w czasach, kiedy na Zamku Królewskim na Wawelu powiewała flaga Trzeciej Rzeszy, a apartamenty królewskie były okupowane przez gubernatora Hansa Franka. Kraków przetrwał. Bomby oszczędziły to piękne miasto, a przepisywano to jednemu z siedmiu czakramów wawelskich. 

W czasie wojny mieszkaliśmy w Podgórzu, w okolicy malowniczych skał Krzemionek i rozległych wzgórz porośniętych wrzosem, pośród których stała tajemnicza samotna willa, w czasie wojny zajęta przez komendanta obozu-getta płaszowskiego. Na tych właśnie terenach działa się cała akcja filmu pt. "Lista Schindlera", a pozostała dekoracja była wiernym odtworzeniem tego tragicznego miejsca.

Liceum, do którego chodziłam, mieściło się przy ulicy Podbrzezie, ulicy znajdującej się w samym sercu Kazimierza. Przypomnę kilka danych historycznych o tej dzielnicy. W 1335 roku król Kazimierz III Wielki wydał przywilej lokacyjny na prawie magdeburskim i połączono kilka maleńkich wiosek, z największą o nazwie Bawół, w miasto, które zaczęło nosić imię króla. Natomiast żydowski charakter Kazimierza rozpoczął się w 1495 roku, kiedy król Jan Olbracht polecił przesiedlić krakowskich Żydów do jego północno-wschodniej części. Dzięki dokumentom i fotografiom gromadzonym przez wieki, można sobie stworzyć obraz tego miasteczka tętniącego życiem, pełnego klientów w sklepikach, gdzie sprzedawano wszystko. Powstało też kilka synagog i cmentarzy z rzeźbionymi nagrobkami.

Przez wiele wieków Kazimierz był miejscem współistnienia i przenikania się kultury żydowskiej i chrześcijańskiej. W połowie XIX wieku został dzielnicą Krakowa, a dopiero po II wojnie zmienił zupełnie swój charakter; wszystkie sklepiki, warsztaty szewskie, krawieckie i inne poznikały, nawet szyldy przestały być czytelne. Domy zamieszkałe przez tzw. "element" były zaniedbane, a ganki biegnące wzdłuż kamienic nie zasłaniały odrapanego i sypiącego się tynku. Właśnie ta atmosfera "przygaszonych świateł i pustych uliczek", przez pewien czas była dla mnie inspiracją do szycia i haftowania tkanin.

Ale nie tylko ta część żydowska miała niepowtarzalny koloryt, bo zaraz obok wznosi się wspaniała katedra gotycka św. Katarzyny. Tam właśnie znalazłam zakątek, gdzie oprócz wizerunku świętej, urzekły mnie rozsypane kamienne róże, które przeniosłam na jedną z moich tkanin. Kiedy przyjechałam tam z wizytą, już w wolnej Polsce - zobaczyłam, że dzielnica stała się kolorowa, a parterowe, ciemne mieszkania zamieniono na stylowe kawiarnie i restauracje. Odnowione synagogi były otwarte i w nich grupy turystów. Tynki ze ścian już nie odpadały, a wymyślne szyldy zapraszały do wnętrz restauracji o oryginalnych wnętrzach.

Po skończeniu liceum, w którym obowiązywał mundurek i tarcza, stanęłam na rozdrożu swoich ambicji. Zadawałam sobie pytanie - "co dalej?" Nie będąc jeszcze świadoma posiadanych zdolności w sztuce, wybrałam kierunek oryginalny jak na tamte czasy - filologię orientalną (potocznie, orientalistyka). Moja mama, która prowadziła zakład krawiecki, wcale nie była tym wyborem zachwycona. Mówiła: "co ta dziewczyna znowu wymyśliła", "co powiem klientkom", "co się robi po takich studiach?" lub "trzeba jej szukać bogatego męża"... "Ale skoro orientalistyka, to chyba pomoże jej dobrze się orientować we wszystkim" - tak znowu pocieszała moją mamę jedna z pań, pani dyrektorowa. Pani D., bo o niej mowa, nosiła się dostojnie, gdyż jej mąż był dyrektorem liceum. Przytoczę epizod, który wtedy miał miejsce; Olek, mój ówczesny małżonek, wychodząc z pokoju, spostrzegł panią D. i uprzejmie ją pozdrowił - "Dzień dobry pani". Na to, podenerwowana mama czekająca jego powrotu, zapytała z oburzeniem: "Jak ty się odniosłeś do mojej klientki! Myślałam, że masz trochę więcej taktu. To bardzo nieładnie. Należało powiedzieć ‘całuję rączki’. Co ludzie powiedzą?" - Taki właśnie był Kraków.

Studia orientalne - nie był to łatwy orzech do zgryzienia. Język arabski - bo taki był mój pierwszy wybór - okazał się językiem wyjątkowo trudnym, a niekończące się dukanie wszystkich przygód "Sindbada żeglarza", nie zachęcało do nauki. Iranistyka okazała się bliższa - choćby z tego względu, że język perski należy do grupy języków indoeuropejskich, choć z alfabetem arabskim.

Czar orientu. Nie udało mi się poznać go do końca, ponieważ wylądowałam w Teheranie z moją dwuletnią córeczką Weroniką, na lotnisku Mehrabad, które na drugi dzień zostało zbombardowane przez wrogiego Iranowi, Saddama Husseina. Równoczesne dojście do władzy bezwzględnego imama Khomeiniego zmieniło całkowicie ustrój polityczno-socjalny Iranu; pozamykano muzea, pałac Kadzarów, Golestan - ogród różany, a o zmroku miasto było wygaszone i często słychać było alarmy. Pomimo wojny, nie mogłam nie zobaczyć Isphahanu - miasta powstałego na pustyni, w którym meczety z lazurowych mozaik i medresy tworzą niezwykłą kompozycję z beżowo-złocistymi piaskami pustyni.

Sytuacja polityczna się zaostrzała, coraz więcej odbywało się demonstracji z hymnami religijnymi na ustach i z groźnymi, ale równocześnie melodyjnie brzmiącymi, pieśniami rewolucyjnymi. Zmusiło nas to do wcześniejszego opuszczenia Iranu. Autobus jechał drogą prowadzącą przez góry Elbrus do portu Bandar-e-Pahlavi. Dotarliśmy tam bladym świtem; dzień był pochmurny, mgły listopadowe nadciągające od Morza Kaspijskiego przysłaniały wszystko dookoła. Dobrze pamiętam niewielki, niezwykle malowniczy, targ. Szliśmy wąskimi uliczkami pośród małych drewnianych budek, obok których na kamiennych ławkach nakrytych kilimami, podawano gorącą herbatę - cukier był w różnych kolorach i kształtach. Poza wschodnimi słodkościami, na półkach leżały puszki szarego kawioru. Następnym etapem powrotu do Polski był rejs statkiem, pod banderą radziecką, do Baku. Płynęliśmy całą noc, a morze było spokojne i księżyc dosłownie zaglądał do kajuty. Potem samolotem z przesiadkami w Moskwie i Warszawie do Krakowa.

Przywiozłam do domu zakupione na wielkim bazarze w Teheranie piękne wełny - wszystkie w kolorach intensywnych, barwione naturalnie. Musiałam coś z nich wytworzyć; były swetry o wzorach kilimowych i oryginalne czapki.

Kiedyś, jeszcze przed moim wyjazdem do Iranu, otwarto w Krakowie wystawę pt. "Wschód w zbiorach wawelskich". Można było przechadzać się w olbrzymich, rozpostartych na przestrzeni kilkudziesięciu metrów, niezwykłych tureckich namiotach, zdobytych przez króla Jana III Sobieskiego pod Wiedniem. Były one haftowane i aplikowane, a pod ich kopułami zawieszone były chorągwie należące kiedyś do tureckich hord. To była niewyczerpana skarbnica pomysłów, które, w większości, nigdy nie ujrzały światła dziennego, ale które mam w podświadomości i odtwarzam ich fragmenty w moich gobelinach, lub konstrukcjach trójwymiarowych.

Z licznych podróży zawsze przywoziłam jakiś temat i starałam się go wykorzystać w swoich pracach. Pamiętam słoneczny dzień w Cerveteri, gdzie zwiedzałam cmentarzysko etruskie. Do grobów prowadziły schodki i pomimo uczucia przygnębienia schodziłam… - a tam malowidła i sarkofagi, na których stały wazy, a każda z klasycznym rysunkiem w kolorze beżowo-czarnym lub ceglasto-beżowym. Przepastne były te otwarte grobowe piwnice, często zamieszkałe przez dzikie kocury. W pewnym momencie ogarnął mnie taki strach, że opuściłam to dostojne cmentarzysko. Będąc pod wpływem tego przeżycia, naszkicowałam później projekt na tkaninę. Muszę się nieskromnie pochwalić, że mi się udało.

W lutym, początkiem lat 70-tych, kiedy w Krakowie była wilgotno-mglista aura, skorzystałam z zaproszenia i poleciałam na Wyspy Kanaryjskie, a dokładniej na powulkaniczną, a więc całkowicie czarną, ale ozdobioną kwitnącymi białymi, dziko rosnącymi kaliami - wyspę o nazwie Lanzarotte. To oczarowanie, któremu sprzyjał kontrast pozostawionego szarego Krakowa tamtych lat, wykorzystałam w konstrukcji wieży: całej czarnej, z gdzieniegdzie wstawionymi białymi kaliami. Później zwiedzałam w Madrycie muzeum Prado, a w nim sami mistrzowie: Velasquez, którego jeden z portretów musiałam, powiedzmy "uszyć" i, o dziwo, dobrze się prezentował w jednej z galerii. W pamięci pozostał mi również cudowny "El Greco" Goya. Z powyższego wynika, że inspiracje twórcze, to temat rzeka dla każdego artysty.

Wracając do Krakowa, szarość zewnętrzna była rekompensowana niepowtarzalnością bogatego życia towarzyskiego - działo się tam doprawdy dużo. Prym wiodła Piwnica pod Baranami, w której występowały wszystkie późniejsze gwiazdy: Zygmunt Konieczny komponował, Ewa Demarczyk śpiewała "Czarne madonny", Paleta przygrywał na skrzypcach, a Grechuta z zespołem Anawa i Skaldowie dopiero zaczynali swoje kariery. Przewodził wszechobecny Piotr Skrzynecki i każdy spektakl był improwizowany. Urządzane też były bale w niezwykłych miejscach; a to na zamku w Pieskowej Skale, a to w Lasku Wolskim lub niepowtarzalny bal w kopalni soli w Wieliczce. Były Jaszczury, klub tylko dla studentów - bez legitymacji wstęp nie był możliwy. Natomiast Krzysztofory proponowały wtedy głównie unikalnego artystę, Tadeusza Kantora.

Całe to ciekawe życie towarzyskie, intensywne w spotkania, różnego rodzaju wydarzenia kulturalne i artystyczne postanowiłam przerwać i zamienić na wielką niewiadomą. Pojechałam z moją ośmioletnią Agnieszką do Paryża. Nastały niepewne czasy. Córkę umieściłam u sióstr Chevareletek. Pensjonat pachniał - jeśli można użyć takiego określenia - dziewiętnastym wiekiem: na przykład, pociąganie za sznur dzwonka zapowiadało tajemniczość, która wyglądała z każdego kąta. Ale Agnieszka polubiła tę szkołę i choć wcale nie znała języka francuskiego, to bardzo pięknie prowadziła zeszyty. Ja natomiast znalazłam pracę pod Paryżem jako femme ? tout faire; do moich obowiązków należała opieka nad dziećmi oraz sprzątanie i gotowanie kolacji - zawsze z deserem.

Po latach niepewności i wahań, co do wyboru miejsca do życia z dwiema córkami, zdecydowałam emigrować dalej, w pewnym sensie "za chlebem", do Kanady, do, jak się później okazało, ukochanej prowincji Quebec. Los czy przeznaczenie mnie tu przygnało lub może wygnało z Ojczyzny, aby przejść przez ciężkie okresy zwątpienia, a nawet często rozpaczy, rozczarowań, buntów i w końcu pogodzenia się z rzeczywistością.

Był listopad, kiedy wsiedliśmy do samolotu Air Canada. Kończyła się Francja i od razu powiało chłodem. Po paru godzinach pojawił się w dole skuty lodem Labrador; nie na darmo kiedyś któryś z quebeckich piosenkarzy śpiewał: "Mon pays c'est ne pas un pays, c'est l'hiver".

Wylądowaliśmy na lotnisku Mirabel (40 km na północ od Montrealu). Po długich formalnościach imigracyjnych, autobus zawiózł nas do hotelu Europa. Prawie cały ten hotel był wypełniony przybyszami z Turcji; nawet nie wiem, jaki tam panował wtedy reżim, ale uciekinierów było sporo.

Moja rozpacz z powodu znalezienia się w tej, prowincjonalnej, jak mi się wtedy wydawało, metropolii, przerażała moje dzieci i ówczesnego męża. Oczywiście nie wiedziałam, co robić, gdzie szukać pracy. Spotkany znajomy z Krakowa (pamiętam, że kiedyś bywał Pod Baranami) powiedział: "nie jest tak źle, w razie potrzeby, uzyskasz pomoc finansową w formie zasiłku socjalnego". Zaczęłam jednak półroczny kurs sekretarek - a tu same nieciekawie dla mnie wyglądające dziewczyny. Osoby prowadzące kursy mówiły, a raczej starały się mówić, po francusku. Natomiast kursantki gadały między sobą po swojemu, czyli po quebecku. Było to dla mnie stresujące, szczególnie na przerwach, gdyż ich prawie nie rozumiałam. 

Po zakończeniu kursu nie było łatwo o pracę, ale w końcu znalazłam zatrudnienie w kantorku sklepu bławatnego. Właściciel, były mieszkaniec krakowskiego Kazimierza, zlecił mi napisanie listu na maszynie. Nie znałam tego modelu, więc nawet nie umiałam jej uruchomić. Po chwili podszedł do mnie wspomniany właściciel i widząc czysty papier, serdecznie poklepał mnie po plecach, dał 20 dolarów i powiedział: idź dziecko do domu.

A w domu czekał na mnie duży stół zastawiony jedwabiami, nićmi, tasiemkami, kolorowymi skórkami i piórami - oddałam się więc pracy twórczej. Po jakimś czasie poszłam z gotowymi pracami do starego Montrealu, żeby spróbować je umieścić w jakiejś galerii. Niewiarygodne! Otóż pierwsza, do której weszłam - a nazywała się New York Nouveau - zgodziła się na wystawienie moich dzieł. Nie było wprawdzie wernisażu, ale sam fakt, że zwrócono na mnie uwagę, był dla mnie ogromnym sukcesem. Niestety, moje dokonania nie uratowały galerii przed zamknięciem z powodu słabych obrotów. Jednakże już samo pokazanie się w galerii montrealskiej wzbogaciło moje CV.

W sumie miałam sporo wystaw w Montrealu. Aż sama się dziwiłam, że można tak dużo wyhaftować i wyaplikować przestrzennych obrazów. Ale o większym, znaczącym sukcesie, mówić jeszcze nie mogę. Natomiast mogę mówić o kontynuacji, o eksperymentowaniu, o poszukiwaniu nowych środków do realizacji nieopuszczających mnie pomysłów.
 
 

Teresa Kastelik


Teresa Kastelik - studiowała orientalistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jej zainteresowania to cywilizacja perska (historia, literatura i sztuka), z którą mogła się lepiej zapoznać podróżując do Iranu. Tworzy prace z pogranicza malarstwa i płaskorzeźby. Tworzy konstrukcje trójwymiarowe, które przybierając stałą formę, przypominają wieże i obrazują czasem nastroje chwili lub ulubione miejsca. Wystawia swoje prace w wielu galeriach w Montrealu.


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ