.
NUMER 5 / PAŹDZIERNIK 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Podziemia pełne tajemnic

Joanna Lamparska, to osoba, której charyzmy mógłby pozazdrościć Indiana Jones, a osobowości Lara Croft. Kim jest ta wyjątkowa postać z Polski, co takiego wyjątkowego odkryła, gdzie była, czego dokonała, że można utożsamiać ją z tak znanymi bohaterami powieści, filmów i gier przygodowych? 

Samotnie dokonuje niezwykłych wypraw do pałaców, zamków, tajnych komnat, tuneli, skarbów owianych magią opowieści, historii, legend i wynosi na światło dzienne tajemnice w postaci publikowanych książek, audycji radiowych, spotkań autorskich i organizowanych Festiwali Tajemnic.

Łukasz Przelaskowski - Dzień dobry Pani Joanno, trzy słowa: dziennikarka, podróżniczka i pisarka. Połączone zostały trzy pasje - jak i gdzie mają one zastosowanie w codzienności, co było pierwsze?

Joanna Lamparska - Zawsze zaczyna się od tego samego, ciekawości świata. Nie znam nikogo, kto jako dziecko nie myszkował po strychach i piwnicach starych domów, albo chociażby w szafie babci. Ileż tam było tajemniczych skarbów! Ta dziecięca ciekawość przekształciła się u mnie w pasję poszukiwania, odkrywania, obcowania z tajemnicą. Zaczynałam jako dziennikarka, choć z wykształcenia jestem filologiem klasycznym i archeologiem sądowym. Od razu zajęłam się z tematami związanymi z historią, eksploracją, fascynowały mnie dzieje zamków i pałaców. Z czasem przekształciło się to w głębsze postrzeganie historii, zajęłam się m.in. dramatem więźniów z obozu koncentracyjnego Gross Rosen. Moją ideą jest pokazywanie Czytelnikowi świata poprzez innych ludzi. Daty, detale - to wszystko jest bardzo ważne, ale najciekawszy jest człowiek, jego przeżycia. Podróżuję bardzo dużo i często, oczywiście na samym początku fascynowały mnie odległe kraje i niezwykłe tematy. Na Hawajach studiowałam tamtejszą "wiedzę tajemną", na Pustyni Libijskiej odkrywałam tajemnice zaginionego miasta, ale z czasem zorientowałam się, że wcale nie trzeba jechać na koniec świata, żeby przeżyć przygodę. Wystarczy ta wewnętrzna ciekawość. 

Ł.P. - W moich i wielu innych oczach jest Pani strażniczką tajemnic zamków i pałaców Dolnego Śląska w Polsce. Skąd zamiłowanie do takich miejsc i do Dolnego Śląska? 

J.L. - Bo Dolny Śląsk jest wyjątkowym miejscem na mapie świata. Miejscem, w którym drzemie tajemnica. Mamy kilkaset zamków i pałaców, potężne podziemia drążone w czasie II wojny światowej, największe w Europie skupisko stawów, piękne góry. Piękno tego regionu ma jedną rysę, w 1943 roku III Rzesza podjęła decyzję, żeby przenieść na Dolny Śląsk około trzysta zakładów militarnych. Równocześnie, niemiecki wówczas Dolny Śląsk, uważany był na bezpieczne miejsce, działania wojenne długo tu nie docierały. Dlatego właśnie w tej okolicy Niemcy zabezpieczali, a nawet ukrywali kradzione kolekcje, dzieła sztuki, archiwa. Czy Pan wie, że podczas wojny w tę część obecnej Polski trafił największy na świecie zbiór muzykaliów zarekwirowany żydowskim rodzinom? Fortepian Chopina, partytury Bacha i Mozarta, fantastyczne rzeczy! Przyjechały tu też słynne brązy z Beninu, warte miliony zabytki przejęte przez Anglików pod koniec XIX wieku, a następnie wystawiane w Berlinie. Te wszystkie historie sprawiają, że Dolny Śląsk jest fascynującą mieszanką wielu kultur i wydarzeń - nasze zamki i pałace są również cudowne położone. Np. Dolina Pałaców i Ogrodów, którą można określić jako gigantyczny park krajobrazowy z pięknymi majątkami, spokojnie może konkurować z Doliną Loary. Proszę mi wierzyć, nie ma przesady w tym, co mówię. 

Ł.P. - Zamek Książ w Wałbrzychu na Dolnym Śląsku - co go łączy z Panią i czyni tak wyjątkowym, że odbywa się tam co roku Festiwal Tajemnic ściągający tysiące gości z Polski oraz ze świata? Czego możemy spodziewać się na kolejnym, w 2020 roku? 

J.L. - Dolnośląski Festiwal Tajemnic to największa w Polsce impreza ściągająca miłośników historii, rekonstruktorów, archeologów, historyków i poszukiwaczy skarbów. Wymyśliłam tę imprezę ponad sześć lat temu i co roku, w sierpniu organizujemy ją w i z zamkiem Książ. Sam zamek jest pod względem wielkości trzecim zamkiem w Polsce, w czasie II wojny światowej Niemcy przebudowali jego wnętrza na kolejną kwaterę Hitlera, pięćdziesiąt pięć metrów pod dziedzińcem wydrążone zostały potężne podziemia. To idealna scenografia dla naszej imprezy. Pokazujemy na niej rzeczy, z którymi przeciętny turysta nie ma szansy się zetknąć. Mieliśmy już unikatową wystawę mumii egipskich, przedmiotów wyciągniętych z wraku Wilhelma Gustloffa, kolekcję zakładu medycyny sądowej, niesamowity zbiór lamp - jedna z nich pochodzi z czasów Rewolucji Francuskiej, taka lampa mogła być niesiona za Marią Antoniną, kiedy jechała na egzekucję. Festiwalowi towarzyszą wielkie rekonstrukcje, bitwy, pokazy i przede wszystkim wykłady. W przyszłym roku skupimy się na kwestiach związanych z wywozem dzieł sztuki w czasie II wojny światowej, a także udziale komunistycznych tajnych służb w poszukiwaniu, a potem często kradzieży już odnalezionych zabytków. 

Ł.P. - Na Pani profilu Facebooka zamieszczone są często filmiki z odwiedzonymi miejscami, szczególnie tymi, które na przestrzeni lat uległy zniszczeniu, zdewastowaniu, rabunku zawartości mienia, wnętrz oraz detali architektonicznych. Nie boi się Pani tak sama chodzić pośród ruin, gdzie np. w każdej chwili może coś się osunąć bądź spotkać szabrownika?

J.L. - Ja uwielbiam sama włóczyć się wśród ruin! Podobnie jak lubię sama być w podziemiach. Gaszę wtedy latarkę i sobie siedzę w tej nieprzeniknionej ciemności. To fantastyczne uczucie. Moi bliscy twierdzą, że robię im na złość wchodząc tam, gdzie nie powinnam, ale trudno mi się oprzeć, kiedy widzę gdzieś w zaroślach zrujnowany pałac. Rzeczywiście, zdarzają się różne sytuacje, czasem ryzykuję, ale nauczyłam się już, jak daleko mogę się posunąć. Niemal w każdej wsi na Dolnym Śląsku stoi jakaś ruina, często rzeczywiście niebezpieczna, z wiszącym dachem, zagruzowana, bo coś się zwaliło na ziemię. To przykry widok, ale równocześnie chcę go utrwalić, chociażby na zdjęciu, tak, żeby inni mogli to zobaczyć. A najśmieszniejsze jest to, że czuję się lepiej, kiedy coś mówię za kamerą. Wydaje mi się wtedy, że moi Czytelnicy są ze mną i mąż nie musi się już o mnie martwić. 

Ł.P. - Zamki i pałace to tzw. obiekty zabytkowe, które podlegają konserwatorowi zabytków. Spotkania z nowymi właścicielami takich miejsc dają możliwość poznania nie tylko ich samych, ale również pomysły na sposoby odbudowy, renowacji, rewitalizacji. Na jakie problemy najczęściej natrafiają właściciele podczas prób odtworzenia zakupionych miejsc np. decyzje konserwatora, finansowe, braki wcześniejszego przygotowania i wiedzy, a jakie czynniki są pomocne? Może ma Pani prywatne pomysły, zdanie, co mogłoby pomóc szybszemu uratowaniu takich miejsc, a jednocześnie promocji regionów? 

J.L. - Kilka dni temu oglądałam absolutnie bajkowy pałacyk z dziesięciohektarowym parkiem. Został wystawiony na sprzedaż za ok. 72 tys. USD, to wartość mieszkania np. w Berlinie. Ten pałacyk należy do gminy i od ponad dwudziestu lat stoi pusty. Miejsce jest cudowne. Takich obiektów mamy bardzo dużo, coraz częściej kupują je ludzie odpowiedzialni i przygotowani do tego finansowo - ale nie zawsze tak było. Wiele obiektów stoi opuszczonych, bo zostały kupione jako inwestycja, właściciel się nimi nie interesował, są też tacy, którzy podpalają "swoje pałace" dla odszkodowania. Kupno pałacu, o ile nie jest się multimilionerem, to ogromna odpowiedzialność, to trochę jak życie w małżeńskim trójkącie. On, ona i ten trzeci - pałac. Zabytkowa substancja wymaga ciągłego zainteresowania, nigdy nie wiadomo, co wyjdzie po latach użytkowania. A niespodzianki się zdarzają. I to bardzo różne. Ściany pracują, pojawiają się spękania. W nocy ktoś obcy usiłuje szukać w parku skarbu. Podczas renowacji pod tynkiem pojawiają się unikatowe freski i konserwator wstrzymuje prace. Właściciele jednego z takich obiektów znaleźć w ścianach zamurowane tuby z obrazami. Prawdopodobnie zostały ukryte podczas II wojny światowej. Ekipa remontowa przekazała je kierownikowi budowy i obrazy przepadły. Jeśli Pan pyta, co może pomóc w ratowaniu zabytków, odpowiedź będzie prosta i smutna: pieniądze. Jeśli łączą się one z pasją i odpowiedzialnością, to mamy układ idealny.

Ł.P. - Zna może Pani statystyki - ile jest obiektów zabytkowych na Dolnym Śląsku w formie pałaców i zamków, a pośród nich ile jest w rękach prywatnych, już odrestaurowanych, czynnych także dla turystów, a ile wciąż czeka na uratowanie, na  nowych właścicieli? 

JL: - W wydanym we Wrocławiu w 1845 roku statystycznym opisie Śląska wymienionych zostało 1300 dolnośląskich miejscowości, w których znajdowały się pałace i dwory. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że po tym czasie powstały kolejne obiekty, to pod koniec II wojny światowej było ich ok. 1500. Obecnie szacuje się, że mamy na Dolnym Śląsku prawie 800 zamków, dworów i pałaców. W żadnej innej części Polski nie ma takiego nagromadzenia zabytków.  Liczę, że kilkadziesiąt z nich zostało zamienionych na hotele, z czego kilkanaście prezentuje bardzo wysoki, światowy poziom. Wystarczy wymienić zamek Karpniki, niegdyś rezydencję brata króla Prus, pałace w Staniszowie, w Brunowie, Łomnicy, czy w Goli Dzierżoniowskiej. Ten ostatni obiekt to piękny przykład renesansowej budowli odrestaurowanej z najwyższym pietyzmem. Wiele obiektów ma prywatnych właścicieli, którzy zdecydowali się nie udostępniać swojej siedziby zwiedzającym. Ci właściciele radzą sobie ze zmiennym szczęściem, chociaż lubię te nieco omszałe budowle, w których czuć historię i rodzinne ciepło. Cudowne są wieczory przy kominku i mroczne opowieści o historii. W książce "Ten dom ma tajemnicę" opisałam historię pałacu książęcego we Wleniu. Została w nim zamordowana szesnastoletnia, osierocona dziedziczka. Mordercą był prawdopodobnie wujek, hipnotyzer i hazardzista, który chciał przejąć majątek. Właściciele pałacu wierzą, że duch zmarłej kontaktuje się z nimi. 

Ł.P. - Historia pociągu ze złotem narobiła dużo szumu. Gdzie ma początek, czyjego dokładnie złota dotyczyła i na czym się skończyło? Czy takie zdarzenia losowe mogą być lub są wykorzystane również dla promocji miejsc pod względem turystycznym?

J.L. - Śledzę tę historię od wielu lat.  Kiedy zaczynałam pracę jako dziennikarka, spotkałam Tadeusza Słowikowskiego, emerytowanego górnika z Wałbrzycha, który twierdził, że na 65 kilometrze torów pomiędzy Wałbrzychem a Wrocławiem został ukryty pociąg wypełniony skarbami. Pociąg miał wyjechać w kwietniu 1945 roku z oblężonego przez Armię Czerwoną miasta. Co było w wagonach? Legenda mówi o sztabkach złota, platynie przemysłowej, archiwach, dziełach sztuki.  Pan Tadziu był bardzo przekonujący, zbierał liczne relacje, sam nawet rozkopywał nasyp kolejowy. Przez lata żyliśmy tą opowieścią, wszyscy wierzyli, że złoty pociąg istnieje, ale nikt go nie szukał, bo… wszyscy wiedzieli, że go tam nie ma. I nagle, w 2015 roku dwóch panów z Wałbrzycha oświadczyło, że mają pewność, że dysponują skanem z pomiarów geofizycznych. Na skanie widać coś w rodzaju pociągu. Rozpętała się burza. Pamiętam, że przez nasz dom dziennie przechodziło po pięć, sześć ekip telewizyjnych, miałam wtedy przyjemność pracować również z kanadyjską telewizją. Cały świat czekał na złoty pociąg. Możliwe, że wrocławska legenda to dalekie echo pociągu z żydowskim mieniem, który w kwietniu wyjechał z Budapesztu i zmierzał w kierunku Berlina. W Austrii zatrzymali go Amerykanie, bo właśnie skończyła się wojna.  Amerykańscy oficerowie "przydzielili" sobie trochę dóbr z tego pociągu, potem przez wiele lat potomkowie zamordowanych w obozach właścicieli mebli, futer, zegarków, instrumentów, wszystkiego co w pociągu jechało, starali się o odzyskanie tych rzeczy. To są sensacyjne, ale równocześnie mroczne i wstrząsające historie. Problem z naszym złotym pociągiem polegał na tym, że był to czas wyborów i polskie władze nie do końca wiedziały, co z tym fantem zrobić. Wszyscy chcieli takiego odkrycia, ale z drugiej strony, taki pociąg nie mógł opuścić Wrocławia w kwietniu 1945 roku. Miasto było otoczone przez Armię Czerwoną, żaden pociąg nie mógł go opuścić. Ale jeszcze kilka tygodni wcześniej Niemcy mieli czas na wywiezienie najistotniejszych dla nich archiwów i zbiorów sztuki. Taki złoty pociąg najprawdopodobniej nie istniał. W czasie tej gorączki złota pisałam książkę "Złoty pociąg. Krótka historia szaleństwa". Kiedy zapytałam pana Tadzia, jak ocenia wyniki badań na 65 kilometrze, z których wynikało, że może jest tam jakaś pusta przestrzeń, ale żadnego pociągu w niej nie ma, powiedział; "pociągu nie ma, ale tunel może jest. To znaczy, że w tunelu może być pociąg". Szanuję marzenia, sama marzę o wielkim odkryciu, ale cieszę się też z tych mniejszych. Udało mi się dotrzeć do części zaginionej kolekcji Herberta Dirksena, ambasadora III Rzeszy w Moskwie i w Tokio, mam w rękach niezwykle ciekawe archiwa. Dolny Śląsk jest taki tajemniczy i powinien budować swoją markę na tajemnicy.  Sam Wałbrzych nie chciał wykorzystać szumu wokół pociągu, ale świetnie zrobił to Zamek Książ w Wałbrzychu. Jest opowieść o podziemnym dworcu pod Zamkiem, a słynny 65 kilometr znajduje się na dawnych dobrach właścicieli zamku. Przewodnicy nie dawali, ani też nie odbierali nadziei na odnalezienie skarbu, chętnie natomiast przemycali wiedzę o samym zamku. 

Ł.P. - Zdarzają się jednak sytuacje, że odnajduje się prawdziwe skarby powiązane z danym zamkiem bądź pałacem. Skarby, które skradziono, wywieziono, zaginęły w tajemniczych okolicznościach bądź były schowane w tajnej skrytce. Proszę opowiedzieć o kilku takich historiach, jak udało się odzyskać takie skarby i skierować z powrotem do rodzimego miejsca. 

J.L. - Od wielu lat zajmuję się sprawą niemieckiego sapera Leonarda von Schrecka, który był odpowiedzialny w czasie II wojny światowej za zabezpieczanie ukrywanych przez wojsko skrzyń. Co się w nich znajdowało, nie wiem. To dość tajemnicza historia. Człowiek, który podpisywał się jako kapitan von Schreck (być może to pseudonim) opisuje w listach do mnie, że część ze skrzyń została ukryta w zamku Grodno w Zagórzu Śląskim. To jedna z najstarszych warowni w Polsce, położona jest nad pięknych zalewem, tuż przy Górach Sowich. Właśnie w nich Niemcy wydrążyli potężny system podziemi. Dwukrotnie wracałam do zamku, żeby go przebadać. Szukaliśmy miejsca, w którym Niemcy mogli coś ukryć. Bez skutku. Dopiero podczas prac archeologicznych, badacze trafili na bullę antypapieża Benedykta XIII. Ale to nie ma nic wspólnego z moją sprawą. W tym roku natomiast udało mi się trafić prawdopodobnie na fragment kolekcji pochodzącej z pałacu w Grodźcu. Pałac stoi pod okazałym zamkiem, obie budowle były do 1945 własnością wspomnianego już przez mnie Herberta von Dirksena, ambasadora III Rzeszy w Moskwie i w Londynie. Kiedy na Dolny Śląsk dotarła Armia Czerwona, Dirksen ze spokojem czekał na Rosjan. Znał rosyjski, na półkach miał dzieła Lenina, liczył, że dogada się z Rosjanami. W pałacu miał wiele ciekawych dzieł sztuki, natomiast w zamku ukryta została na czas działań wojennych Biblioteka Berlińska. Niemcy obawiali się, że Dirksen, który miał ogromne doświadczenie w dyplomacji, będzie przekazywał Rosjanom tajne informacje. Pewnej nocy grupa specjalna złożona z niemieckich oficerów porwała Dirksena z pałacu, niemal sprzed oczu Rosjan. Za tę ucieczkę zapłacił życiem służący ambasadora, rozstrzelany przez wojsko radzieckie. Mnie intrygowało to, co stało się z kolekcją ambasadora. I nagle, w tym roku zgłasza się świadek, który ma pewną kolekcję, a w niej akwarele pochodzące z pałacu w Grodźcu. Opisane są jako własność Dirksena. To niezwykle ciekawe, będę jeszcze badać tę sprawę. Właściciele pałaców często znajdują przez przypadek różne "skarby": butelki z wiadomościami, drobiazgi pod podłogą, w jednym z obiektów natrafiono jakiś czas temu na kolekcję białej broni pod dachem strychu. 

Ł.P. - Jedną z niezwykłych, zagranicznych podróży, której Pani się podjęła było zejście głęboko pod ziemię. Dotarła Pani do głębokich, ciemnych, mrocznych tuneli - pełnych tajemnic katakumb Paryża. Czemu tam, jak głęboko są one położone, jaki był cel, jakie przyniósł przeżycia, przygody? 

J.L. - Celem było napisanie książki "Miasta do góry nogami. Podziemia Europy i ich tajemnice", ale książka miała też powstać po to, żebym miała pretekst i znalazła czas na zejście pod ziemię do różnych tajemniczych miejsc.  Razem z Piotrem Kałużą, współautorem książki, wchodziliśmy w nieprawdopodobne miejsce. Katakumby Paryża rzeczywiście są fascynujące i przede wszystkim bardzo rozległe. Turyści zwiedzają ich niewielki fragment, żeby wejść do środka muszą odstać w kolejce nawet dwie godziny. My chcieliśmy zobaczyć niedostępną część tych podziemi. One mają swoje zaułki, duchy, tajemne miejsca spotkań, nawet niewielkie sale koncertowe, ale obowiązuje zakaz wchodzenia do nich. Eksplorują je tzw. katafile, miłośnicy katakumb. Historia tych podziemi sięga 52 roku p.n.e., kiedy nad Sekwanę przybyli Rzymianie. Żeby zbudować domy i ulice Rzymianie pozyskiwali wapienną skałę i gips, które tworzyły warstwę dość głęboko ukrytą pod ziemią. Kamieniołomy rozrastały się w zawrotnym tempie, i choć nad samą rzeką budulec pozyskiwało się metodą odkrywkową, to jednak im dalej od brzegów Sekwany, tym głębiej budowniczy musieli schodzić pod ziemię. Wyrobiska rozprzestrzeniały się, parły w kierunku centrum. Szczytem ich eksploatacji były w dwunastym i trzynastym wieku, wtedy znacznie wzrosła populacja miasta, powstawały wspaniałe kościoły, między innymi katedra Notre Dame. Ale coś za coś. Na powierzchni rozstała się metropolia, pod ziemią zaś niezabezpieczony labirynt podziemi żył własnym życiem. Jego ściany pracowały, w niektórych miejscach osiadał. Na przestrzeni stuleci zaczął odchodzić w zapomnienie, ludzie ciągle jednak wędrowali ponad wydrążonymi pustkami. W końcu musiało dojść do katastrofy. W grudniu 1774 roku przy Rue d'Enfer, na wysokości dzisiejszego bulwaru Saint-Michel, prawie trzydziestometrowy odcinek ulicy nagle się zapadł tworząc głęboką wyrwę. Paryż, od kilku miesięcy rządzony przez Ludwika XVI, gwałtownie się przebudził z leniwego letargu. To właśnie Ludwik XVI zarządził inwentaryzację tych podziemi i rozkazał przenieść do nich ciała z ekshumowanych wówczas cmentarzy paryskich. Dlatego ściany katakumb wyłożone są milionami czaszek i kości. Przy wejściu znajduje się napis: wchodzisz do królestwa śmierci. 

Ł.P. - Na Pani stronie jedno ze zdjęć ukazuje żyjącego w podziemiach Paryża artystę, jest więcej takich osób? Aż się prosi zapytać, jak wygląda to u nich ze względu na płacenie podatków? 

J.L. - O to nie pytałam, ale takich osób jest sporo. Malują, rzeźbią, robią instalacje artystyczne, ale ich prace zawsze mają nieco mroczny charakter, może ze względu na miejsce, które wybrali do zamieszkania. David Hispard, którego odwiedziliśmy jest miłośnikiem muzyki, polskiej żubrówki, a kiedy nie tworzy, dorabia sobie wożąc modelki podczas pokazów. W swoich prywatnych katakumbach gromadzi własne dzieła sztuki, przerażające lalki, czaszki i manekiny. 

Ł.P. - Odwiedziła Pani jeszcze inne podziemne miejsca, których tajemnice i historie można poznać w książce "Miasta do góry nogami", czego innego, wyjątkowego można w nich się doszukać? 

J.L. - Każde podziemia są inne: wielkie wrażenie robią podziemia Londynu, Rzymu, Kijowa, Malty czy też Edynburga. Turyści zagraniczni uwielbiają polską Wieliczkę. Podziemia są o tyle ciekawe, że są odbiciem tego, co jest na górze, historii miast pod którymi powstały. Podziemia Kijowa, które również zwiedzaliśmy poza utartymi szlakami to podziemne rzeki i wodociągi z czasów cara Mikołaja II Aleksandrowicza. Rzym to oczywiście chrześcijańskie katakumby, wąskie i duszne. Osobiście lubię Edynburg, z tamtejszymi podziemiami wiąże się mnóstwo legend i opowieści o duchach, porywaczach ciał z cmentarzy (kiedyś brakowało ciał do sekcji zwłok, podczas których mogli się kształcić studenci medycyny). Malta pokazuje podziemiami całą swoją historię: starożytne podziemne cmentarze to tylko początek, po drodze mamy tajemnicze świątynie wykute w skałach. Potężne schrony z czasów II wojny światowej to również część dziejów tej wyspy. W podziemiach mieściła się m.in. Kwatera Wojenna Lascarisa - wierna kopia Centrum Dowodzenia Królewskich Sił Lotniczych RAF w Northolt, w Wielkiej Brytanii. Są jednak i podziemia bajkowe, magiczne, jak chociaż podziemny kompleks w Quinta de Regaleira koło Lizbony. Zbudował go Monteiro dos Milh?es, czyli Monteiro Milioner, który urodził się w połowie XIX wieku w bogatej rodzinie i podwoił majątek handlując w Brazylii kawą i szmaragdami. W dojrzałym wieku kupił kawałek ziemi w niewielkiej Sintrze - miasteczku upstrzonym pałacami i zamkami, gdzie odpoczywała w lecie rodzina królewska.  Zbudował tam niesamowity pałac i ogród. Najsłynniejszym elementem pałacu jest wieża. Wieża… wbita w ziemię na głębokość dwudziestu siedmiu metrów! Milioner nazwał ją Studnią Wtajemniczeń. Schodzi się do niej spiralnymi schodami podzielonymi na dziewięć poziomów, zupełnie jak do piekieł w Boskiej komedii Dantego. Sto trzydzieści pięć schodów symbolizuje wędrówkę duszy - od chwili śmierci (ciemności) aż do zmartwychwstania (światła). Dno studni zdobi znak różokrzyżowców: róża wiatrów na krzyżu templariuszy. Nasz milioner wymyślił sobie również system grot i podziemne jeziora, które podobnie jak wszystko tutaj, miały symboliczne znaczenie.  Monteiro był masonem. Maria de Nazaré, wnuczka milionera, opowiadała dziennikarzom: "Jaskinie dla mojego dziadka były opowieścią tysiąca i jednej nocy. Chciał realizować swoje marzenia". 

Ł.P. - W Pani ostatniej książce "Imperium małych piekieł"  jest opisany brutalny świat obozów hitlerowskich Niemiec, a szczególnie jednego na Dolnym Śląsku. Proszę przybliżyć temat książki i skąd wziął się pomysł takiego tematu? 

J.L. - Nie żałuję, że zajęłam się tym tematem, ale przez tę książkę nie przespałam wielu nocy. Bardzo przeżyłam badanie tej sprawy. Czytelnicy mówią, że czytają ją na raty, że ogrom opisywanego w niej okrucieństwa ich przytłacza. Przy polsko-niemiecko-czeskiej granicy leży mała wioska Sieniawka, w której w czasie II wojny światowej Niemcy ulokowali zakłady Junkersa montujące na potrzeby przemysłu wojennego m.in. silniki do rzadkiego samolotu Messerschmitt 262 Schwalbe. W zakładach pracowali więźniowie obozu koncentracyjnego Gross Rosen (Simon Wiesenthal, słynny łowca nazistów uważał ten obóz za jeden z najstraszniejszych). Pod koniec 1944 roku do Sieniawki przywiezione zostały także więźniarki z Oświęcimia. Ale to dopiero początek historii.

Od 10 lat w Sieniawce działa Łużycka Grupa Poszukiwawcza, której członkowie zainteresowali się dziwnymi przekazami związanymi z obozem. Obóz w Sieniawce jest potężny, ogromne budynki robią wrażenie na każdym, kto tu przyjedzie, tym bardziej, że w część z nich została dzisiaj przeznaczona na domy mieszkalne oraz szpital dla psychicznie i nerwowo chorych. Łużycka Grupa Poszukiwawcza trafiła na ślad opowieści o ogromnych podziemiach znajdujących się pod zakładami. Niemieckie grupy eksploracyjne również zainteresowane są Sieniawką, szukając w niej poniemieckich depozytów bankowych. Miały tu zostać przywiezione z Drezna w 1945 roku. Ale największą tajemnicę kryją piwnice obecnego szpitala. W dwóch budynkach znajdują się tajemnicze sale z konstrukcjami, które zostały uznane przez specjalistów medycyny sądowej za "fabrykę preparatów anatomicznych". To prawdopodobnie jedyny taki zachowany na świecie ślad wojennych zbrodni. 

Z relacji więźniarek wynika, że obóz w Sieniawce przynajmniej raz odwiedził Josef Mengele. Czy zamierzał przenieść do Sieniawki swoje prace po ucieczce z Auschwitz? Tego nie wiadomo, jednak prof. Andrzej Kulig, syn lekarza, który przebywał w Sieniawce opowiada, że tato wspominał o bardzo dziwnej, eksperymentalnej operacji przeprowadzonej właśnie w Sieniawce. Dodatkową tajemnicą jest fakt, że w Sieniawce właśnie została utworzona centralna izba położnicza dla więźniarek Gross Rosen. Tutaj urodziły się trzy "ostatnie" numery w Gross Rosen. Były to żydowskie dziewczynki. Działalność Mengelego pomiędzy ucieczką z Auschwitz, a ucieczką do Ameryki Południowej jest ciągle białą plamą. Mengele, selekcje, które przeprowadzał w kobiecych obozach Gross Rosen, jego obecność w Sieniawce, tajne projekty militarne i przerażające piwnice z czasów II wojny światowej - zastanawiałam się, co to wszystko oznacza? Musiałam przebrnąć przez mnóstwo strasznych relacji i wspomnień, a odpowiedź…. po nią zapraszam do książki. 

Ł.P. - Dolny Śląsk to miejsce, które w swojej historii przechodziło pod panowanie różnych państw, co uczyniło go, że stał się wielokulturowy, wielonarodowy. Czy kraje jak Czechy i Niemcy oraz reprezentujące je osoby polityczne, z organizacji pozarządowych, przedsiębiorcy bądź osoby prywatne często nawiązują współpracę z Polską i Dolnym Śląskiem od strony wsparcia, pomocy, doradztwa, współpracy, promocji przy ratowaniu obiektów zabytkowych, zaginionego mienia, współorganizacji festiwali, wystaw, objęciu patronatem innych wydarzeń kulturowych? 

J.L. - Dolny Śląsk to prawdziwa mieszanka wielu kultur.  Cały czas dzieje się tu mnóstwo rzeczy, region współpracuje nie tylko z Czechami i Niemcami, ale także wieloma innymi krajami. Istnieją wspólne programy, ich beneficjentami są polsko-czeskie i polsko-niemieckie stowarzyszenia i fundacje.  Nasza historia jest tak barwna, że bez współpracy nie wyobrażam sobie pełnego wykorzystania potencjału Dolnego Śląska. 

Dziękuję za rozmowę.
 

Łukasz Przelaskowski
 

Więcej o książkach Joanny Lamparskiej na jej profilach:

https://joannalamparska.pl/
https://www.facebook.com/joannalamparskaskarby/
https://www.instagram.com/joannalamparskaofficial/
http://festiwaltajemnic.pl/ 


Łukasz Przelaskowski - absolwent Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego. Prezes Fundacji Rodu Przelaskowskich herbu Szreniawa. Redaktor Naczelny kwartalnika historyczno-naukowego Młody Szreniawa. W 2016 roku zamieszkał w Holandii, gdzie w wolnych chwilach pracuje jako wolontariusz w Polskiej Szkole w Groningen. Łączy podróże z konkursami fotograficznymi, pisze i publikuje książki oraz poezję.


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ