.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi (cz. 16) 

Bonjour Montréal - Po raz pierwszy...

W Kanadzie przylatuję na lotnisko międzynarodowe Mirabel. Jestem oszołomiony ogromem i elegancją tego miejsca: do odprawy celnej ustawia się kilkanaście równoległych kolejek, które szybko się przesuwają. W górze, na piętrze, olbrzymia szklana ściana, za którą widzę kłębiące się postaci ludzi wyczekujących na tych, którzy właśnie przybyli. Niektórzy machają entuzjastycznie rękami na powitanie.

Mimowolnie szukam pomiędzy nimi twarzy Kuby. W którymś momencie dostrzegam go i wkrótce obaj dołączamy do tych machających sobie wzajemnie na powitanie. Nie mogłem pozbyć się sporej nerwowości zbliżając się do okienka celnego - życie w komunizmie a potem w świecie Franza Kafki, wpoiło we mnie poczucie winy i strachu, choć nigdy nie wiadomo za co. Celnik jednak sprawnie przejrzał moje uchodźcze papiery z poprawnie wbitą kanadyjską wizą, przyjrzał mi się krótko, uśmiechnął się (nigdy w Austrii bym się czegoś takiego nie spodziewał), oddał mi papiery i powiedział "thank you".

Wciąż jeszcze nie byłem pewny, czy mnie ktoś po drodze nie zatrzyma, nie zawróci albo nie każe czekać w godzinnej kolejce, by się z czegoś wytłumaczyć. Ale nie, wszystko poszło gładko, nawet nie musiałem czekać na bagaż na karuzeli, bo wszystkie rzeczy miałem ze sobą w niewielkiej torbie podróżnej.

Z lotniska Mirabel, jedziemy z Kubą jeszcze z 30 km do rogatek miasta Montreal. Pierwszy raz w życiu widzę takie szerokie autostrady, po trzy pasy w jedną stronę i trzy pasy w drugą. Cóż za rozrzutność! W Austrii, podobnie jak w Polsce, jest niewiele autostrad i są one wąskie, oszczędne i na stosunkowo krótkich odległościach. Ale gdy widzę ciągnące się w nieskończoność, zupełnie płaskie, pokryte śniegiem pola rozciągające się daleeeeko aż do horyzontu w każdą stronę, nie dziwię się, że można sobie pozwolić na takie autostrady. Co kilometr lub więcej pojawia się jakieś zabudowanie, ni to farma ni to firma, wyglądające jakby w trakcie permanentnej rozbudowy, której elementy są rozrzucone niedbale na śniegu ręką gigantycznego dziecka w trakcie zabawy: oto dom jednorodzinny z gankiem i kolumienkami, nawet ładny w stylu, ale bez ogrodzenia czy ogródka, wprost na oblodzonej ziemi, obok jakaś nieporadnie sklecona buda garażowa, w której może być stary, rozwalający się samochód i pełno rupieci, bo zaraz obok budy stoją dwa zupełnie nowe samochody o wyglądzie buldożera; sto metrów dalej - olbrzymia stodoła, obok której wysoki, na 50 metrów silos zbożowy lub dwa, w kształcie cygara, zaraz później porzucony do połowy w śniegu, traktor, a wokół stosy jakichś materiałów budowlanych, cegły. Widać mnóstwo wydanych, jakby niedbale i na zapas, pieniędzy. Wzdrygam się na myśl, co czułaby Joleczka patrząc na taki krajobraz i mam cichą nadzieję, że może umknęłoby to jej uwadze, ta mikroskopijna plama w tym, tak rozległym krajobrazie pod sklepieniem olbrzymiego nieba.

Dojeżdżamy do Montrealu i widoki zmieniają się w obraz wielkiego miasta, tak wielkiego, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Zaczyna się powoli, wysokimi wieżowcami, które wydają się przybliżać jedne do drugich, w trakcie jak jedziemy. Domyślam się, że czym bliżej centrum, tym przestrzeń staje się eksponencjalnie droższa. Mijamy skupiska przyklejonych do siebie budyneczków małych przedsiębiorstw, sklepików, magazynów, klubów lub ogromne centra handlowe otoczone przestrzenią parkingową na setki, jak nie tysiące, samochodów.

Montreal, jakim go wtedy zobaczyłem, był oszałamiająco rozległy, miejscami imponujący i piękny, a miejscami uderzająco brzydki. Była to jednak brzydota, która mnie nie odstręczała, może dlatego, że w porównaniu do snobistycznego i niegościnnego piękna Wiednia, brzydota ta uczyniła mi wówczas Montreal bardziej swojskim. Była to bowiem brzydota swobody różnorodności kulturowej, etnicznej, estetycznej (tam właśnie uświadomiłem sobie, że słowo “snobizm" istnieje tylko w Europie, tu piękne było to, co było piękne dla właściciela. Każdy dom inny, na swoją modłę budowany, rzadko przypominający jakikolwiek styl znany mi z Polski, Austrii lub książek architektonicznych Joleczki.

Wokół domów żadnego płotu, ogródka, tak normalnego w Europie. W samym mieście jeszcze gorzej: rzędy kamienic z kakofonią materiałów, kształtów, rozmiarów i wyglądu, różne style okien, kominów, drzwi, każda z kamienic opatrzona obrzydliwą spiralą żelaznych zewnętrznych schodów ciągnących się od piętra do piętra (jak się później dowiedziałem - ze względów bezpieczeństwa, na wypadek pożaru). W oknach, uderzający brak doniczek na wylewające się latem kwiatki, widok tak charakterystyczny dla prawie każdego domku a nawet mieszkania w Austrii. Zaniedbane, niechlujne podwórka. Wieczorem zobaczyłem, że okna mieszkań pozbawione są firanek. Szyldy i reklamy neonowe jarmarcznej jakości o przedziwnych niezharmonizowanych kształtach przylepione do podejrzanej jakości sklepików, wymieszane z imponującymi świetlnymi napisami na co lepszych hotelach czy restauracjach. W samym centrum na głównych ulicach miasta, przy eleganckich butikach można było zobaczyć zabite deskami okna rozpadającego się od dawna budynku, którego właściciel pewnie uparł się by czekać na lepsze ceny nieruchomości. Były to bolesne estetyczne koszty wolności demokracyjnej.

Gdy dojechaliśmy do centrum, Kuba wziął taksówkę i zachęcił mnie, żebym się z taksówkarzem porozumiewał po francusku, bo - jak twierdził - niektórzy z nich niechętnie mówią po angielsku (było to niedługo po "rewolucji" frankofońskiej). Trochę czułem się niepewny, bo już dawno francuskiego nie używałem i nie chciałem się wygłupić przed Kubą, który tak bardzo wierzył w moją znajomość języków. Przetrenowałem sobie w myśli parę podstawowych wersji tego co miałem powiedzieć.

- Pourriez-vous nous emmener ? Côte-de-Neige? (Czy mógłby nas pan zawieźć na ulicę Cote-de-Neige) - spytałem usiłując brzmieć, jakby nigdy nic.

- Kot de najże? - odpowiedział kierowca, potwornie, jak na moje ucho, przekręcając wymowę nazwy ulicy tak, że przez chwilę się zastanawiałem czy ja ją poprawnie wymówiłem.

- Łaj?...- dodał kierowca patrząc przed siebie. Pytania "why"" zupełnie się nie spodziewałem. Co tego taksówkarza obchodzi, dlaczego ma nas zawieźć na ulicę "kot de najże"? Ponieważ Kuba i tak nie rozumiał naszej "konwersacji", więc nie miałem co na niego liczyć, byłem sam na sam z
kierowcą. Co ja mam mu odpowiedzieć?

- No wie pan .... - bąknąłem niepewnie - no bo my tam (!) właśnie jedziemy...

Taksówkarz spojrzał na mnie, jakby zdziwiony, poprzez lusterko. "Baa bęę… why..." - mruknął pod nosem powodując dalej kierownicą poprzez pokryte śnieżno-lodową bryją ulice. Zignorowałem to jego kolejne "why?", czując się niemal urażony przez to dziwaczne wypytywanie.

Długo później dowiedziałem się, że francuskie "Oui" brzmi w wykonaniu montrealskiego frankofona jak angielskie "why". Dowiedziałem się wówczas także, że moja wymowa dla niego była niezwykle arystokratyczna, bo nikt tu nie mówi nikomu per "vous" (pan) ale per "tu" (ty) i to wymawiane "tsiu".

To "tsiu" wprowadzało później Joleczkę we wściekłość, szczególnie na początku, kiedy jakiś młody, przylizany sprzedawca butów damskich tak się do niej zwracał. Próbowała wtedy poprawiać, ale spotykała się z tak kompletnie niewinnym zdziwieniem, że zaprzestała.

*** ***

Wkrótce byliśmy w Baśki domu. Było to obszerne mieszkanie w raczej zamożnej dzielnicy Montrealu, u podnóża Królewskiej Góry (Mount Royal), która, nieco wyżej, jak się potem dowiedziałem i zobaczyłem, jest cała zamieszkana przez montrealskich prominentów i bogaczy - 
w luksusowych willach, pałacykach i zameczkach wartości milionów dolarów. Droga na szczyt wije się stromą serpentyną wewnątrz parku z majestatycznymi drzewami, wąwozami, strumykami, a także miejscami widokowymi, gdzie z bezpiecznie osadzonej platformy można oglądać panoramę Montrealu z historycznie imponującymi i najbardziej turystycznie obleganymi miejscami: Centrum Olimpijskie (1976) ze stadionem i z charakterystyczną wieżą olimpijską, której super ekstra dach został wykończony dopiero 10 lat po olimpiadzie, zaraz obok ogród botaniczny, Wyspa Świętej Heleny z La Ronde - gigantycznym wesołym miasteczkiem z rozlicznymi atrakcjami. Na niewielkim wzgórzu widzi się oblegane przez turystów i pielgrzymów Oratorium Św. Józefa (tam lata później wydarzył mi się cud). Z innej strony - wielkomorskie porty montrealskie, Stare Miasto zamieszkane przez artystów, a także montrealski Manhattan z kilkudziesięciopiętrowymi szklanymi wieżowcami banków, hoteli, budynków rządowych oraz giełdy montrealskiej. Na szczycie Królewskiej Góry stoi olbrzymi, ponad trzydziestometrowej wysokości krzyż, postawiony tam przez pierwszych osadników XVII wieku (Jacques Cartier postawił takich kilka w tej części Kanady jako symbol przejęcia tego lądu przez króla Francji.). Krzyż ten, w swym oryginalnym wykonaniu, został wzniesiony przez pierwszych europejkich osadników z wdzięczności do Opatrzności za uratowanie ich od katastrofalnej powodzi w 1642 roku. Krzyż, jasno oświetlony w nocy, jest widoczny z dużych odległości.

*** ***

Mieszkanie Baśki miało duży salon, gdzie wszyscy się spotykaliśmy przy rozległym stole oraz dwie sypialnie, jedną dla Baśki i drugą dla jej dzieci. Baśka wówczas jeszcze nie miała pracy. Z samego rana, po śniadaniu, odprowadzała swego trzyletniego Krzysia (nazywanego Małym-Krzysiem dla odróżnienia od naszego Krzysia, który był Dużym-Krzysiem) do przedszkola, gdzie zostawiała go wrzeszczącego w nieboglosy i trzymającego się kurczowo jej spódnicy. Potem udawała się na całodzienny kurs języka francuskiego (COFI), przyznawany imigrantom przez rząd kanadyjski. Wieczorem szła do szpitala, gdzie leżała jej 7-letnia córka, Anulka, która złamała rękę spadając z piętrowego wówczas łóżka dla dzieci.

Mieszkanie Baśki było moją bazą wypadową. Tuż przy budynku, był przystanek autobusu, a pięć minut piechotą dalej była stacja metra, którym można było dojechać łatwo i szybko do kluczowych miejsc w Montrealu. Co było dla mnie po-europejskim szokiem kulturowym to pejzaż etniczny tego miasta. Na ulicach przechadzali się ludzie różnych ras, Biali, Murzyni, Metysi, Mulaci, Azjaci, wymieszani z sobą, czujący się u siebie, ubrani w swoje narodowe czy jakiekolwiek inne stroje, ufryzowani we wszelkie możliwe czy nie-możliwe sposoby. W wagonach metra czy w autobusach młodzi ludzie różnych kolorów i ras, z nogami wyłożonymi na przeciwległym siedzeniu, niedbający o maniery, hałaśliwie rozmawiający, śmiejący się - szokujący widok dla Europejczyka, dla mnie był jak balsam kojący na moje serce. Ci ludzie tu, bez względu na pochodzenie, narodowość, rasę, czuli się u siebie. Ciekawe było to, że takie postępowanie w Europie miałoby posmak wyzwania, może nawet groźby, a co najmniej byłoby uznane za niegrzeczne, podczas gdy tu było zachowaniem młodego człowieka, który czuje się swobodnie, nie boi się być źle osądzony, skarcony - coś takiego nie istnieje w jego świadomości.

To tak ujęło moje serce, że od razu, od pierwszego dnia, poczułem się w Montrealu u siebie.
 

Jan Duniewicz


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ