.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi (cz. 17) 

Bonjour Montréal - Rozglądam się, przyglądam się...

Rok 1983

W trakcie moich pierwszych wędrówek po Montrealu, gdy poznawałem ludzi, urzędy, miejsca bardziej turystyczne i te mniej turystyczne, zwróciłem uwagę na pewne ciekawe różnice kulturowe (w Kanadzie nazywają to "cultural shocks"): Zupełny brak oczekiwania i nacisku, żeby młody człowiek ustąpił miejsca starszemu, albo mężczyzna kobiecie. Nieraz rozbawione młode towarzystwo rzuca się pierwsze na miejsca siedzące, przepychając się i depcząc starsze panie w ciąży. Ustępowanie miejsca przydarza się, owszem, ale bardziej jako wyjątek niż reguła i podejrzewam z dużym prawdopodobieństwem, że ustępujący pochodzi z Europy. Ja robię to nadal, ale bardzo ostrożnie, szczególnie wobec kobiet, ponieważ na początku, gdy jeszcze czyniłem to zbyt gorliwie, zdarzyło mi się, że byłem obdarzony gniewnym spojrzeniem - kobieta poczuła się urażona, że uważam ją za inwalidkę albo niedołężną staruszkę. 

W Kanadzie nie ma "starych" ludzi, nie ubierają się w ubrania "starości". W Polsce czy w Austrii, jeśli ktoś osiągał jakiś pułap wieku, oczekiwało się (oczekuje jeszcze?), że ów ktoś "nosi się" w specjalny sposób, ubiera się, zachowuje, czesze, maluje i mówi tak, jak "wypada" na jego wiek i status. Tam również słyszy się powiedzenia typu: "no cóż, człowiek się starzeje", lub "no cóż, w moim wieku", nawet jeśli jest to powiedziane w oczekiwaniu na zaprzeczenie. W Kanadzie tego typu wyrażenia brzmią dziwnie, wydaje się, że nikt tu się nie starzeje, nikt tu nie jest stary, a więc w konsekwencji, wszystko wypada (kiedyś próbowałem znaleźć kanadyjski - po angielsku - odpowiednik "nie wypada" i mi się to nie udało). Kobiety w każdym wieku mogą chodzić w mini, w obcisłych dżinsach jaskrawych kolorach, prawie na golasa, wymalowane i ufryzowane jak dzierlatki, mogą kląć, mogą śmiać się głośno. Czym ktoś jest starszy, tym lepiej to wygląda. Nie istnieje również "ubieranie się" do teatru, do opery czy na koncerty muzyki poważnej, tutaj wszystko wypada.

Nie ma tu zupełnie procedury kolejności tego, kto kogo przedstawia komu, tak oczywistej w Polsce i w Europie. W Kanadzie jest to zupełnie obojętne i.… mało znane. Kiedyś próbowałem niejako przypomnieć to pewnemu mojemu znajomemu z Kanady, jak to w Europie wpierw przedstawia się młodego starszemu, a mężczyznę kobiecie... i tak dalej i tak dalej. Zobaczyłem, że ów znajomy przygląda mi się coraz bardziej podejrzliwie, tak podejrzliwie, że uświadomiłem sobie, że on nie tylko nie ma o tych sprawach najmniejszego pojęcia, ale wręcz uważa, że ja sobie z niego żarty stroję.

Inny zwyczaj, który zresztą istnieje w podobnej formie w Polsce, to to cholerne "how are you?" Zawsze doprowadza mnie ono to stanu frustracji, szczególnie gdy jestem w złym humorze, ktoś mnie wnerwił albo zdarzyła mi się jakaś katastrofa, a tu ktoś kogo ledwie znam i już dawno zapomniałem jego imienia, pyta "how are you?" Nigdy nie wiem co na to odpowiedzieć, próbuję unikać odpowiedzi, ale nie zawsze to działa, bo ten ktoś uparcie zadaje to pytanie jeszcze raz, chociaż wiem, wiem, wiem, że nie chce usłyszeć ŻADNEJ innej odpowiedzi, prócz "I’m fine and you?". Jak narazie to chyba najlepiej działa sekwencja:

- how are you?
- how are YOU?

Chyba że ten ktoś odpowie: "fine thank you, and you?", wówczas moja męka zaczyna się od nowa. 

W czasie mego pierwszego pobytu w Montrealu i jeszcze później przez następne dwa trzy lata (teraz to już całkowicie zniknęło z manieryzmu Kanady), zauważało się mężczyznę (a nawet i czasem kobietę), często wysokiej rangi trzymającego nogi na biurku i to nawet w obecności rozmawiającej z nim kobiety. Raz śmiejąc się powiedziałem takiemu, że w Europie byłoby to nie do pomyślenia, żeby mężczyzna trzymał nogi na biurku, gdy przychodzi doń kobieta. Obraził się na mnie i warknął gniewnie i dumnie: "W Kanadzie ludzie są wolni!" Wstawanie na powitanie kobiety w urzędzie jest zupełnie obce (długo później, zdobyłem sobie u kobiet w biurze uznanie i miano "dżentelmena" w związku z czym wybaczano mi wszystko inne i nie musiałem się już niczym innym wyróżniać.)

Zauważyłem w Kanadzie dziwną rzecz, która potwierdziła się przez wszystkie późniejsze lata. Kanadyjczycy się nie kłócą, przynajmniej nie publicznie, ani w banku, ani w sklepie, ani nawet w autobusie czy metrze.  W Austrii było to nagminne i z byle powodu. W przeciągu całego pobytu w Kanadzie byłem tylko dwa razy świadkiem rozmowy podniesionym głosem, raz była to Joleczka na początku swego pobytu w Kanadzie, gdy myślała ze potrzebuje podnieść głos, by przekonać ekspedientkę o swej racji. Spotkała się z osłupieniem ekspedientki, że Joleczce chciało się denerwować z tak błahego powodu, skoro, racja czy nie, sprawa i tak zostanie natychmiast załatwiona ku Joleczki satysfakcji..., bo taka jest zasada działania obsługi klienta. Drugi raz było to w banku, gdzie klientka wrzeszczała na osłupiałego kasjera w okienku i była to wyraźnie turystka i to prawdopodobnie z Europy.

Otwieranie drzwi, by przepuścić kobietę lub co najmniej je przytrzymać, by zamykając się automatycznie nie walnęły kogoś idącego za mną z tyłu, jest bardzo skomplikowane. (Do dziś nie udało mi się tego w pełni opanować, chociaż pracuję nad tym codziennie w mojej wędrówce do czy z biura.) Otóż, gdy przyspieszam kroku, by otworzyć drzwi, niektóre kobiety nie wiedzą, co ja tak na prawdę zamierzam uczynić. Te wolniejsze w reakcji przyglądają mi się bacznie i nieufnie jak przyspieszam kroku, jak je wymijam by pierwszy dopaść drzwi, inne te szybsze w reakcji, natychmiast zmieniają trajektorię swego ruchu i udają się do następnych drzwi obok, by je sobie otworzyć. Bywa, że jakaś kobieta idzie obładowana w obu rękach torbami i ja spieszę do drzwi, by je jej otworzyć, lecz zanim zdążę to kobieta ta trąca łokciem guzik, przeznaczony dla inwalidów i drzwi otwierają się same automatycznie, zanim ja jeszcze zdążę dopaść klamki. Kobieta obrzuca mnie wówczas triumfalnym wzrokiem typu "to przecież bardzo proste idioto!". Czasami jednak udaje mi się taki manewr i wtedy tu muszę stwierdzić uczciwie, że chociaż nikt nikogo tu tego nie uczy, to jednak kobiety muszą to mieć w instynkcie, bo jeśli już uda mi się w jakiś sposób je wyprzedzić, uprzedzić, dać im niedwuznaczne znaki, że pragnę im otworzyć drzwi, to uśmiechają się grzecznie i nawet podziękują, uff... co za ulga, jeden dobry uczynek spełniony.

Urzędy, załatwianie spraw w Kanadzie to jeszcze jedna nowa karta w moim zachłyśnięciu się tutejszą kulturą. Pierwszy szok to to, że w Kanadzie w urzędach pracują ludzie wszelkich ras, wszelkiego pochodzenia i nie ważne jest jaki jest ich akcent, jeśli tylko umieją się komunikować w obu oficjalnych językach. W Polsce i Austrii, urzędnik jest chroniony przed petentem; petent jest wrogiem urzędnika, zabiera mu jego cenny czas i szarpie mu nerwy. Więc najpierw urzędnika chroni długi korytarz, na którym petent czeka w kolejce, najlepiej na stojąco, by petent skruszał. Potem urzędnika chronią zamknięte drzwi z jakimś obraźliwym napisem typu: "czekać na wezwanie" albo "wstęp wzbroniony". Gdy wreszcie uparty petent przedostanie się przez korytarz, i przez kolejkę, i przez drzwi, pan(i) urzędnik chroni się przed petentem bardzo ważnymi i pilnymi zajęciami, jak grzebanie w rozlicznych szufladach i szafach z aktami. Wreszcie nadchodzi ta okropna chwila, gdy trzeba przyjąć petenta. Urzędnik przybiera wtedy poważną surową minę, która z daleka już oznajmia, jak niepożądana jest ta wizyta petenta-intruza, przeszkadzającego w ciężkiej pracy urzędnika. W Kanadzie nie ma korytarzy, nie ma gdzie stać i czekać na przyjęcie. Petent nie nazywa się petentem, jest kimś kto ma imię i nazwisko. Ów ktoś wchodzi na sporą salę wypełnioną otwartymi przegrodami, a w każdej z nich po obu stronach biurka z telefonem widać dwóch ludzi, tego kto chce coś załatwić i tego kto mu to coś załatwia. Recepcjonistka natychmiast przyjmuje nowoprzybyłego i zaprasza go do zajęcia jednego z foteli. W niespełna kilka minut dzieje się rzecz zupełnie niesłychana, do petenta, który nie jest petentem, podchodzi (!!!) urzędnik lub urzędniczką, uśmiecha się (!!!)  i gestem ręki zaprasza petenta do swej przegródki z biurkiem, telefonem i często komputerem, na którym są już wszelkie potrzebne dane. Urzędnik jest grzeczny, rzeczowy i ... uśmiechnięty. Wpierw myślałem, że to taki sen, potem, że jest to może jakiś projekt pilotażowy, ale w końcu przyzwyczaiłem się i do tego.

Toalety publiczne w Kanadzie są nieskazitelnie CZYSTE, są ZA DARMO i takie są WSZĘDZIE, czy to na dworcu, czy to w restauracji, czy to w urzędzie, czy na ulicy, WSZĘDZIE. Szok kulturowy po Polsce i Austrii. Jak oni to robią!!?? Myślę sobie, że w tej całej kanadyjskiej wolności, demokracji i swobodzie, nie ma (!) swobody i demokracji i wolności w utrzymywaniu higieny kanadyjskich kibli. Kiblowa dyktatura to: muszą być czyste, muszą być łatwo dostępne i to za darmo.

****

Poznaję ludzi...

Większość mojego czasu w Montrealu spędzałem z ludźmi, do których kontakty dostałem w Wiedniu. Wybrałem numer telefonu do jednego z nich i zostawiłem wiadomość, że szukam kontaktu. Zadzwonił do mnie prof. Raymond Bernard i zaprosił mnie do swego domu. Natychmiast tam pojechałem. Dom Raymonda to maleńka willa z niewielką werandą, schowana w małej bocznej, cichej i zadrzewionej uliczce odchodzącej niepostrzeżenie od szerokiej, wielopasmowej, nieustannie ruchliwej trasy północ-południe Boulevard Decarie. Raymond i jego żona Réné przyjęli mnie z otwartymi rękami. Raymond zaprowadził mnie do swego salonu-biblioteki pełnego półek wypełnionych książkami od podłogi do sufitu. Książki wylewały się na podłogę, wspinały się na stoliki z bibelotami i na okrągły stół, książki nowe, stare, wystrzępione, cienkie i grube, małe i duże, niektóre na wpół otwarte, jakby w trakcie czytania. Réné zniknęła w kuchni, by przygotować coś do zjedzenia i wypicia.

Raymond, gdy go wtedy spotkałem był aktywnym profesorem gerontologii na renomowanym uniwersytecie McGill. Prócz programu dydaktycznego, zajmował się pracami badawczymi nad procesem starzenia się, chorób raka i endokrynologią. Najbardziej jednak interesowały go badania nieuchwytnych rodzajów energii, które zdobyły sobie pokątną, choć legendarną od wieków sławę, ale były pogardliwie ignorowane przez naukę, jako szarlataneria, mistycyzm, a w najlepszym razie zwykła naiwna wiara. Pracami swymi prof. Bernard zdobył sobie międzynarodową sławę i był do końca swojej kariery naukowej (ponad 80-kę) zapraszany na przeróżne światowe fora. 
Jedno z jego badań naukowych koncentrowało się na tak zwanych "healer’ach", szczególnie tych którzy leczą przez "kładzenie rąk". Zaczęło się to od Oskara E., węgierskiego imigranta do Kanady. Oskar zwierzył się Raymondowi, że na Węgrzech leczył (lub przyspieszał leczenie) ludzi przez kładzenie swych rąk na miejscach chorych, zranionych i obolałych i liczył na protekcję w poszukiwaniu pacjentów. Raymond wyjaśnił mu, że pomóc mu w tym nie jest w stanie, ale może zaangażować go do swych prac badawczych by zbadać jaki wpływ mają zdolności Oskara na zwierzęta i rośliny. W ten sposób Raymond zainicjował długi pracowity okres badań nad właściwościami pana E. do którego wkrótce dołączył również pan B, który nie miał żadnych zdolności healera.

Innym jeszcze bardziej zdumiewającym doświadczeniem Raymonda było w jaki sposób stan emocjonalny człowieka może wpływać na rozwój rośliny? Potem, idąc dalej, jak emocje człowieka mogą być wpisane w obiekt materii i być poprzez ów obiekt przekazywane na innego człowieka. Efekty były zdumiewające i wywołały żywe zainteresowanie w kręgach niektórych naukowców, a również w co bardziej otwartych na nowości kręgach medycyny, szczególnie alternatywnej. W konkluzjach swych badań, Raymond podkreślał wagę jaką ma stan emocjonalny lekarza lub pielęgniarki na proces leczenia ich pacjentów, rodziców na dzieci, męża na żonę, a nawet człowieka przygotowującego jedzenie dla ludzi, którzy je konsumują (teraz już rozumiem, dlaczego jedzenie przygotowane w domu ZAWSZE smakuje lepiej, niż w restauracji).

W tym czasie poznałem również Hanavi’ego, który podszedł do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy, uścisnął mą dłoń energicznie i powiedział: "Jestem Hanavi, jestem Żydem" (W późniejszych latach spotkałem się z tym kilkakrotnie, że nowopoznani ludzie prezentowali mi się jako Żydzi. Nigdy do końca nie zrozumiałem, dlaczego, szczególnie w przypadkach tych, którzy nie tylko są urodzeni z dziada pradziada w Kanadzie, ale nie praktykują, a nawet nie znają zasad żydowskiej wiary i Talmudu.)

Hanavi był wówczas odwiecznym, 40-letnim kawalerem o kruczo czarnych kręconych włosach, bujnych zakręconych brwiach i ostrych żydowskich rysach. Natychmiast się zaprzyjaźniliśmy. Hanavi żywo zainteresował się historią mojego uchodźstwa i moją obecną sytuacją w Austrii. Zaoferował swą pomoc. Obwoził mnie po Montrealu swoim obszernym, rdzewiejącym i rozpadającym się samochodem (w Austrii takie samochody można było zobaczyć tylko na parkingach obozów uchodźczych). W przeciągu paru dni, które mi jeszcze pozostało w Montrealu, zaprezentował mnie w kilku małych przedsiębiorstwach komputerowych, gdzie ewentualnie mógłbym się zatrudnić, gdybyśmy z Joleczką zdecydowali się tu osiedlić. 

Kuba poinstruował mnie, że aby zapewnić sobie zgodę na imigrację, dobrze byłoby mieć ofertę pracy z firmy kanadyjskiej, zapewniającej mi zatrudnienie po przyjeździe do Kanady. Ale jak taką ofertę znaleźć w przeciągu paru dni? Dla Hanavi’ego nic nie było wyzwaniem nie do załatwienia. Zaaranżował spotkanie z Tom’em Green, szefem montrealskiej firmy software’owej. Tom zaprosił nas do kawiarni w olbrzymim szklanym wieżowcu montrealskiego Manhattanu, w którym znajdowała się jego firma. W kawiarni zasiedliśmy przy barze w trójkę, Tom, Hanavi i ja - jak starzy kolesie, w zupełnie swobodnej, nieformalnej atmosferze. Te niezapowiedziane wizyty w firmach, te nieformalne spotkania z prezydentem firmy przy barze były niezwykłe, wręcz oszałamiające po sztywnej, formalnej, czasem wręcz nieprzyjaznej atmosferze w Austrii.

Tom ze szczerą ciekawością wypytywał mnie o moje życiowe historie, jeszcze z Polski i potem z Austrii, wyraźnie zainteresowany światem poza Kanadą. Niewiele rozmawialiśmy na tematy zawodowe, ale to, co mu powiedziałem wystarczyło, by mnie docenił.

- Jakiej oczekujesz pensji? - zapytał Tom.

Hmm... mimo tego, że powinienem był być przygotowany na to pytanie, to jednak nie byłem, nikt mnie o to już dawno nie pytał. Byłem zresztą gotów pracować za darmo, nie było mi to już przecież obce.

- Muszę przyznać - odpowiedziałem ostrożnie - że nie bardzo wiem co odpowiedzieć. Nie wiem jakie są tu pensje dla ludzi o moich kwalifikacjach. Jaka myślisz byłaby sprawiedliwa płaca?

- Czy zgodziłbyś się na 28,000 dolarów rocznie? - zapytał Tom wprost.

Zakręciło mi się w głowie, myślałem, że spadnę ze stołka, to było ze 280,000 szylingów, o niebo więcej niż zarabiałem teraz.

- No… chyba tak... - bąknąłem.

- No to nie ma sprawy - powiedział Tom - z przyjemnością wypiszę ci ofertę pracy.

Nie bardzo jeszcze to do mnie to docierało, bylem ostrożny, musiałem być ostrożny, musiałem coś źle zrozumieć. Jeszcze nie byłem w Kanadzie a już miałem pracę, wypiłem kawę z facetem przy barze i już stałem się bogatszy o 280,000 szylingów. W Austrii, równie szybko i łatwo otrzymywałem tylko odmowy.

- Hmm... zaczął Tom po chwili zadumy - muszę ci jednak coś wyznać, byś nie był później niemile zaskoczony.

"Ooo.…" - pomyślałem i serce zaczęło mi się kurczyć.

 - Bardzo chcę byś pracował w moim teamie. - ciągnął Tom z miną skruszonej owcy - jesteś dobrym fachowcem i lubię cię jako człowieka. Gdybyś był tu, przyjąłbym cię już dziś, ale....

Tu Tom westchnął.

- Nie mogę ci zagwarantować, że jak już przyjedziesz do Kanady na stałe, moja firma jeszcze będzie istniała....

Na pożegnanie, wstając ze stołka barowego, Tom uśmiechnął się do mnie szeroko.

- Jakkolwiek jednak potoczą się twoje i moje losy, proszę nie zapominaj o mnie, pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć.
 

Jan Duniewicz


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ