.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Obyśmy tylko zdrowi byli!

Szlachetne zdrowie, ile cię cenić trzeba ten tylko się dowie, kto wezwie pogotowie, jak o ciebie trza się starać wie, kto trafił do szpitala - możemy sparafrazować poetę.
         
Powyższa poetycka inwokacja ma wprowadzić Państwa w problemy funkcjonowania systemu opieki zdrowotnej, który ostatnio był przedmiotem moich obserwacji i doświadczeń. I od razu uprzedzam, że z czołowego zderzenia quebeckiej służby zdrowia i obywatelki Danuty Owczarz-Kowal ta ostatnia wyszła bardziej poturbowana.
        

Ale zacznijmy ab ovo, czyli od początku: Otóż pewnego pięknego poranka stwierdziłam ze zgrozą, że jeden z moich ulubionych zębów zaniemógł i domaga się natychmiastowej interwencji.
         
W zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa sprawa była prosta, w każdej szkole był gabinet stomatologiczny i pani dentystka, posługująca się przedpotopową bor-maszyną na nożny napęd, ale innych wtedy nie było. Dziatwa była przebadana i kolejno wzywana bez odwołania na tortury w fotelu dentystycznym. Młode pokolenie nie pojmie dramatu borowania zęba na żywca, czyli bez znieczulenia za pomocą wolnoobrotowego wiertła wprawianego w ruch nogą dentystki. Kiedy w drzwiach klasy pojawiała się asystentka ze złowrogim wezwaniem: „Danusia Owczarz proszona jest do gabinetu stomatologicznego”, które zmuszało struchlałego małolata do stawienia czoła strasznemu dylematowi: pisać klasówkę z fizyki, co niewątpliwie skończy się klęską, czy poddać się borującemu w nerwie wiertłu. Zawsze się bałam, że wyskoczy ono z dłoni dentystki i wyżłobi mi znak Zorra na policzku.
        
Ale te czasy się skończyły, nastąpiła era borów wysokoobrotowych, a ludzie jak się bali dentystów, tak boją się nadal. Nic dziwnego więc, że pielgrzymi wędrujący do Częstochowy skręcają do wsi Cielętniki, gdzie przy kościele św. Przemienienia rośnie cudowna lipa, której kora jest podobno remedium na ból zębów. Kolejni proboszczowie próbują ratować drzewo stawiając płoty, parkany, siatkę ogrodzeniową, a jeden to nawet pień kazał wysmołować. Ale zdesperowanego Polaka nikt nie powstrzyma, pokona zapory i zasieki, a do lipy dotrze.
       
Też brałam Cielętniki pod uwagę, ale resztka zdrowego rozsądku podpowiedziała mi, że jeśli uszkodzonym zębem zaatakuję pień drzewa, plomba mi i tak nie odrośnie, a ząb szlag trafi na pewno.
        
Zrezygnowałam więc z Cielętników, licząc na to, że św. Apolonia, patronka dentystów, czuwa nad nimi i ich pacjentami w każdym miejscu i powlokłam się do najbliższej kliniki. Niestety czcigodna święta się zagapiła i kiedy dentystka zrobiła mi zastrzyk znieczulający igłą kalibru trąby słonia, wyniosło mnie z bólu pod sufit. Po trzech dniach zaczęłam puchnąć, a na dodatek dostałam szczękościsku jak cwajnos inaczej buldog i mogłam spożywać tylko płyny.
       
A tu weekend, klinika nieczynna. Znalazłam pracowitego stomatologa, działającego w niedzielę, spojrzał, obejrzał i powiedział odkrywczo, że trzeba obserwować. Za tę profesorską diagnozę skasował mnie na 90 dol.
        
Kolejne trzy dni i na twarzy było mnie coraz więcej. Mówiąc kolokwialnie wyglądałam jak pół dupy zza krzaka - metafora może mało elegancka, ale trafna. Bo prawa strona mojej twarzy była dwa razy większa niż lewa, szczęki nie chciały się rozewrzeć, gardło też. Więc biegusiem do szpitala, gdzie natychmiast poddano mnie różnym badaniom, skanom i prześwietleniom. Okazało się, że ta dźgnięta w zadek przez dentystkę bakteria to wyjątkowo złośliwe bydlę. Śmiertelnie się obraziła i podjęła ekspansję rozpychając się na bezczela. Ale wtedy ciężka artyleria antybiotyków zagrodziła jej drogę: „Gdzie się pchasz, zarazo jedna?” I ta wredota musiała się zatrzymać, ale stworzyła obóz warowny i okopała się pod moją szczęką, nie ustępując ani o cal.
       
I tu przypomina mi się opowiastka mojego studiującego w Czechosłowacji przyjaciela: kiedy wracał z Pragi do wagonu weszli dwaj ichni wopiści i jeden rzekł do drugiego pokazując ławkę: „Podzivej se”, no i obaj podziwiali, że pod ławką nikogo nie ma. Tak samo było ze mną: przez cały tydzień od rana do wieczora, a czasami i w nocy, wpadały liczne ekipy różnego rodzaju specjalistów, otoczonych wianuszkiem rezydentów i studentów i oni wszyscy podziwiali, że jeszcze nie wyzdrowiałam.
       
A ja ich podziwiałam, kiedy wpadli o drugiej w nocy i w pośpiechu zaczęli przemieszczać mnie do sali operacyjnej. Gnaliśmy przez ponure, opustoszałe szpitalne korytarze ścinając zakręty, aż znalazłam się w sali rzęsiście oświetlonej, gdzie ze dwadzieścia osób różnego koloru i rasy toczyło wesołe pogawędki w luźnej atmosferze, a ja kuliłam się w środku strwożona, przycupnięta jak królik na wyścigach chartów.
       
Myślałam, że to będzie jak w serialach: proszę liczyć do dwudziestu, ja usypiam beztrosko, budzę się, a tu już po wszystkim, uśmiechnięty personel medyczny zapewnia mnie o swoim sukcesie. Nie wierzcie kinematografii! Oni wszyscy po prostu rzucili się na mnie bez ostrzeżenia i zaczęli mi na siłę wpychać różne przedmioty do nosa i gardła. Nie poddałam się bez walki, dzielnie stawiałam opór, ale uległam liczebnej przewadze napastników.
        
Następnego dnia obudziłam się oplątana siecią rurek, kabli i przewodów, z rurą wielkości rynny wystającą mi z gardła, a nade mną kilkanaście osób odprawiało sabat. Natychmiast zaczęłam pukać palcem wskazującym w ową rurę, kategorycznie domagając się jej usunięcia. W międzyczasie dojechała moja rodzina, niemająca pojęcia o moich perypetiach i włączyła się do dyskusji. Było coraz głośniej, coraz bardziej nerwowo, doktor od tej rury sczerwieniał i zaczął tupać, wspomagał go chór rezydentów, a ja miotałam oczami iście Zeusowe gromy, grożąc, że przejdę do samoobsługi i sama tę cholerną tubę wyciągnę. Dramatyzmu sytuacji dodawał fakt, że do rąk miałam przymocowane jakieś deseczki, którymi waliłam o poręcz łóżka.
        
Coraz bardziej zdenerwowany personel zapewniał mnie, że najpierw umrę, bo nie będę mogła oddychać, a potem stracę mowę, smak i możliwość przełykania, ale ja byłam nieubłagana, tyle, że wskazujący palec zamieniałam na środkowy.  Wreszcie akcję przejęła moja synowa, obdarzona darem wymowy, która przejechała się po szpitalu, wydziale chirurgii i każdym lekarzu z osobna, szczególnie tym tupiącym. W podskokach mi tę rurę wyciągnęli, coś zafurczało i już mogłam oddychać na własny rachunek.
        
Kolejny tydzień był nieustannym najazdem medyków, hematolodzy, płucnicy, epidemiolodzy, gastrolodzy, no i oczywiście ENT specjaliści, którzy wpadali, żeby obejrzeć trzy dreny w mojej szczęce. Każdy z nich przychodził z poważnym zapleczem rezydentów i studentów, jeden ambitny rzucał się, żeby zerwać mi opatrunek, ja płakałam i syczałam z bólu, a oni podziwiali, że przez noc dziury się nie zagoiły. Po czym ponownie zakładali potężny opatrunek, nie żałując plastra, żeby było co zrywać po południu.
        
Przez cały ten czas z nieznanych mi powodów żywiono mnie ohydnym niesolonym kleikiem. Dopiero moja najlepsza na świecie siostra wracając z urodzinowego przyjęcia wyczarowała dla mnie potężny kawał tortu tiramisu, który pochłonęłam natychmiast, używając w tym celu drewnianej szpachelki do badania gardła. Zaraz potem zjawiła się synowa z wielką torbą, a w niej szyneczka, wędzony łosoś, prawdziwy chleb na zakwasie, sernik i bita śmietana z mango. 
     
Po tej rodzinnej kuracji lekarze podziwiali spektakularną poprawę mojego stanu zdrowia.
Wreszcie nastąpił długo oczekiwany dzień rozstania. Kazano mi czekać w gotowości od ósmej rano, ale jedyny lekarz, który mógł mnie wypisać przyszedł o siódmej wieczorem.
         
Wreszcie w domu! Potem tylko wizyta kontrolna na którą dostałam dwa wezwania do tego samego doktora, tego samego dnia, na tę sama godzinę, tyle, że jedno do pawilonu E, a drugie do pawilonu G.
       
Historia ta jest wielce pouczająca, a wnioski dość oczywiste: jeśli pacjent uprze się, żeby wyzdrowieć, medycyna jest bezradna.
 

Danuta Owczarz – Kowal

Danuta Owczarz-Kowal – filolog orientalny, prawnik, felietonistka
 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ