.
NUMER 4 / WRZESIEŃ 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi - cz.4 - Austria, Goetzendorf an der Leitha

Kilka kilometrów za miasteczkiem Goetzendorf stanęliśmy przed rozległą przestrzenią garnizonu Wallenstein. Otworzyła się brama przy której stał wartownik z karabinem. Mimochodem szukałem nad bramą napisu "ARBEIT MACHT FREI". Joleczka popatrzyła na wartownika z przerażeniem: - Czy będziemy mogli stąd wychodzić i wchodzić do woli? - zapytała cichutko. Wpuszczono nas do obozu i brama zamknęła się za nami. 

Pozwolono nam wjechać samochodami, by się rozpakować, ale nakazano wrócić i trzymać samochody na zewnątrz obozu na rozległym polu, które już wyglądało jak muzeum i jak złomowisko przeróżnych pojazdów wschodniego wyrobu. Jedne z nich były jeszcze na chodzie inne stały tam tylko jako wraki. Zastanawiające było czy dlatego, że nie nadawały się do użytku czy też ich właściciele wynieśli się już na dalsze emigracyjne peregrynacje.

Obóz Goetzendorf to były dawne koszary wojskowe opuszczone przez austriackich żołnierzy i przeznaczone specjalnie dla uchodźców. (W gazetach lokalnych ukazywały się komentarze, że "nasi chłopcy" muszą spać pod namiotami z powodu uchodźców.)
 
... Tym razem jako rodziny, my i Zbyszkowie dostaliśmy oddzielne pokoje na pierwszym piętrze. Pokoje były małe, sześć na dziesięć kroków. Był tam maleńki stolik z żelaznym krzesełkiem, metalowa szafka na ubrania i żeliwny piecyk. Pewnie na zimowe dni, ale było jeszcze ciepło, więc nie musieliśmy go używać, a zresztą i tak nie mielibyśmy czym w nim palić. Było też duże okno przez które Joleczka patrzyła na żółknące liście klonów i wyobrażała sobie, że jest to obraz, dzieło sztuki upiększające gołą ścianę pokoju. Surowa podłoga pełna była drzazg, więc Maryla bała się o Gosię, która wtedy raczkowała. Nie było nawet umywalki, a łazienka na korytarzu wspólna dla wszystkich mieszkańców piętra. Woda była z początku tylko zimna, ale potem gruchnęła wieść, że będzie też ciepła w prysznicu i była, ale.... tylko o czwartej nad ranem i zwykle starczyło jej dla kilku osób. Nie było to dla nas zbyt wielkim problemem, bo słońce i lato pięknie ogrzewało nas w zimnych i ponurych wnętrzach. 

Wkrótce okazało się, że nie można było zamknąć pokoi, bo nie było kluczy albo pogubione, albo schowane, bo administracji nie chciało się dokładać sobie problemów. Zbyszkowi udało się założyć ich własną kłódkę, którą jakimś cudem mieli w bagażach, więc ulokowaliśmy u nich rzeczy, na których nam najbardziej zależało, szczególnie dokumenty i szybko topniejące resztki pieniędzy. Trzymaliśmy u nich również cenną kempingową kuchenkę gazową, na której mogliśmy gotować wodę na herbatę i której Maryla mogła używać, by przygotowywać Milupę dla Gosi.

W salach dla singli umieszczano po szesnaście i więcej osób. Ludzie w różnym wieku, różnych warstw socjalnych, z różnych rejonów Polski lub różnych krajów, o różnych marzeniach i oczekiwaniach na przyszłość. Wśród singli byli tacy, co nie wytrzymywali zderzenia z obecną rzeczywistością i już po pierwszych dniach wracali do kraju, inni szukali ucieczki i zaspokojenia w dojeniu tak zwanych "krów" czyli taniego wina w trzylitrowych opakowaniach. Byli też tacy, którzy zakładali lokalne firmy zaopatrzeniowe i miejsca niezbyt wyrafinowanych rozrywek, inni korzystali z tych rozrywek na ile ich było stać.

W obozie kwitła przedsiębiorczość, można tu było wszystko kupić czy załatwić. Co bardziej przedsiębiorczy uchodźcy prowadzili sklepiki z alkoholem czy papierosami czy nawet nocne bary z prostytucją włącznie. Byli tacy, co zarabiali jako taksówkarze i oferowali odpłatny transport swymi samochodami. Taki transport był potrzebny dość często, szczególnie do Wiednia, gdy otrzymywało się wezwanie na "interview" do konsulatu kraju docelowego. 

Nasze samochody były wprawdzie jeszcze na chodzie, ale miecz Damoklesa już wisiał nad nimi. Jeśliby się któryś popsuł, nie byłoby nas stać na naprawę, a poza tym ich legalność kończyła się bezwarunkowo w chwili, gdy wygasało nasze polskie ubezpieczenie, bo na austriackie nie moglibyśmy sobie pozwolić. Policja austriacka miała na samochody uchodźców szczególne oko, sprawdzała ich papiery, ubezpieczenia, ogólny stan pojazdu i w szczególności sprawdzała stan opon. Gdy opony były zjeżdżone poniżej ich arbitralnie dopuszczalnego poziomu, samochód był natychmiast wycofywany z ruchu. Jeśli zaś opony były zbyt nowe, policja domagała się dowodu ich zakupu,  a w przypadku jego braku, zatrzymywała delikwenta pod zarzutem kradzieży opon. To ostatnie wprawdzie jeszcze nam nie groziło, bo nie stać nas było na nowe opony, ale i tak jeździliśmy wciąż z duszą na ramieniu, że nasze obecne zostaną uznane za zbyt zużyte.

Przed obozem, codziennie, od samego rana wystawała spora grupa ludzi chcących załapać się na dorywcze prace. Od czasu do czasu przyjeżdżał jakiś Austriak i po krótkich negocjacjach zabierał jedną lub więcej osób, by za parę szylingów naprawić płot, skopać ogródek, posprzątać obejście czy zebrać plony z pola.

Czasem przyjeżdżał ktoś szukający taniego fachowca elektryka, hydraulika czy cieślę. Wówczas wszyscy Polacy zaklinali się, że są takimi fachowcami i to z prawdziwego zdarzenia. "Jawohl, jawohl, sicher, sicher...". Austriacy za pieniądze, które oferowali mogli sobie pozwolić na pewna dozę ryzyka, podczas gdy Polacy, chociaż zazwyczaj nie posiadali umiejętności jakich poszukiwali pracodawcy, to liczyli że jakoś to się, panie, załatwi. I jakoś jakoś się załatwiało i jakoś to szło...

Pewnego dnia ktoś przyniósł do obozu wieść, że nadarza się możliwość łatwej i przyjemnej pracy w Wiedniu przy sprzedawaniu kwiatów na ulicach. Nasze panie, Joleczka z Marylą, zapisały się na to zajęcie. Wyglądało to dość ciekawie, a pieniądze w końcu zawsze przydatne. Joleczka ubrała się w haftowaną bluzeczkę, by wyglądać ludowo i pasować do zajęcia, wzięła pleciony koszyk, w którym zwykle woziliśmy jedzenie i gdy przyszła określona godzina, wyszły z Marylą przed bramę obozu. Był już wieczór, nadjechał autobus i kierujący nim Austriak zapakował doń chętnych: było tam około 30 osób. Pojechali do Wiednia, gdzieś pod Guertel - dużą ulicę dużym łukiem okalającą śródmieście. Tam Austriak podzielił ich wszystkich na pary, wręczył każdej parze po tuzin bukietów róż, określił cenę, pokazał każdej parze inną ulicę do obsługi i kazał iść. Ci, którzy już znali Wiedeń, nie przejmowali się instrukcjami Austriaka, poszli od razu tam, gdzie widzieli szansę, że uda im się coś sprzedać. Joleczka i Maryla poszły zaś posłusznie w pokazanym kierunku, "gdzieś wzdłuż Guertla". Była to jakaś podejrzana dzielnica, gdzie przechadzały się prostytutki, po kątach stali dealerzy narkotyków lub ich klienci narkomani. W opustoszałych spelunach, przy brudnych stolikach siedzieli pijacy przy resztkach wina czy innego trunku. Na wypowiadane wdzięcznym dziewczęcym głosem magiczne słowa: "Kaufen Sie die Rosen?" patrzyli jedynie nieprzytomnym wzrokiem i zapadali znowu w sen. Od dawna nie było w ich zwyczaju kupowania kwiatów. Najbliższe im kobiety to albo prostytutki albo już od wieków znienawidzone żony. 

Joleczka i Maryla nie sprzedały więc nic i szybko się zorientowały, że nic tu nie wyjdzie z biznesu. Śmiały się do rozpuku ze słów Joleczki, że brakowałoby tylko, by zobaczył ją któryś z jej współpracowników architektów z pracowni zabytków w Białymstoku, gdzie Joleczka była szanowanym pracownikiem, renomowanym ekspertem od projektowania oraz konserwacji zabytków, wysoko cenioną panią architekt. Wrzuciły róże do koszyka i udały się w kierunku, z daleka widocznych, żywo jarzących się neonów ulic Mariahilferstrasse i Kaerntnerstrasse, by spacerując oglądać eleganckie wystawy butików dla eleganckich kobiet. Miały czas do 1-ej w nocy, kiedy to autobus miał zabrać ich wszystkich z powrotem do obozu. Za szybami jednego ze sklepów, bogatej kwiaciarni, zauważyły, że wystawiane tam bukiety kwiatów były nie tylko o niebo lepszego gatunku, ale i ...niższej ceny. Gdy wróciły na umówione miejsce spotkania, okazało się, że większość "sprzedawców" mogła pochwalić się podobnym doświadczeniem. Ludzie byli wściekli za zmarnowany czas. Gdy na dodatek pracodawca Austriak bezczelnie zażądał zapłaty za nie sprzedane, zwiędłe i bezużyteczne róże, obrzucono go szyderczym śmiechem i przekleństwami. Jedynie pewien arystokratycznie wyglądający i wymowny Czech, znający świetnie niemiecki i obeznany z Wiedniem sprzedał wszystkie swoje kwiaty. Miał on też taką prezencję i takie gadane, że pewnie byłby w stanie sprzedać cokolwiek komukolwiek. Nasze dziewczyny jednak nie żałowały tego doświadczenia i spędzonego w Wiedniu czasu - była to dla nich świetna przygoda: Wiedeń "by night". Bawiły się dobrze, wygłupiały i śmiały z byle czego, no i wyrwały się na chwilę z codziennej rutyny obozowego życia.

Moje obozowe życie było bardzo ustabilizowane i zorganizowane. Z samego rana, gdy jeszcze wszyscy spali, udawałem się w zarośnięte krzewami opustoszałe pobocze obozu, gdzie stała zupełnie nieuczęszczana kaplica garnizonowa. Tam spacerowałem z wolna w samotności, rozmyślałem, modliłem się do coraz bliższego mi, choć nieznanego Boga. Nie było tam nikogo, towarzyszyły mi tylko ptaki, wypełniające ciszę swymi wdzięcznymi trelami, czasem widziałem szybko znikającego między krzewami zająca lub przeskakującą z gałęzi na gałąź wiewiórkę. Te samotne poranne medytacje pomagały mi utrzymywać wiarę, że wszystko co nam się przydarzało ma głęboki i pozytywny sens, że uczy nas w nowych warunkach szukać własnej,  pozytywnej drogi tam, gdzie inni łatwo poddawali się nieczułości, wykorzystywania czy to arogancji i nienawiści do innych narodowości, a szczególnie do Austriaków. Joleczka była naszym filarem i wsparciem z jej troską o dzieci, o mnie, o nasze kulturowe i duchowe tradycje tam, gdzie tradycje wydawały się tracić swój sens. Dbała z niebywałą dbałością o proste piękno w naszym codziennym życiu, w warunkach, gdzie brzydota wyglądała z każdego kąta i nabierała wyglądu normalności. Przyjaźń ze Zbyszkiem i Marylą były budującym i ważnym elementem naszego życia podążającego w nieznanym nam kierunku.

Z mych porannych medytacji wracałem, by stanąć, wraz z rodziną, w kolejce do obozowej stołówki na codzienne obozowe śniadanie, składające się zazwyczaj z dobrych austriackich bułek, masła i dżemu. Posiłki podawano trzy razy dziennie. Ponieważ byliśmy wegetarianami, braliśmy z naszych posiłków wszystko prócz mięsa: ziemniaki, kluski, warzywa, owoce. Po jedzeniu szło się do sąsiedniej sali, gdzie stały trzy kotły z ciepłą wodą. Jeden kocioł był na spłukiwanie resztek jedzenia z talerzy, drugi by zmyć je detergentem, a trzeci by wypłukać je do czysta. Po przejściu kilkunastu osób, dość szybko, wszystkie trzy kotły były już pełne tłustych pomyj, a na podłodze stała warstwa tłustej wody z resztkami jedzenia i trzeba było uważać by się na tym nie poślizgnąć. Staraliśmy się przychodzić do stołówki jak najwcześniej, aby skorzystać z jako tako czystej wody i by uniknąć tego widoku pomyj i nie ślizgać się po zalanej, tłustej podłodze.

Każdego dnia, kilka godzin poświęcałem na naukę niemieckiego z książki, którą przywiozłem z Polski. Kładłem się na kocu rozłożonym na rozległym, pokrytym rzadką trawą polu, pomiędzy barakami. Przyglądałem się przez chwilę myszom polnym, których było tam zatrzęsienie, przebiegały szybko z jednej norki do drugiej, węsząc po drodze czy nie ma czegoś do zjedzenia. Już od dawna przestały się bać ludzi. Z początku paru znudzonych singli próbowało na nie polować, ale po jakimś czasie nikt już się nimi nie interesował i stały się zwykłą częścią krajobrazu. Dzień po dniu, leżałem na kocu i wkuwałem, uczyłem się słówek, wyrażeń gramatycznych i prostych zdań. Ponieważ nie miałem z kim rozmawiać po niemiecku i obawiałem się, że nabieram złych nawyków wymowy, zdecydowałem się kiedyś pójść z książką do strażnika przed bramą i uprzednio przygotowaną, łamaną niemczyzną poprosiłem go, by mi przeczytał kilka zdań czy stronę, tak abym mógł korygować moją wymowę, nauczyć się wymawiać poprawnie, jak również, by się co nieco osłuchać. Strażnik spojrzał tępo na mnie, na książkę, jeszcze raz na mnie i jeszcze raz na książkę nie czyniąc najmniejszego gestu. Nawet nie zaszczycił wzrokiem tekstu, który mu prezentowałem. Wreszcie powiedział drewnianym tonem: "Czytaj sam!". Byłem z lekka zdziwiony i rozczarowany, ale co miałem robić. Podszedłem do niego potulnie, przedukałem z wolna kilka paragrafów i spojrzałem na niego pytająco. "Gut gut..." odpowiedział po ojcowsku i pokiwał głową z uznaniem.

Wiele miesięcy później, gdy opowiedziałem tę historyjkę naszemu przyjacielowi Austriakowi, nauczycielowi szkoły średniej, ten skwitował to krótko: "On nie umiał czytać!". Dla nas Polaków była to zdumiewająca wiadomość, że wielu Austriaków naszego pokolenia było analfabetami. Tego typu kulturowe zderzenia miały się nam jeszcze wydarzyć niejednokrotnie.
 

Jan Duniewicz 


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ