.
NUMER 7 / GRUDZIEŃ 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Od Pacyfiku po Atlantyk - piesza wyprawa przez Kanadę (cz. 2) 

12 lutego 2015

Dzień 23 - GÓRY, GÓRY, GÓRY!!!

To jest ten dzień, kiedy wejdę w góry i w dziką Kanadę. Rano miałem czas na szybkie i niezdrowe śniadanko. Później przyjechał Pan Henryk, który obiecał zabrać mój plecak, bym mógł iść do Sunshine Valley bez obciążenia. Czeka mnie dzień pełen wspinaczki i ogromne, wielokilometrowe podejście na Hope Slide. Nie wyobrażam sobie nawet, jak wyglądałby dzisiejszy dzień, gdybym dźwigał ten ciężki plecak. Pogoda również nie ułatwia tego zadania - obfite opady deszczu i niezwykle parno. Nie ma czym oddychać.

[...]

Jak już pisałem, Hope to małe miasteczko, ale jest tu motel przy motelu. W zimie zdarza się, że wszystkie drogi są zamknięte i kierowcy nie mogą nigdzie się ruszyć. Siedzę w McDonald's i trochę uzupełniam dziennik. Czekam, aż przestanie padać i chmury się podniosą, bo wyżej na trasie jest mgła i nic nie widać... O dwunastej musiałem ruszyć, bo za trzy godziny byłem umówiony z Panem Henrykiem. Wyszedłem z miasta, założyłem kamizelkę i zrobiło się dziko!

Po kilku kilometrach Coquihalla i "trójka" rozjeżdżają się. Zrobiło się pusto na drodze, a ja w tym momencie straciłem oddech ze zmęczenia. To nie żart! Mam zadyszkę! Nie ma czym oddychać, jest parno! Usiadłem na betonowej barierce i usiłowałem złapać oddech. Tuż obok tego miejsca natrafiłem na dwa ciekawe znaki. Pierwszy z nich ostrzega kierowców, by sprawdzić poziom paliwa, gdyż kolejny serwis jest po wielu, wielu kilometrach - po 120 km na "piątce" oraz po 85 km na "trójce". Chcielibyście, by samochód odmówił posłuszeństwa w tej okolicy gdzieś w zimie, w nocy i gdzie nie ma zasięgu w telefonie? W zimie mogą zamknąć drogę i również można być "w czarnej dupie". Drugi ciekawy znak - "za tym punktem nie ma pomocy służb ratunkowych oraz nie działają telefony - brak zasięgu". Krótko mówiąc - jest to dzika Kanada i zaczyna się robić ciekawie! Nadal jestem podekscytowany!

Zaczynam pierwszą wielką wspinaczkę. Przede mną aż dziesięć kilometrów do Hope Slide. Nie zabrałem wystarczająco dużo wody, tylko dwie butelki w małym plecaczku. Spotkałem kilku kierowców - robili zdjęcia, ale wszyscy na mój widok byli przestraszeni (???) i po chwili odjeżdżali z piskiem opon. Jestem wykończony i w głowie kłębi się milion myśli. Czy niedźwiedzie teraz śpią? Pan Zenek z Vancouver opowiadał mi straszne historie...

Idę, idę, idę, idę, jest zbyt wilgotno, by szybko pokonywać kilometry. Z każdą chwilą coraz bliżej do końca wspinaczki. Jak się wejdzie na samą górę tej części drogi, to dalej będzie prowadzić w dół. Kilka razy musiałem siadać na betonowej barierce, by odpocząć. Straciłem już poczucie czasu. Wiecie, jak umysł zaczyna wariować ze zmęczenia? Czułem mocny zapach pomarańczy i chciało mi się je pożerać, jak by od tego zależało moje życie. Ciekawe. A może to niedobór witamin, mimo tego że codziennie biorę jedną tabletkę? Wtedy zobaczyłem parking na szczycie i wróciłem do rzeczywistości! Doszedłem pod Hope Slide. Jest tu tabliczka pamiątkowa poświęcona pewnemu wydarzeniu. Warto opowiedzieć historię związaną z tym miejscem.

W 1965r, rankiem 9 stycznia, góra zsunęła się na drogę i zginęły 4 osoby. Do tej pory jest to największe osuwisko w Kanadzie. Na drogę osunęła się niewyobrażalna ilość ziemi, kamieni i mułu - 47 milionów metrów sześciennych. Po osunięciu, resztki góry miały szerokość trzech kilometrów i 85 metrów głębokości. Wyobraźcie sobie być przysypanym taką ilością ziemi - śmierć na miejscu. Jak wygląda to miejsce? Najprościej można powiedzieć, że jedna strona góry urwała się i zsunęła w dół. Trzeba iść dalej, za kilka minut będzie godzina piętnasta, a zostało mi jeszcze kilka kilometrów po płaskim. Spóźnię się, niestety! Oby Pan Henryk czekał na mnie.

Ostatnie kilka kilometrów prowadziło w dół i marsz nie był trudny. Doskwierało mi ogromne odwodnienie. Czas spotkania minął. Spodziewałem się, że Pan Henryk zobaczy, iż mnie nie ma i przyjedzie zobaczyć, co się ze mną dzieje. Nie zdziwiłem się, że faktycznie przyjechał. Widać nadajemy na tych samych falach. Przywiózł wodę i powiedział, że zostało już tylko 2000 metrów do Sunshine Valley. Hurra!!! Za chwilę wezmę ciepły prysznic! Gdy ja zbliżałem się do celu, Pan Henryk odjechał do domu uprzedzić żonę, że może już przygotowywać obiad. Nie zdradził mi, co to będzie, ale powiedział, że coś polskiego. Gdy doszedłem, tak jak obiecał, czekał przy wejściu do "miasteczka". To nie może być tylko w mojej głowie - tu faktycznie pachnie pomarańczami, avocado i... przygodą. Cały czas jestem podekscytowany swoją wyprawą. Codziennie nowa przygoda, codziennie poznaję nowych ludzi. I do tego jestem w super miejscu!

Sunshine Valley to właściwie nie miasto, lecz osada. Powstała ona w czasie drugiej wojny światowej jako obóz, gdzie deportowano Japończyków mieszkających w Kanadzie. Po wojnie został on sprzedany i zaczęli się tu osiedlać ludzie. Obecnie osada liczy około 400 domków. Pan Henryk mówi, że na stałe mieszka tu tylko kilka osób, a reszta mieszkańców przyjeżdża do swojego domku na weekend lub tylko na święta, by uciec z Vancouver. Ponadto jest tu wielkie pole kempingowe, sklep monopolowy (są też podstawowe produkty spożywcze) i nie widać więcej komercji. Można z czystym sumieniem stwierdzić, że Sunshine Valley to taki klejnot ukryty w górach. Zapomniałbym powiedzieć - jest tu też ochotnicza straż pożarna, do której należy Pan Henryk. Już widać, jest to ciekawy człowiek i będę musiał wszystko dokładnie opisać w dzienniku. Jego dom znajduje się wysoko nad główną częścią miasta, na wysokości 1000 metrów i jedzie się tam stromą drogą. Tej zimy nie ma śniegu, co jest bardzo dziwne. W czasie tej jazdy usłyszałem historię o tym, co tu działo się przez ostatnie lata. Burze śnieżne i śniegu tyle, że wioska była przez wiele dni odcięta od świata. Mieszkając w takim miejscu, trzeba być gotowym na wszystko. Przy każdym domu widzę duże zapasy drewna, mają też pewnie wielkie spiżarnie i generatory prądu.

Dojechaliśmy do domu Pana Henryka - nazwanego Sailor's Haven, czyli dosłownie "bezpieczna przystań dla żeglarza". Jest to stylowy dom górski z dużymi oknami. Poza głównym mieszkaniem jest tutaj drugie - mniejsze na parterze. Wygląda na to, że to całe mniejsze mieszkanie mam dla siebie, bo Pan Henryk mieszka "na górze". To małe było wykorzystywane jako Bed&Breakfast. Jest tu niezwykle przytulnie - jest salon z telewizorem i elektrycznym kominkiem oraz mała sypialnia. Rozpakowałem plecak i udałem się pod bardzo gorący prysznic, a później "na górę", gdzie czekał na mnie gospodarz.

Pan Henryk ze swoją żoną - Larraine byli gotowi z obiadem. Faktycznie, czekała na mnie niespodzianka - prawdziwie polski obiad. Możecie mi wierzyć, że nie często w Kanadzie miałem okazję poczuć się jak w Polsce. Później usiedliśmy razem w salonie. Pan Henryk przyniósł polską wódkę i zaczęliśmy rozmawiać. Jest przyjemna atmosfera. Ogień pali się w kominku. Za oknem ściemnia się. Wystrój salonu, pomimo że to domek górski, ma wiele elementów morskich - modele statków, obrazy łodzi oraz morskie gadżety.

Żona Pana Henryka - Larraine - jest już na emeryturze. Z pochodzenia jest Irlandką i mieszka w Kanadzie od wielu lat. Opowiadała, że była nauczycielką angielskiego oraz literatury. Lubi koty, choć obecnie nie ma ani jednego. Jak sama twierdzi, lubi też gotować, ale nie irlandzkie przysmaki, tylko... polskie! Raz na jakiś czas wysyła męża po wielkie zakupy w polskim sklepie w Vancouver. Słodkości, wędliny, polska kiełbasa i oczywiście polska wódka oraz wiele innych smakołyków. Mogę potwierdzić, wspaniale gotuje!

Pan Henryk również jest na emeryturze, ale nie do końca. Pracuje w maszynowni na statkach i mimo swojego wieku, nadal czasami wypływa w morze. Jak to mówią - ciągnie wilka do lasu. Jest to człowiek, który widział cały świat i jeszcze więcej. Opowiedział mi swoją historię. Pochodzi z Trójmiasta i wiele, wiele lat temu przyleciał do Kanady i wylądował w Prince Albert, Saskatchewan. Jak sam opowiada jest to kompletne zadupie, na końcu świata. Jak większość ludzi w tym okresie, on też przyjechał, mając kilka dolców w kieszeni i wówczas pomógł mu Kongres Polonii Kanadyjskiej. Po jakimś czasie przeniósł się do Halifax, Nowa Szkocja, gdzie pracował na platformie wiertniczej i o ile dobrze zrozumiałem, tam właśnie poznał swoją żonę.

Inne historie dotyczyły miejsc, gdzie mieszkał. Okazało się, że spędził też kilka miesięcy w Montrealu. Ale najdziwniejszym miejscem, w jakim mieszkał prawie rok, było Dawson City, Jukon - gdzieś daleko na północy, blisko koła podbiegunowego, 700 kilometrów za ostatnią cywilizacją. Nie zapisałem, niestety, w dzienniku, gdzie pracował tam, na końcu świata (może szukał złota?). Opowiadał o "pięknej zimie" - pięćdziesiąt kresek poniżej zera, "kilometrach" śniegu oraz o nocach polarnych. Dla mnie to zupełna nowość! Zawsze chciałem zobaczyć tamte tereny, więc słuchałem uważnie i piłem wódkę. Opowiadał, że w zimie sklepy ograniczają sprzedaż wódki, bo ludzie wpadają w depresję z powodu braku światła i jest wiele samobójstw. W okresie, gdy już świeci trochę słońca, całe miasto około południa zamiera i ludzie korzystają ze słońca, jak tylko mogą. Życie tam jest bardzo trudne, ale to jeszcze nic w porównaniu z tymi historiami, które słyszałem później i z tymi, które mam usłyszeć dopiero jutro. Czuję się "mały".

Pan Henryk jest żeglarzem i zobaczył cały świat. O sobie mówi, że jest osobą, która ceni sobie prywatność i obecnie też święty spokój. Twierdzi, że już tyle przeżył, że teraz chce żyć na uboczu. Wieczór był naprawdę niezwykły. Ale to i tak nie koniec historii, jutro usłyszę więcej. Postanowiłem zatrzymać się tu na dwa dni, a właściwie taka była sugestia gospodarzy. Jutro będziemy zwiedzać, sprawdzę czy SPOT GPS działa i może moje lewe kolano przestanie boleć.
 

13 lutego 2015

Dzień 24 - Opowieści Pana Henryka

Pan Henryk mówił wczoraj, że u niego wszyscy dobrze śpią, gdyż w Sunshine Valley jest niezwykle cicho. W nocy faktycznie nie słyszałem żadnego dźwięku. Ta cisza potrafi przerazić. Wyspałem się jak nigdy w życiu. Pan Henryk wobec mnie był tolerancyjny. Nie ważne, czy wstanę o ósmej, czy w południe. Śniadanie było polskie - ach, gdybym tak mógł tutaj zostać na dłużej. Na dzisiaj zaplanowaliśmy wyjazd do Manning Park i zwiedzanie okolicy.

Czas wyjeżdżać. Pan Henryk jeździ SUV-em - GMC Yukon. Nie zdziwiło mnie dokładne przygotowanie do drogi. Mieszkając w takim miejscu, człowiek zawsze musi być gotowy na nadzwyczajne sytuacje. Szybkie sprawdzenie samochodu to rutyna. W samochodzie oczywiście są też rzeczy niezbędne do przetrwania w trudnych warunkach, coś do jedzenia i picia. Zabraliśmy ze sobą też telefon satelitarny. "Trójka" nie jest główną drogą przez Kanadę, a gdy trafią się złe warunki, nie zobaczy się innych kierowców. Nawet jeśli się ich spotka, to oni i tak nie będą mieli jak zadzwonić. Zabraliśmy też płyty z muzyką zespołu Czerwone Gitary. Jak się dowiedziałem, Pan Henryk zna Seweryna Krajewskiego, byłego lidera zespołu.

Jedziemy, gra muzyka, obecnie "Matura" (ja sam też lubię Czerwone Gitary!). W pewnym momencie pojawia się śnieg, bardzo dużo śniegu! Jesteśmy coraz wyżej i jest coraz chłodniej. Widziałem też dwie ciężarówki, które wypadły z drogi, spadły ze skarpy i skończyły w lesie. Ta droga jest niebezpieczna. Będę miał bardzo dużo wspinaczki. Jak ja to przeżyję???

W samochodzie zauważyłem busolę. Od razu pojawiło się pytanie, po co montować to w samochodzie? Czasami zdarza się, że z Sunshine Valley trzeba pojechać do Hope lub wrócić do domu podczas ogromnej śnieżycy, w nocy... Pan Henryk opowiadał o kilku takich przypadkach. Wracał do domu. Droga była pusta, widoczność bliska zeru, a on jechał, a właściwie toczył się do domu. Gdy zna się drogę, to prowadzi się na pamięć. Wtedy warto znać kierunek, w którym się jedzie. Tylko dla prawdziwych twardzieli.

Dojechaliśmy do celu. Jest metr śniegu. Pan Henryk uśmiał się, że to wcale nie zima. Ten rok jest inny, bo normalnie jest pięć metrów białego puchu. Manning Park jest parkiem prowincjonalnym, a tu, gdzie aktualnie się znajdujemy, jest wielki resort narciarski. Celem naszego małego wyjazdu było zobaczyć, co mnie czeka w kolejnych dniach, zapytać właściciela resortu, czy da mi pokój na noc, jak tu dojdę (Pan Henryk go zna!). Poza tym chcieliśmy się przejechać i pozwiedzać - udało nam się nawet ugrząźć w śniegu w pewnym miejscu!

Dziś rano konsultowałem się z moim gospodarzem i doradził, by niepotrzebny mi bagaż, zapas jedzenia czy inne rzeczy w nadmiarze zostawić w recepcji. Dzięki temu plecak będzie lżejszy. Zaryzykowałem i zostawiłem nawet kurtkę. Obym przeżył i nie zamarzł... "Nie zadzieraj nosa. Nie rób takiej miny!". Ostatnim punktem programu był lunch w lokalnej restauracji. Podobno robią tu prawdziwe przysmaki, ale Larraine - żony Pana Henryka - nikt nie przebije. Po obiedzie wracaliśmy już w stronę domu, ale to nie był jeszcze koniec programu na dzisiejszy dzień. Dzień piękny i słoneczny, więc pojeździliśmy po Sunshine Valley - w końcu słoneczna dolina rzeczywiście jest pełna słońca. Seweryn śpiewa "Ciągle pada" - o ironio...

Jak się okazało, nie jest to maleńka wioska. Jest podzielona na sześć obszarów, gdzie są różne rodzaje domów. Od wielkich górskich wartych pewnie miliony aż do małych domków mobilnych. Nie spotkaliśmy żywej duszy, większość domów też stoi pusta. Poznałem również historię, która wydarzyła się w ostatnich kilku latach. Pewna zima była wyjątkowo brutalna - wielkie zamiecie i metry śniegu. Droga była zamknięta przez wiele dni, a wioska odcięta od świata. Nie było prądu i nic nie działało. Oczywiście każdy dom ma kominek na drewno, więc ludzie nie zamarzli. Pan Henryk jako jedyny miał generator prądu i to właśnie u niego w domu tętniło życie, o ile można tak powiedzieć o kilku osobach. Telefony też nie działały, ale był dostępny satelitarny na sytuacje awaryjne. Jedzenie nie jest problemem, mój gospodarz oszacował, że to, co ma w kilku wielkich zamrażarkach i spiżarni, starczy na około pięć miesięcy(!!!). Jeszcze raz podkreślę - w takim miejscu to nic dziwnego. Tutaj ludzie zawsze mają olbrzymie zapasy jedzenia. Gdy w domu zobaczyłem zdjęcia z tego okresu, to szczęka opadła mi z wrażenia - uwielbiam zimę i zawsze chciałem przeżyć taką sytuację.

Usiedliśmy w salonie przy polskiej Luksusowej i usłyszałem kolejne historie. Cóż mogę powiedzieć, ten człowiek zobaczył dużą część świata. Opowiadał, że widział Falklandy, Alaskę, był na Dominikanie i w Panamie. Widział też wiele innych miejsc na świecie. W kominku trzaska ogień, atmosfera jest miła, wódka zimna, rozmowa się klei. Czy mówiłem, że pomysł na wyprawę był genialny? Każdego dnia nowa przygoda!

Chodząc po domu, zauważyłem, że wszędzie "wtopione" w wystrój wnętrza są różne przedmioty do obrony. Przy drzwiach są butle ze sprejem na niedźwiedzie i latarki. Nóż nad łóżkiem czy sztucer to też nic dziwnego. Prawdziwy mężczyzna musi umieć posługiwać się bronią jak każdym normalnym narzędziem. Mnie tata uczył strzelać od małego i mam naprawdę dobre oko. Broń w dziczy jest niezbędna. Wystarczy zapomnieć zamknąć drzwi i w salonie może pojawić się czterystukilogramowy misio. To nie miasto, gdzie wystarczy mieć mały rewolwer do obrony własnej. Może ja też powinienem zaopatrzyć się w gaz na niedźwiedzie lub coś większego? Ta zima jest taka nijaka w tym roku, więc może one nie śpią? Nie chciałbym stać się przekąską.

[...]
 

18 lutego 2015

Dzień 29 - Nocne koszmary

To niezwykłe, jak z dnia na dzień organizm potrafi się zregenerować. Jestem w znakomitej formie i dziś ruszam dalej. Do Princeton aż 65 kilometrów i kilka wysokich wzniesień, na które będę musiał się wspiąć. Planuję zrobić ten odcinek w trzy dni. Jeżeli nie będzie aż tak ciężko, to może uda się dojść jutro. Nadal nikt nie przyszedł mnie wyrzucić z pokoju.

Gdy poszedłem na śniadanie, wydarzyła się komiczna sytuacja. Nie wiem, czy to dobrze opiszę, ale w rzeczywistości wyglądało to śmiesznie. Przypomnijcie sobie pierwszą część filmu "Kiler" - oglądałem wczoraj i jakoś tak mi się skojarzyło. Podeszła kelnerka i zamówiłem jajka ze stekiem, największe dostępne śniadanie. I ona nagle się pyta: "Jak usmażyć Pana jajka?". Później zaczęła wymieniać różne możliwości: solidnie usmażone, średnio, słabo, z wyciekającym żółtkiem i tak przez półtorej minuty. Wymieniła wszystkie możliwości, a ja siedziałem z głupim uśmiechem, bo połowy nawet nie zrozumiałem. Zamówiłem standardowe. Sytuacja na żywo i po angielsku była śmieszna. Kelnerka też się uśmiała. Dobrze zacząłem dzień.

[...]

Zaczyna się kolejna duża wspinaczka, plecak ciąży. Ciężarówki mają ogromny problem, by wjechać na samą górę, ja też się bardzo męczę. Ściemniło się bardzo szybko, a ja byłem na drodze bez realnego planu, gdzie mogę spać. Zrobiło się naprawdę zimno i zaczęło trochę wiać. Jedyne, co mogłem robić, to iść dalej, ale z zapalonymi światełkami. Był taki moment, gdy szedłem coraz wyżej, że poczułem się niepewnie. Chciałem nawet zrobić cały dystans do Princeton jeszcze dziś, pewnie doszedłbym o trzeciej, może czwartej w nocy.

Znalazłem jakieś miejsce do spania. Było płasko, lecz pełno kamieni - było to miejsce dla ciężarówek, gdzie mogły uciec w przypadku uszkodzenia hamulców. W ciemności użyłem GPS i zobaczyłem, że sto metrów dalej jest jakaś droga. Obszedłem teren i sprawdziłem, czy jest bezpiecznie. Wygląda na to, że nikt tu nie jeździ. Zacząłem rozstawiać namiot na śniegu. Zawsze jest stres, gdy się staje gdzieś w dziczy na nocleg. Zawsze jest ta niepewność, co czai się w ciemności. Jest taki moment, gdy już namiot stoi i jest przypięty do ziemi (dziś stoi na śniegu), że pojawia się poczucie bezpieczeństwa. W końcu ma się już domek.

Jest bardzo zimno, nie czuję już palców. Gdy namiot już stoi, zwykle zabieram się za gotowanie. Miałem problemy, by krzesiwem zapalić gaz. Spróbujcie to zrobić, gdy nie czujecie palców. W końcu rozpaliłem ogień i ogrzałem ręce. Woda się gotuje - dziś użyłem śniegu. Mam bardzo mało wody w plecaku, teraz też jestem odwodniony. Sytuacja wygląda nieciekawie... Gotowanie przy tak niskiej temperaturze trwa dość długo, więc w międzyczasie rozłożyłem i nadmuchałem materac. Wyjąłem wszystkie potrzebne drobiazgi z plecaka i wrzuciłem to wszystko do namiotu. Woda powoli zaczyna wrzeć - pół litra użyję do kolacji, a drugie pół litra do picia. Od momentu zatrzymania się i sprawdzenia terenu, aż do tej chwili, gdy kończę gotowanie i wchodzę do namiotu, mija zwykle pół godziny. Jest cholernie zimno, marznę...

Samotność na odludziu!!! Jak ktoś byłby ze mną, to byłoby łatwiej funkcjonować na mrozie. Nie ma zasięgu, więc i tak nie mam jak zadzwonić. Dałem jedynie znać, że żyję za pomocą SPOT GPS. Namiot zrobił się sztywny i ściany pokryły się szronem. Wyobraźcie sobie, jak na takim mrozie zmienia się ubrania na suche. Przez tę chwilę, gdy zdejmuje się bluzę, skóra robi się czerwona. A stopy? Marzną momentalnie. Wszedłem do śpiwora tak szybko, jak tylko mogłem.

Warto wspomnieć, jak wygląda mój zimowy ekwipunek. Mam dmuchany materac z izolacją, gruby na siedem centymetrów. Ubrania z wełny merynosów. Uważam, że to najlepsze ubrania, jakie tylko mogłem wybrać. Mam gruby śpiwór i dodatkowo wkładkę termiczną. Ogrzanie się zajmuje około pół godziny.

Po dziesięciu minutach moja kolacja była gotowa. Jakiś kurczak z makaronem, nawet smaczny. Uzupełniłem to czekoladą i batonikami proteinowymi. W sumie ponad 1100 kalorii w tym posiłku. Mam ogromne zapotrzebowanie na kalorie, bo widzę, że marnieję w oczach... Włączyłem film na telefonie. Trzeba robić cokolwiek, by nie czuć się tak samotnie... Leżałem tak do dziesiątej w nocy. Temperatura spadła do nieprzyjemnych wartości - mój termometr pokazał minus siedemnaście stopni. Jak ja przetrwam w tych górach? Jest naprawdę zimno...
 

Jakub Muda


Jakub Muda - podróżnik, który przebył pieszo Kanadę od Pacyfiku po Atlantyk. Autor książki - dziennika: "500 dni..."  Książka z wyprawy dostępna na stronie: https://500dni.com


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ