.
NUMER 5 / PAŹDZIERNIK 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi - (cz. 5),  Austria 1981

Garnizon, Wallenstein-Kaserne

Nasze dzieci bawiły się na trawie przed barakami. Było tam bezpiecznie, bez samochodów, cały obszar obozu był ogrodzony płotem i żandarm stał przy bramie. Dzieci, których było tam sporo i w różnym wieku, dobierały się jakoś grupami, biegały dokoła wywrzaskując i wybiegając swoją dziecinną energię. Mogły tak biegać i wrzeszczeć godzinami. Było im z tym tak dobrze i wesoło, aż pewnego razu, 3-letni Krzyś zapamiętał się w swej zabawie i ignorował za długo to, że już coraz bardziej potrzebował ubikacji. Wreszcie, gdy nie mógł już dłużej wytrzymać, popędził na swych małych nóżkach jak szybko mógł do łazienki, przyzywając przy tym rozpaczliwie Joleczkę. Dobiegł do kabiny, ale był jeszcze za mały, by się samemu wspiąć na sedes, podskakiwał, przebierał nóżkami, w końcu się nie wyrobił, zdążył jeszcze zdjąć majteczki i popuścił wprost na kafelki przed kabiną. Przerażony pobiegł szukać mamy, by jej oznajmić co się stało. Joleczka natychmiast, udała się na miejsce tragedii, by zrobić z tym porządek, ale było już za późno. Na jej drodze czekał w pozycji wymownego zgorszenia rosły Słowak - Milan. Znaliśmy go z jego odpłatnych usług transportowych. Jego żona (Czeszka), Michaela, sama bezdzietna, nie znosiła dzieci, stale na nie wyrzekała, obnosiła się zawsze z niechętną i wyniosłą miną. Codziennie prała i rozwieszała na sznurku zawsze śnieżnobiałą bieliznę i pościel. Ponieważ zachowywała się z demonstrującym poczuciem wyższości nie lubiliśmy jej i nazywaliśmy ją po cichu "Czeszka Praczka". Otóż Milan z założonymi na piersi rękami i z ogniem w oczach wypalił po polsku z silnym słowackim akcentem: 
 
- Co to za poszundki! - z oburzeniem wyrzucał Joleczce - Jak to pani wychowujecze waszie dziecze, sze tak paszkuczom na koritaszach!

Joleczka była tak zaskoczona jego niezrozumieniem sytuacji i niesprawiedliwością takiego uogólnienia, że w złości wypaliła, jak to ordynarnie jest mówić takie rzeczy i, że jest ewidentnie człowiekiem, który nigdy nie miał dzieci i nie rozumie, że coś takiego może się po prostu przydarzyć i w najlepszej rodzinie, że ona właśnie spieszyła, by to posprzątać, więc nie życzy sobie, by on się tak w stosunku do niej zachowywał. W taki sposób poznaliśmy Milana i Michaelę, z którymi później los związał nas przyjaźnią na długo, można powiedzieć, na zawsze.
Regularnym codziennym wydarzeniem obozowym było przechadzanie się do baraku administracyjnego, gdzie wywieszano listy wezwań na interview w konsulatach. Te cieszyły się największą popularnością, ale były tam także ogłoszenia kupna, sprzedaży i wymiany, drobne reklamy lokalnych. obozowych serwisów, czasem wiadomości ze świata, z kraju i społeczności uchodźczej. Tam Polacy spotykali się na pogawędki, na ploteczki obozowe, dyskusje. Tam również dowiedzieliśmy się, że w Wiedniu można się zapisać do chrześcijańskiej organizacji Caritas, która ponoć oferowała sporą, jak na nas, zapomogę pieniężną. Udaliśmy się więc do Wiednia.

Byliśmy na miejscu wcześnie rano i stanęliśmy w kłębiącym się tłumie oczekujących na otwarcie biura Caritas. Tłum przed drzwiami był już gęsty, czym bliżej drzwi, tym bardziej agresywne i zdeterminowane zachowanie, aby dostać oczekiwaną zapomogę i to w pierwszej kolejności. Nie widzieliśmy dla nas większej szansy, bo, ani nie czuliśmy się zdesperowani, ani zdeterminowani ani tym bardziej agresywni. Jeden z barczystych młodzieńców, który przyszedł później, odkrył metodę, jak znaleźć się na początku kolejki: samozwańczo przyjął rolę lidera i zapisywał na listę nazwiska ludzi według kolejności zgłoszenia się do niego. Jego nazwisko, oczywiście, było pierwsze. Tłum kłębił się, niektórzy starali się czy to krzykiem, czy łokciami zbliżyć do lidera, a tym samym do jego listy i do drzwi Caritasu. My byliśmy gdzieś daleko na szarym końcu i ta cała scena wydawała się tak upokarzająca, że rozważaliśmy czy nie zrezygnować z czekania. Nagle zapadła pełna respektu cisza. Na korytarzu pojawił się dystyngowany mężczyzna z młodą kobietą u boku. Pomimo, że było już bardzo ciasno, jednak utworzył się szpaler pełen uszanowania. Mężczyzna prześliznął wzrokiem po tłumie. Krocząc spokojnie wzdłuż szpaleru lustrował ludzkie twarze, doszedł do biura. Zanim otworzył kluczem drzwi, samozwańczy lider podsunął mu swą listę przed nos, ale mężczyzna zignorował go i zniknął za drzwiami. Po chwili wyszedł i stanął przed drzwiami biura. Barczysty "lider" znowu podsunął mu skwapliwie przed oczy listę i stukał palcem w nazwiska na niej napisane z przypisanymi im kolejnymi numerami. Mężczyzna konsekwentnie ignorował lidera i jego listę, patrzył ponad nim i rozglądał się po tłumie. Jego spojrzenie padło na nas, na Joleczkę z Magunią przyklejoną do jej nogi i na mnie z Krzysiem na rękach. Kiwnął do mnie, bym się przybliżył. Podszedłem. Spytał po angielsku, z brytyjskim akcentem czy znam angielski, odpowiedziałem, że tak. "Wejdź, proszę, pomożesz mi w tłumaczeniu", rzekł. Powiedziałem, że jestem z rodziną i wskazałem na Zbyszków i Joleczkę z Magunią. Zaprosił ich także do wejścia. Wszyscy rozsunęli się z szacunkiem przed nami. Anglik poprosił mnie, bym ogłosił, że wpierw będzie przyjmował rodziny z dziećmi, a potem może przyjmować według listy.

Rodziny wchodziły jedna za drugą, Anglik zadawał pytania, zapisywał nazwiska i krótkie informacje, skąd pochodzą, dokąd zmierzają czy są uchodźcami. Wysłuchiwał cierpliwie opowiadanych historii, młoda kobieta wpisywała dane do rejestru. Wypłacał po 3000 szylingów na rodzinę, była to wtedy olbrzymia suma dla nas ($300). Gdy załatwił sprawy wszystkich rodzin, łącznie z nami, co trwało koło godziny, podziękował mi grzecznie za pomoc, uśmiechnął się do dzieci, pogłaskał je po głowach i odprowadził do wyjścia. Przed drzwiami stał milczący dryblas lider i kilkanaście innych, pojedynczych osób. 

Byliśmy bogaci... pojechaliśmy więc w głąb miasta na zakupy. Już wiedzieliśmy, że najtańszym sklepem był "Hofer". Zatrzymaliśmy się gdzieś, aby zapytać, gdzie można go znaleźć. Zbyszek, nasz ówczesny expert z niemieckiego, był tym, który pytał.  

Zaczepił jakąś kobietę na ulicy - te zwykle wszystko wiedziały o sklepach: 
- Entschuldigen Sie bitte! Wo ist "Hofer"?  
- Was?... Wo ist was?... pytała z widocznym rozbawieniem i nutką lekceważenia, w końcu widać było, że jesteśmy uchodźcami. 
- "hoffffer" hmmm... hoferrrrr... powtarzał Zbyszek coraz bardziej onieśmielony. 
- Was? ...Aaaaach! Jaaah! "hooooooooffa"!

W ten sposób dostaliśmy pierwszą lekcję wiedeńskiej, niemieckiej wymowy, a szczególnie dluuuugiego "ooooooo".

Zbliżał się koniec sierpnia, nasz oficjalny urlop z pracy dobiegał końca, nadszedł więc dzień wielkiej decyzji, należało zdecydować, czy zostajemy w obozie na dobre i na złe, czy wracamy do kraju. Leżeliśmy na pryczach, wsparci na łokciach i patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Przebyliśmy długą drogę, przeżyliśmy i przetrzymaliśmy wiele; trudności nie były aż takie, by sobie z nimi nie radzić, wręcz przeciwnie mieliśmy sporo energii, wiary w siebie i optymizmu. Nie było w naszej naturze wycofywanie się z wybranej drogi, a przy tym coś nieokreślonego pchało nas do przodu. Byliśmy ciekawi co będzie dalej, następnych przeżyć, wciąż jeszcze była to dla nas przygoda. Widzieliśmy już odpowiedź w naszych oczach, ale, na wszelki wypadek postanowiliśmy wypytać nasze dzieciaczki. Wywołaliśmy je z podwórza. Dla nich to pytanie zabrzmiało niemalże jak groźba dla ich teraźniejszości - były akurat w trakcie zabawy w chowanego i chciały ją kontynuować, wrzeszczeć na całe gardło, śmiać się do rozpuku, a potem paść zmęczone i spać głębokim snem. W końcu, Joleczka powiedziała: mamy dach nad głową, karmią nas, o co chodzi, po co wracać, dokąd wracać? Znaliśmy więc już odpowiedź: nie wracamy!

Było łatwiej przetrwać niedostatki i niewygody życia w obozach, bo byliśmy wszyscy razem nie tylko w rodzinie, ale i we dwie, zaprzyjaźnione i wzajemnie wspierające się rodziny. Dobrze nam było razem. Samotne osoby nie wiedziały, co ze sobą robić, podczas gdy nam czas płynął szybko, byliśmy wciąż zajęci: ja się uczyłem niemieckiego, Joleczka uwijała się wokół dzieci i utrzymywała nas w higienie i poczuciu opieki. Maryla i Zbyszek spędzali czas na zmienianiu Gosi pieluszek (dostawali  jednorazowe - co za luksus!), na praniach i wspólnych wieczorach z nami. Gosia raz zachorowała, więc Zbyszkowie poznali również austriacki system zdrowotny. Leki i wizyta u lekarza okazały się bezpłatne. Ja z kolei miałem problem z zębem i udałem się do dentysty w miasteczku Goetzendorf. Dentysta był bardzo miły i profesjonalny, co było nieoczekiwaną ulgą dla mojego upokorzonego ego. Zabieg odbył się szybko i z doskonałym znieczuleniem - to było mi zupełnie nieznane z Polski. Zarówno usługi medyczne i dentystyczne były bezpłatne dla uchodźców.

We wrześniu, zaczęło się robić chłodniej, widzieliśmy ciężarówki zrzucające na stosy drzewo do palenia, pewnie do tych małych żelaznych piecyków na rozkraczonych nóżkach. Zaczynaliśmy się niepokoić, bo nie mieliśmy ciepłych ubrań - w końcu wyjeżdżaliśmy tylko "na wakacje do Włoch". Pocztą z ust do ust dostaliśmy wiadomość, że przed nastaniem chłodów, przeniosą wszystkie rodziny do różnych pensjonatów na terenie Austrii. Tu mieli pozostać tylko single.

Oto wspomnienie jednego z ówczesnych singli z Goetzendorf, który przebywał tam do końca:
"W obozie mieszkali głównie mężczyźni, w naszym bloku mieszkała dziewczyna, ale nie pamiętam już jej imienia, pamiętam za to, jak jej alfons chciał skakać z parapetu po pijaku, kiedy spodobał jej się inny chłopak. Podobno była tanią rozrywką, ale po tym jak ktoś się zaraził straciła wielu klientów. Dzień w obozie zaczynał się zwykle śniadaniem, po którym oglądało się listy na “interview"w poszczególnych ambasadach. Później szło się do miasteczka albo drzemało na swojej pryczy albo piło i czekało do obiadu, po którym czekało się do kolacji i dalej piło i tak do rana. Noc w obozie często była głośna i wiele razy słychać było oddalone odgłosy bójek, czasami krzyk Stacha. Stachu z reguły spędzał dzień w swoim łóżku bujając się w przód i w tył z musztardówką w ręku. Od czasu do czasu wrzasnął do siebie, może na jakieś wspomnienie a może tylko po to, żeby wzbudzić naszą uwagę. Od czasu do czasu odwiedzał nas Andrzej. Kiedy sprzedał wszystko, co posiadał, chodził po salach i zbierał na piwo. Zostały mu tylko dresy. I ciężko było się do niego zbliżyć, ponieważ strasznie śmierdział amoniakiem. Ze wspomnień utkwiło mi, jak pewnego razu w stołówce austriaccy kucharze dla zabawy wyrzucili na podłogę pudełko pomarańczy i jak ludzie rzucili się do ich zbierania. W obozie byli też tacy, co chcieli pracować. Chodziło się wtedy na stójkę pod obóz i ci, co mieli szczęście dostawali pracę u “bauera" w polu lub w winnicy. Była to pewnego rodzaju walka, bo tylko kilku dostawało pracę na dwudziestu, trzydziestu oczekujących. Pewnego razu jeden z podjeżdżających Austriaków stracił drzwi od swojego auta, jak rzuciło się do niego za wielu chętnych. Za dzień pracy można było dostać ze 100 szyli, zjeść obiad i wypić wino. W zimie jeździliśmy na odśnieżanie Wiednia. Wstawało się wtedy o 4 rano, żeby być o 5 pod biurem, wywalczyć swój numerek na łopatę z miejscowym elementem i o siódmej być gotowym do pracy. Naszym szefem był Jugol i za każdym razem, jak szliśmy na miejsce to on przystawał przy koszach na śmieci. Widocznie znał te dobre, bo zawsze coś z nich wyjmował. Najlepszą pracę dostałem przy powiększaniu muru w pewnym domu uciech. Pracowały tam dwie Polki z Krakowa, oficjalnie na służbie. Drugiego dnia jeden z nas skaleczył się w nogę i musieliśmy go wynieść na zewnątrz. Ten człowiek spał w grudniu w swoim maluchu i tak miał nadzieję zarobić na lepszy samochód. W obozie nie było ciepłej wody, grzaliśmy ją przy pomocy grzałek zrobionych z dwóch żyletek, w dużych metalowych puszkach od konserw. W łazienkach większość armatury była zniszczona a drzwi od kabin dawno już przestały istnieć. Trzeba było uważać na ekskrementy a nocami na onanizujących się facetów. Żeby utrzymać ciepło paliło się w każdej z sal węglem w żeliwnych piecykach. 

Tam, gdzie można było, robiło się dyżury i każdego dnia ktoś miał za zadanie przynosić opał i dbać o to, żeby nie wygasł ogień. Na rurach często wieszało się skarpetki. Gorzej było z praniem spodni czy koszul, większość jednak mężczyzn po pewnym czasie zapominała o higienie, otępiale czekało się na przepustkę do raju tzn. rozmowę o wizę wjazdową w jednej z trzech ambasad krajów emigracyjnych. USA, Kanady i Australii. Wtedy ubierało się w to, co jeszcze nadawało się do założenia między ludzi. Tak na co dzień nikt się niczym już nie przejmował, a zmysł powonienia obojętniał na najgorsze zapachy. W obozie co jakiś czas ktoś tracił swój portfel i nie wiadomo jak by człowiek uważał, pewnego razu budził się bez dokumentów i ostatnich oszczędności. Mnie przydarzyło się to raz, bo później nie było już co mi zabierać. Na interview w konsulatach przygotowywało się historie o prześladowaniu. Trzeba było być politycznym i mieć to jako tako umotywowane. Do USA trafiał najgorszy element, o dziwo na dzień rozmowy w ambasadzie, zawsze trzeźwy. Wybite zęby i blizny były dodatkowym atutem dla uzyskania amerykańskiej wizy..." 

W ostatnim dniu września wszystkie rodziny otrzymały skierowania do różnych innych miejsc na terenie Austrii, my mieliśmy się przenieść do Podersdorf am See. W Goetzendorf zostali sami single, a dla nas zaczęła się nowa i równie nieprzewidywalna faza naszego życia w Austrii. 
 

Jan Duniewicz 


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) 

 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ