.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Życie zwielokrotnione 

Ad futuram rei memo

W siódmym krzyżyku życia, przedstawianie się życiorysem, można już potraktować jako epitafium na kamieniu nagrobnym. I niech tak będzie. W pamięci elektronicznej pozostanie zapis (ale czy trwały?) po kimś, kto był znany, no powiedzmy, kilkuset mieszkańcom naszej planety. Gdy ostatni z nich zamknie oczy, pamięć o mnie będzie niebytem. Żywię jednak nadzieję jak każdy, że jakiś ślad utrwali się, chociażby maleńkim bitem w ciżbie niezliczonych impulsów elektronicznych. Nie wyobrażam sobie, że przeżyte lata pozbawione są jakiegokolwiek sensu, a celem samym w sobie były tylko żarcie i reprodukcja, jak u muchy, którą ... pac i po wszystkim.

A może są inwokacją do wiecznego, wspanialszego życia obiecywanego przez Najwyższego. Tutaj nie powinno być znaku zapytania. Jestem rzymskim katolikiem więc w to wierzę.
Z woli Boga, matka Leokadia z domu Lewandowska i ojciec Julian obdarzyli mnie życiem, co potwierdza metryka urodzenia wystawiona przez władze miasta Poznania.

Wpisano datę 28 czerwca 1936 roku i imiona: Krzysztof, Paweł, Michał. Wiem, że Krzysztofów Jagielskich jest kilku, natomiast Krzysztof, Paweł, Michał tylko jeden i będąc egoistą, jak prawie każdy, cieszę się, że to wyróżniało mnie pośród innych. Szkoda, że tylko to!

Prawdopodobnie nie pisałbym tych słów, gdyby mój siedmioletni brat Michał nie umarł na zapalenie płuc. Może Rodzice chcieli mieć tylko dwoje dzieci? Któż to wie. Żył już pierworodny Andrzej, licząc sobie jedenaście wiosen w chwili narodzin Krzysztofa, Michała, Pawła.

Michał, to po moim śp. Bracie. W nadziei, że będę taki jak on utalentowany. Paweł, po młodym fizyku już wtedy świetnie zapowiadającym się naukowcu. Paweł Nowacki, profesor wielu chwalebnych światowych uniwersytetów, trafił po śmierci na strony encyklopedii.
Nie mogę się nie pochwalić (ach te słabostki), że spacerował ze mną, pchając wózek, wybitny szopenista i pedagog muzyczny, Jan Ekert. I dostawał szału, bo płakałem bez przerwy. Bez powodu. Tak sobie. Do dzisiaj nie może tego zapomnieć.

Jeżeli dodam, że aczkolwiek niechętnie i nie często, brał mnie na kolana mój dziadek Maksymilian Dolatkowski, jeden z okręgowych komendantów poznańskiego Sokoła, to moje pierwsze lata życia spędzone w tak znakomitym towarzystwie (a można by wymienić jeszcze wiele powszechnie znanych osobistości), zapowiadały obiecującą przyszłość. Niestety Hitler i Stalin skutecznie namieszali w moim życiu i wspaniałe nadzieje prysły jak bańka mydlana.

Dawniej doszukiwano się podobieństw odziedziczonych po prababce, po pra wuju, po pra ciotce, nie domyślając się... genów.

I to mnie usprawiedliwia. Jestem kopią jakiegoś tam pra pra pra. 

A jeśli ktokolwiek ma do mnie jakieś pretensje, to proszę je zgłaszać do mojego dawcy genetycznego.

Dzięki pracowitości, dyscyplinie wewnętrznej i pomysłowi mojego śp. brata Andrzeja, zwyczajnego profesora prawa i geografii Uniwersytetu Wrocławskiego, mogę wspinać się po gałęziach rodzinnego drzewa genealogicznego.

Najstarszy zapis, jaki udało mu się ustalić, to pradziadowie Michał Jagielski urodzony w 1820 roku i Kunegunda z domu Matuszewska o rok młodsza. Chociaż mówi się o Matuszewskim co to w Powstaniu 1830 na Litwie brał udział. Przez pokolenia ród Jagielskich skupiał się w miastach: Inowrocławiu, Bydgoszczy, Chełmży i ich okolicach. Nie była to ziemia miodem i mlekiem płynąca. Moi protoplaści ciężko pracowali na kawałek chleba. Zapewne uprawiali ziemię, parali się rzemiosłem, drobnym handlem. Niektórzy emigrowali do Westfalii, a nawet do Chicago.

Pomorze, jak wiadomo z historii, wcielono do zaboru pruskiego. Małżeństwa polsko-niemieckie i odwrotnie były na porządku dziennym. Moja babka pochodziła z Damrathów, ale jej matka nosi polskie nazwisko Morawska. Rodziny były wielodzietne, więc odnóg rodowych jest co niemiara. Nie będę się jednak przedzierał przez tę gęstwinę, lecz sięgnę gałęzi najbliższych i najbardziej mi znanych.

Babka Maria, matka mojej Matki, z domu Matuszewska, dwa razy stawała na ślubnym kobiercu i dwukrotnie owdowiała. Pierwszym wybrańcem dwudziestojednoletniej panny był Wojciech Lewandowski, wdowiec, starszy od niej o ćwierć wieku. Trzy lata później zginął tragicznie.
Akt zgonu nie podaje przyczyny, określa tylko pozycję zawodową Bremsenmeister czyli hamulcowy. Pozostawił młodą wdowę z dwoma córkami: dwuletnią Leokadią (moją Matkę), roczną Salomeą i świeżo wybudowanymi kamienicami przy ulicy Głogowskiej 83  w Poznaniu. Wynagro- dzenie kolejarza w tamtych latach jak widać było bardzo przyzwoite. Przypuszczam także, że część kosztów budowy pokrył ze sprzedaży majątku ziemskiego. Na pewno niewielkiego, ale pieczętowanego herbem szlachty wielkopolskiej.

Babkę Marię zapamiętałem jako bardzo energiczną i stanowczą matronę. Wziąwszy kredyt pod hipotekę istniejącego już domu, postawiła obok drugi, na Rynku Łazarskim, opatrzonym numerem jeden. Nie tylko utrzymywała się z pobieranego czynszu od lokatorów, ale dodatkowe profity czerpała z własnej restauracji na parterze.

Młoda wdowa, z niedużym majątkiem, wzbudzała zapewne spore zainteresowanie u mężczyzn, bo już po dwóch latach samotności, oddała swoją rękę Maksymilianowi Dolatkowskiemu, starszemu od niej o dwanaście lat, przystojnemu, trzydziestosiedmioletniemu staremu kawalerowi jak na owe czasy, poważanemu mieszczaninowi miasta Poznania, mistrzowi zduńskiemu z własnym przedsiębiorstwem, wysoko stojącym w hierarchii Sokoła i piastującym wiele zaszczytnych funkcji społecznych. Między innymi był jednym z założycieli cmentarza w dzielnicy Górczyn i Banku dla średniej klasy społecznej.

Stojąca mocno na ziemi Maria, uległa urokowi męża do tego stopnia, że restaurację wypełniali goście pijący i jedzący na koszt gospodarza, tym bardziej, że było to ulubione miejsce spotkań członków Sokoła.

Przypuszczam, że napominanie  męża lekkoducha nie przynosiło skutków i zdenerwowana Maria knajpę przezornie wydzierżawiła.

Nie zmroziło to jednak dobrych korelacji małżeńskich, bo prawie rok po roku, rodziły się same córki: Stefania, Halina, Janina, Marianna, z dłuższą przerwą na Elżbietę. Wychowanie i wyżywienie siedmiu panien wymagało nie lada zabiegów. Ponieważ nie były szpetne, i gdy osiągały wiek dojrzały, mnóstwo kawalerów zaczęło bywać na tak zwanych obiadach. Babka wspominała, że często przy stole siadywało ponad dwadzieścia osób. Co podobno w tych czasach było rzeczą zwyczajną.

W domu jednak się nie przelewało i córki wcześnie się usamodzielniały. Ujmując rzecz statystycznie, cztery wyszły za mąż, najwcześniej dwudziestoletnia Salomea, dwie zmarły, a jedna pozostała starą panną. Leokadia urodziła trzech synów, Salomea trzy córki i syna, a Stefania jedynaka.

Gdy to piszę wszystkie ciotki, wujowie i moi rodzice już nie żyją.

Ojciec mój Julian miał trzech braci i trzy siostry. Niestety ze smutkiem muszę przyznać, że niewiele wiem o pozostałej rodzinie ze strony Jagielskich. Z moich najbliższych kuzynów i kuzynek żyje jeszcze sześcioro. 

Moja Matka Leokadia urodziła się 26.07.1897 roku w Poznaniu. Zmarła 28 czerwca 1938 roku (w rocznicę moich urodzin). Niestety niewiele wiem o losach Matki: jakie ukończyła szkoły, gdzie pracowała. Pewnym jest, że w banku w Gdańsku, gdzie poznała Juliana Jagielskiego.
Ojciec Julian urodził się 11 lutego 1900 roku. Zginął w czasie Powstania Warszawskiego, trafiony odłamkami pocisku artyleryjskiego od tak zwanej krowy lub "szafy" 23 września 1944 roku. Pochowany w Warszawie na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Kwatera A.27, grób 25, w rzędzie ósmym. Na wieczność. Jak wszyscy tam leżący.

Odtworzenie jego życiorysu nie jest dla mnie łatwe. Wiadomo, że w 1918 został powołany do wojska niemieckiego, ale na wieść o wybuchu Powstania Wielkopolskiego zdezerterował i brał udział jako powstaniec wielkopolski w walkach pod Inowrocławiem. Odznaczono go Krzyżem Wolności. Nie nosił pagonów oficerskich. Dokształcał się, uczęszczając na różne kursy w wojsku. W wojnie bolszewickiej dotarł z polską armią do Kijowa. Wiadomo, że pracował w drogerii, banku, firmach reklamowych i biurze podróży Frankopol, które tuż przed II wojną światową rozwijało się bardzo dynamicznie. Założył je we Lwowie, a potem, z wielką galą otwarcia, w Poznaniu. Współpracował z Hamburskim Happag - Loydem.

Ślub Leokadii i Juliana odbył się 4 czerwca 1924 roku w Gdyni.

W 1925 urodził się Andrzej w Gdańsku, w 1928 Michał (zmarł w 1935), no i ja w 1936 roku.
Być może komentarz osób współtworzących mój życiorys uczyniłby go ciekawszym, jednak pozostanę przy mojej relacji pamięciowej. Tajemnice, których nie wyjawię, zabiorę do grobu.
Wydaje mi się, że pierwszym moim zapamiętaniem był regularny, krótki szum fali jeziornej i szelest trzcin. I słowo Batorowo. Potwierdziły to późniejsze wspominki rodzinne. Ojciec organizował dom wczasowy nad jeziorem w Batorowie pod Poznaniem, w majątku generała Dowbora Muśnickiego.
Przed oczyma mam też spacer z dziadkiem Maksymilianem po ZOO w Poznaniu. Utrwalił się prawdopodobnie dzięki zamieszaniu po tym, jak włożyłem palec do klatki z kunami. Także blizna na prawej nodze, która rosła wraz ze mną, przywołuje w pamięci obrazy gorącego mleka chlustającego na mnie z garnka ściągniętego z pieca kuchennego i ogromnych bąbli na podudziu.
W momencie wybuchu II Wojny Światowej miałem trzy lata. I znowu jakieś skrawki pamięci... Boże Narodzenie, bawię się zabawkami, po pokoju wbiega jakiś obcy człowiek w zielonym ubraniu, krzyczy schneller, schneller, (to pierwsze niemieckie słowo, które wpadło mi w ucho). A potem znowu inny pokój bez sufitu, zasypany śniegiem, szafa leżąca w tym białym puchu i my w niej. Ojciec, brat i ja. A potem zatłoczony przedział pociągu.

Dzisiaj wiem, że w przededniu Bożego Narodzenia Niemcy wyrzucili nas z mieszkania do zastępczej kwatery, zbombardowanego, wypalonego domu. Stąd ten śnieg, mróz dwudziestostopniowy i ocalała z pożaru szafa służąca za łóżko. Wymoszczona pierzynami i kocami, zdobyczami z naszego mieszkania, do którego ponownie wkradł się Ojciec, używając własnego klucza do drzwi kuchennych. Pijany niemiecki oficer nie zauważył osobnej klatki schodowej dla służby. A jazda pociągiem, to masowe wysiedlenie ludności do Generalnej Guberni z włączonej Wielkopolski do Rzeszy.  W naszym przypadku do Warszawy, gdzie przygarnęła nas rodzina.

Komentarz do tej części życiorysu. Chcąc upamiętnić exodus ludności niemieckiej, tzw. wysiedleńców, z (między innymi) nadanych ziem Polsce po II Wojnie Światowej mocą porozumienia Wielkich Mocarstw, planuje się na terenie RFN budowę muzeum pomnika. Proponuję ogarnąć pamięcią WSZYSTKICH wypędzanych, przesiedlanych, mordowanych w czasie i po wojnie, na całym świecie. Nie pomijając Rosji, o której milczy się politycznie, a której barbarzyństwo, jeśli można oceniać je w jakiejkolwiek skali, można umieścić na pierwszym miejscu.

Dalszą część mojego żywota opatrzę podtytułem - okupacja niemiecka i bolszewicka. 
To lata 1939-1945.

Pamiętam wiele ulicznych piosenek, jak np. ...siekiera, motyka, bimber, szklanka ... Dzisiaj w Warszawie, dzisiaj w Warszawie wesoła nowina, tysiąc bombowców leci do Berlina (na melodię Dzisiaj w Betlejem...), no i oczywiście te śpiewane przez niemieckie marsz kompanie: Haili, hailo..., napisy: Nur fuer Deutsche, to następne niemieckie słowa, których się nauczyłem. Najczęściej jednak słyszałem: raus, halt, hende hoch, schweine Polaken.

Wychowywała mnie ulica. Ojciec imał się wszelkich prac, bo bieda i głód niepodzielnie gościły w domu. Brat Andrzej konspirował. Mieszkaliśmy na ulicy Grottgera 23. Naprzeciwko były koszary i szkoła niemieckiego lotniczego personelu pomocniczego. Niedaleko na wzniesieniu, na ulicy Dworkowej, silnie ufortyfikowana komenda policji. Za oknami mieszkania ciągnęło się pole, na którym stał potężny, rozłożysty dąb z wypaloną od pioruna dziuplą, w której często chowałem się w czasie zabaw. Pamiętam też w pobliżu tzw. gliniankę, niewielkie jeziorko, w którym woda była mętna i zapewne skażona nieczystościami, co nie przeszkadzało letnim kąpielom. Tuż obok stała fabryczka tytoniu, jak ją zwano, a produkowano w niej papierosy. W pierwszych dniach Powstania spłonęła. Pamiętam buchające języki ognia i słup czarnego dymu.

Sam, bez opieki wypuszczałem się na piesze wycieczki. Ulica Grottgera łączyła się z Belwederską. Często przechodziłem koło Belwederu, nie mając pojęcia o jego znaczeniu. Dla mnie był pałacem, niedostępnym zamkiem, otoczonym zasiekami z drutu kolczastego. Nieraz wydłużałem moje eskapady, dochodząc do ulicy Litewskiej, gdzie mieszkała ciotka Salomea, siostra mojej nieżyjącej Matki, razem z mężem Stefanem i dziećmi: Ewą, Maliną, Wojtkiem, Anną. Dla mnie była to przygoda, ale Wujostwo świadomi łapanek i strzelanin odbierali to trochę inaczej. Wujek Stefan pomagał pozostałej rodzinie, nam Jagielskim, wujostwu Hempowiczom i dziadkom Dolatkowskim. Nieźle mu się powodziło. Był jednym z dyrektorów fabryki czekolady Wedel.

Ulica Litewska przywołuje dwa wspomnienia. Bawiąc się z kuzynostwem, upadłem na stojący na podłodze wazon, stłukłem go i wbiłem sobie w udo spory kawałek szkła. Znalazłem się natychmiast w szpitalu dziecięcym (istniejącym do dzisiaj) po drugiej stronie ulicy i tam uratowano mi nogę. Opatrzność czuwała nade mną. Jak się później okazywało, nie tylko w tym przypadku.

W Wigilię Bożego Narodzenia licznie zgromadzona rodzina raczyła się barszczem z uszkami. Dla mnie pierożków zabrakło. Jeden z grzybków w farszu okazał się być trującym! Cudem, że nikt nie umarł, i do tego śmiercią naturalną, co w owym czasie było luksusem. Może zbyt wielu połknęło ten jad, osłabiając jego moc? Skończyło się zbiorowymi wymiotami, biegunką, omdleniami.
Po ulicy Grottgera często spacerowali starsi państwo z psem foksterierem. Byli to Kornel Makuszyński i Jego Małżonka. Pana Kornela zapamiętałem jako siwego (z wąsem), o przyjaznym i miłym uśmiechu (mój późniejszy ulubiony pisarz), a Panią jako szczupłą, wysoką (wyższą od Niego). Może rozmawiali ze mną? Może tylko przechodziliśmy koło siebie? Pamięć zawodzi. Ale nigdy nie zapomnę podarowanego mi Koziołka Matołka.

Na ulicy Belwederskiej zatrzymywała się kolejka, zwana EKD - Elektryczna Kolejka Dojazdowa. Latem, niedzielami, razem z Ojcem jeździłem nią do Powsina, do lasu. Ojciec szukał chwil wytchnienia od okropności wojny, a ja cieszyłem się spacerami i możliwością zabawy. Jedna z tych podróży o mały włosek nie skończyła się tragicznie. EKD zderzyła się z ciuchcią (wagoniki ciągnięte przez bardzo wolny parowóz) jadącą z Piaseczna. Jaka była przyczyna owej kolizji, nie wiem. Prawdopodobnie w ogóle nie domyślałem się, że była to katastrofa kolejowa.

Gdy wracaliśmy i wysiadaliśmy w Warszawie, ocieraliśmy się o potężnych niemieckich żandarmów, w obszernych płaszczach, w hełmach, z metalowymi półokrągłymi blachami zawieszonymi na piersiach, z automatami dyndającymi u pasa i długimi pikami w ręku. Służyły one do wymacywania ukrytych pod ławkami tobołków z żywnością kupowaną nielegalnie po wsiach.

Wojna, zachowała się w mojej pamięci obrazkami, jak w komiksie i nie jestem pewny czy uszeregowanych chronologicznie. Może w następnych zdaniach będzie trochę chaosu, ale przypomnieć chciałbym te zdarzenia, które wydają mi się ważne na tyle, by zainteresować nimi następne pokolenia mojej rodziny.

Ojciec nie chcąc zostawiać mnie samego w domu, zabierał często do swojego biura na ulicę Wiejską 15, niedaleko Sejmu. Był licencjonowanym tłumaczem języka niemieckiego: dolmetscher. Klientów było sporo, tak że często wracaliśmy do domu późno wieczorem. I w czasie jednego z takich powrotów, na skrzyżowaniu Al. Jerozolimskich z Nowym Światem ujrzałem dziesiątki kucyków. Była zima i unosiła się nad nimi mgła pary. Patrzyłem zauroczony na nieznane mi koniki. A przy nich uwijali się jacyś dziwni ludzie. Nie wiem skąd zapamiętałem słowo kałmucy. Tak nazywano pogardliwie ukraińskich żołnierzy Kamińskiego. Wsławili się bestialskimi mordami w czasie Powstania Warszawskiego.

Historykom zapatrzonym w potężne burze dziejowe, umykają zazwyczaj zwykli ludzie, jakby przestrzeń historyczną wypełniali sami królowie, cesarze, generałowie czy politycy, a godne zainteresowania są tylko ich życiorysy. (CDN)
 

Krzysztof Jagielski 

Krzysztof Jagielski - pisarz, członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność" w Szczecinie. 
 
 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ