.
NUMER 4 / WRZESIEŃ 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Kanada pachnąca żywicą - podróż na północ Kolumbii Brytyjskiej (cz. 1)

Często czujemy, że w poszukiwaniu nowych doznań, nowych krajobrazów i wrażeń musimy oddalić się od miejsca zamieszkania tak daleko jak jest to możliwe, a nie widzimy tego co bliżej i równie piękne, a może nawet piękniejsze. 

Tak więc tym razem, w poszukiwaniu miejsc nie stratowanych przez licznych turystów, przyrody nie zmienionej przez człowieka i przeżyć innych niż te na co dzień, udajemy się na północ naszej prowincji British Columbia (BC). Zaplanowaliśmy tę podróż z myślą o odwiedzeniu trzech miejsc. Pierwsze to Bella Coola, miejscowość, do której dostać się można tylko jedną drogą lądową, a która się tam, na brzegu oceanu kończy. Wyobrażałam sobie, że tam odnajdę Kanadę z moich wyobrażeń z dzieciństwa, z małą wioską zagubioną wśród niekończących się lasów z wielkimi iglastymi drzewami. Następny punkt programu to znajdująca się jeszcze bardziej na północ Laxglats’ap, miejscowość tak mała, że nie można jej znaleźć na większości map, położona na tradycyjnym terenie plemion Nisga'a.

Mój fryzjer, który jest dla mnie źródłem wiedzy pokazał mi zdjęcia zbudowanego niedawno muzeum sztuki poświęconej twórczości indiańskiej z tego terenu. Zadziwiło i zaciekawiło mnie, że muzeum funkcjonuje tak daleko od wszelkich centrów kulturalnych. Trzeci cel podróży to Haida Gwaii - legendarne wyspy u północnych wybrzeży BC, znane dawniej jako Queen Charlotte Islands, zamieszkałe głównie przez Indian z plemienia Haida. Co się zdarzy lub co zobaczymy pomiędzy tymi trzema miejscami (z właściwym nam brakiem talentów organizacyjnych) postanowiliśmy zostawić losowi.

Wcześnie rano wyjeżdżamy ciągnąc naszą małą (wielkości łóżka) przyczepę, która zastąpi nam na czas podróży dom. W ostatniej chwili udaje nam się dostać na prom, który z wyspy Vancouver, gdzie mieszkamy, dowozi nas na ląd stały. Postanawiamy "zahaczyć" o Whistler jadąc droga "sea to sky" (od morza do nieba) z zapierającymi dech widokami na ocean z jednej strony i stromymi skałami z drugiej. Mimo, że znane z poprzednich podróży, widoki wciąż nas zachwycają. W Whistler zatrzymujemy się, żeby "przelecieć" przez Muzeum Audin - piękny, nowoczesny, "wpasowany" w otoczenie budynek, który został zbudowany po to, by znaleźć miejsce na ogromną kolekcję sztuki (głównie indiańskiej) bogatego miejscowego przedsiębiorcy budowlanego. Kolekcja jest imponująca ze starymi i współczesnymi dziełami, mnóstwem obrazów Emily Carr oraz z kilkoma pracami światowej sławy współczesnych artystów BC.

Z przyjemnością jednak opuszczamy kurort, przekraczamy Coastal Mounties jadąc niesłychanie krętą drogą otoczoną przez wysokie szpiczaste skały, które czasem, zanim dobrnie się do zakrętu, wydają się blokować drogę. Dalej na północ góry stają się łagodniejsze i krajobraz jest prawie pustynny. Po przejechaniu następnych kilkuset kilometrów mijamy już tylko pagórki porośnięte lasem, w wielu miejscach w różnym stopniu spalonym. Pogoda, wbrew naszym oczekiwaniom i oficjalnym prognozom, jest piękna i słoneczna, tylko wcześnie rano mgła unosi się nad jeziorami i zalewa doliny. Przez dziesiątki kilometrów szosa biegnie wśród morza żółtych rumianko-podobnych kwiatów, czasem wylewających się na pola, czasem wciskających się między drzewa, czasem z białymi łatami rumianków albo intensywnie różowymi "fire weed". Dopiero zjeżdżając w dół po karkołomnych serpentynach, drogą zawieszoną między zboczami gór i głębokim wąwozem - zdajemy sobie sprawę, jak wysoko byliśmy na płaskowyżu.

W dole krajobraz znowu się zmienia: wąwozy i góry o rozmaitych kształtach: czasem jak kopuły przecięte na pół, z jedną ścianą pionową, a drugą łagodną, inne jak stare mury zamków albo jak rzędy ogromnych, słoniowych nóg leżących na stoku zbiegającym do rzeki. Znowu pojawiają się spalone lasy ze świeżą zielenią starającą się zakamuflować szkodę, a daleko na horyzoncie majaczą ośnieżone szczyty. Po krótkim spacerze wzdłuż Chilcotin River z lodowatą, zieloną, mętną wodą wkraczamy w "rain forest" - las deszczowy. Ogromne zielone liście kapusty skunksów (skunk cabbage) wyglądają jakby zostały przeniesione z puszczy tropikalnej, mchy pokrywają ziemię i pnie drzew, a z gałęzi zwisają "brody dziadków" - srebrzyste długie włókna porostów. Szukając szlaku do wędrówki, po błądzeniu po kamienistych i piaszczystych drogach, znajdujemy się na wąskiej prawie-ścieżce mając nadzieję, że znajdziemy miejsce, by zawrócić. Niespodziewanie droga kończy się na brzegu ogromnego jeziora z piaszczystą plażą i małym campingiem, gdzie nie ma nikogo (ale w wychodku jest elegancki papier toaletowy!). Co za luksus po dwóch nocach spędzonych "w krzakach"! Rozsiadamy się na plaży i martwienie się drogą powrotną odkładamy na potem.

Następnego dnia, po karkołomnej jeździe z powrotem do szosy, zatrzymujemy się na cywilizowanym campingu w dolinie Bella Coola na terenie, gdzie ponad 100 lat temu osiedlili się przybysze z Norwegii i gdzie do dziś większość mieszkańców ma europejskie pochodzenie. Leniwie pijemy poranną kawę siedząc na ławce nad rzeką, obserwując wolno płynące chmury tworzące wciąż zmieniające się białe wzory na tle ciemnych, majestatycznych gór.

Bella Coola, oddalona tylko o kilka kilometrów, zgodnie z moimi wyobrażeniami, położona jest w sercu lasu - Lasu Niedźwiedzi (Bear Forest) z kombinacją "poplątanych" wielkich drzew, stromych granitowych skał, z rzeką, która wpada do labiryntu fiordów i zatok, z ośnieżonym szczytem Mount Waddington - najwyższej góry w BC - w tle. Znajdujemy się na terenie 10.000-letniej kultury Nuxalk. Wedle lokalnych wierzeń bujne lasy i liczne zwierzęta zostały podarowane przez Stwórcę ludziom, którzy tysiące lat temu zstąpili na ziemię na rzęsach słońca. Dlatego też emblematem Nuxalk jest Sun Mask - maska przedstawiająca słońce otoczone czterema parami dłoni reprezentujących pomocników Stwórcy jak również cztery wioski, które tu oryginalnie istniały. Dzisiaj niecała połowa mieszkańców doliny to Indianie z tych rodów. Ich obecność jest bardzo widoczna z licznymi malowidłami na domach i totemami, ale też, niestety, przez wszechobecny bałagan, ze szkieletami starych samochodów przerośniętymi trawą i krzakami. Mamy okazję podziwiać bardziej estetycznie zadowalającą formę kultury indiańskiej, kiedy w towarzystwie przewodnika (nie powinno się wkraczać na uświęcony teren bez przedstawiciela lokalnego rodu) wędrujemy przez las i wzdłuż strumienia odkrywając skały z wyrytymi na nich, tysiącletnimi petroglifami. Trudno pozbyć się wrażenia, że cofamy się w czasie i wkraczamy w tajemniczy świat istot kierujących losami człowieka, kiedy, z dykcją aktora i fascynującym sposobem mówienia, przewodnik zapoznaje nas z legendami i zwyczajami sprzed wieków i odśpiewuje, przy hipnotyzującym akompaniamencie bębna, stare pieśni będące częścią rytuałów.

Następnego dnia mamy okazję zagłębić się łodzią w liczne wodne zakamarki, przemykające między wysepkami, wciskające się w wąskie zatoki i fiordy. Na skalistym wybrzeżu, na obumarłych drzewach siedzą dziesiątki posępnych orłów, a poniżej w morzu kłębią się czarne, błyszczące foki - wślizgują się zwinnie na zwalone pnie, a potem zsuwają się w dół i nurkują z gracją. Zatrzymujemy się przy jednej z wysp, by ogrzać się kąpielą w gorącym źródle. W innym miejscu wysiadamy, gdyż chcemy powędrować drogą przez las wśród wielkich drzew do największego w okolicy przeogromnego cedru. Na stromych skałach staramy się odczytać czerwone petrografy (w odróżnieniu od petroglifów, które wyryte są w kamieniu, te są namalowane na powierzchni skały.)

Pełni wrażeń opuszczamy Bella Coola, oczywiście tą samą drogą, którą przyjechaliśmy - bo nie ma innej. Serpentynami wdrapujemy się na płaskowyż z widokami jak w północnym Ontario lub Quebec. Podziwiamy piękny zachód słońca na campingu nad jeziorem i od deszczu, który zaczyna się następnego dnia, staramy się uciec na północ. Przez przypadek napotykamy stary, pięknie odrestaurowany Fort St James, który był jednym z głównych punktów handlowych firmy Hudson Bay.

W skrupulatnie odnowionych budynkach pełnych towarów (mnóstwo skór bobrów i innych dzikich zwierząt i suszonych ryb!) wyposażonych w stare meble, ludzie, w strojach sprzed lat, opowiadają o życiu w tamtych czasach. Ze zdziwieniem dowiaduję się, że "beaver hat" to nie była czapka futrzana tylko elegancki kapelusz z filcu najdelikatniejszej sierści bobra, w niesłychanie pracochłonny (i trujący) sposób, i że praca ta była wykonywana w Rosji. Główną jednak rozrywką w forcie jest wyścig kur traktowany prawie tak samo poważnie jak królewskie wyścigi konne w Ascot (chociaż panie nie mają kapeluszy). Niestety kury, na które postawiłam zakład,  nie wygrały…

Niespodziewanie robi się słonecznie i gorąco, kiedy drogą przez pełne kwiatów łąki, wzdłuż jezior, a potem przez góry docieramy do następnego cywilizowanego campingu. Ambitnie usiłujemy wdrapać się do podnóża lodowca. Przedzieramy się przez krzaki, zwalone drzewa i błoto (zechciało mi się natury to ją mam), podciągamy się na linach, które ktoś miłosiernie tam zainstalował (jakoś nie mam wtedy za złe tej ingerencji człowieka), ale po dwóch godzinach poddajemy się, kiedy musimy pokonać prawie prostopadłe zwalisko kamieni. Jak niepyszni wracamy (znów ta karkołomna droga) i tym razem cywilizowanym szlakiem wędrujemy do wodospadów Twin Falls.

Dalej na północ robi się jeszcze bardziej górzyście. Poruszamy się drogą, która z jednej strony ograniczona jest stromą ścianą skały, z drugiej jeziorem lub rzeką, ze szpiczastymi, pokrytymi śniegiem szczytami w tle. Zatrzymujemy się w Hazelton z piękną repliką wioski indiańskiej, gdzie, jak należy, wejście do domów to niewielki otwór, by wróg nie mógł się tak łatwo dostać do środka.  W totemie przylegającym do ściany, totemy "wolno stojące" - pokazują historie rodów i chronią od nieszczęść, czynny jest warsztat produkujący canoe (czółna wydłubane z jednego kawałka drzewa) i pracownia rzeźbiarska. Pięknie tam i interesująco, ale nie potrafię wczuć się w atmosferę, przeszkadza mi, że nic nie jest autentyczne tylko zrobione na pokaz. Poczucie kontaktu z prawdziwą lokalną kulturą odnajduję za miastem, na polu ze starymi, wyblakłymi totemami, gdzie nie ma ani jednego turysty.

Następny zaplanowany cel naszej podroży to Muzeum Nisga’a. Okazuje się, że zostało zbudowane na skraju jedynego w Kanadzie Parku Wulkanicznego. Jest to ogromne, ciągnące się kilometrami pole lawy, która z daleka wygląda jak wielkie grudy ciemnoszarej ziemi z rzadko rozsianymi głazami, szczelinami i formami drzew. Tylko gdzieniegdzie małe roślinki usilnie próbują wypełznąć na powierzchnię. Muzeum to jedyny budynek w okolicy dosłownie w środku niczego. Jego powstanie było zainspirowane historią przybycia ludu Niska, który ponoć przywędrował w canoe oraz ideą przywrócenia starych Niska skarbów na ich rodowy teren w poniekąd podobny sposób. Z lekko wygiętym dachem kojarzącym się z canoe lub z falami oceanu robi wrażenie łodzi wyrzuconej przez ocean na wyludnioną plażę i jest wyrazem wyrafinowanej prostoty. Równie pięknie, "w stylu prawdziwej elegancji" zorganizowane jest wnętrze z eksponatami różnego rodzaju: strojami, przedmiotami codziennego użytku i licznymi rzeźbami. W odróżnieniu od innych znanych mi muzeów, opis pokazywanych przedmiotów to nie data i informacja o artyście i sposobie wykonania, a historia, którą ten eksponat przedstawia (a może to być zarówno łyżka, miska, maska lub tradycyjny strój). Nie jestem w stanie spamiętać znaczenia wszystkich symboli ani nieskończonej ilości legend z nimi związanych, więc podziwiam tylko eksponaty jako piękną sztukę i przykłady niesłychanego rzemiosła.

W Prince Rupert mamy okazję zwiedzić kolejne, o wiele większe muzeum w kształcie zainspirowanym przez log-house, z zewnątrz dość niepozorne, ze ścianami z wyblakłego drzewa. Mnóstwo tam pięknych eksponatów lokalnej kultury indiańskiej jak również przedmiotów i informacji o pierwszych białych osadnikach. Niestety również mnóstwo turystów, którzy zatrzymują się tu w czasie podróży statkiem na Alaskę.

Wieczorem wsiadamy na prom którym dotrzemy do Haida Gawii.
 

Barbara Tołłoczko


Barbara Tołłoczko - doktor nauk biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka i pracuje twórczo w Victorii, BC.


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ