.
NUMER 3 / SIERPIEŃ 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi (cz. 3). Austria 1981 - Traiskirchen... 

Traiskirchen jest niewielkim miasteczkiem odległym od Wiednia o 40 kilometrów. Ta niemiecka nazwa, mimo że wskutek lektur o wojnie brzmiała złowrogo, nam kojarzyła się bardziej jak przejściowe miejsce do raju. W Traiskirchen mieściła się siedziba główna przesłuchań tysięcy uchodźców ze Wschodu. Przybywali tu rozklekotanymi samochodami, pociągami, piechotą lub wpław. Jakakolwiek była przyczyna, dla której ci ludzie opuścili swoje rodzinne kraje, byli oni gotowi ryzykować wszystko, by poczuć się wolnym. Przed olbrzymią, wejściową bramą przewalały się w dzień tłumy tych, którzy chcieli się dostać do wewnątrz, a wewnątrz przechadzali ci, którzy zostali "przyjęci" i oczekiwali wysłania dalej. Ściany izb przesłuchań, jak i tych pomieszczeń, gdzie gnieździli się uchodźcy kryły w sobie tajemnice przedziwnych historii ludzi, których przeszłość zaczęła się w realności utopii socjalistycznej, a przyszłość była jeszcze tylko w ich marzeniach i snach. Niejedne z tych historii powodowały wzruszenie w głosie tłumaczy.

Wczesnym rankiem stanęliśmy przed wielką, żelazną bramą wjazdową obozu Traiskirchen. Nie mieliśmy specjalnie negatywnych uczuć; traktowaliśmy wszystko jak wielką przygodę, nie mając nic ze sobą, za sobą i przed sobą. Zdawaliśmy się na los z minuty na minutę, z dnia na dzień, bo praktycznie czuliśmy się wolni i w jakiś sposób szczęśliwi.

Zapowiadał się sierpniowy, upalny dzień. Zaraz później słońce już "lało" żarem na tłumy kłębiących się przed bramą uchodźców. Ponoć wielu z nich koczowało już tam od poprzedniego wieczora. Od niektórych zalatywało potem, niestrawionym jedzeniem i alkoholem, a ich kwaśny oddech przyprawiał o mdłości. Wśród tłumu były rodziny z małymi dziećmi na rękach, uczepionymi kurczowo spódnicy matki lub ręki ojca. Niektóre spoglądały nieśmiało na swoich rówieśników, z którymi pewnie chętnie wdałyby się w jakąś zabawę.

Wartownik w budce powoli i obojętnie zbierał paszporty i spisywał z nich dane. Podobno rodziny z dziećmi były przyjmowane w pierwszej kolejności, ale wszystko działo się tak wolno, że nie byliśmy tego wcale pewni. Im dłużej czekaliśmy z tym większą zazdrością spoglądaliśmy na wałęsających się z drugiej strony żelaznego ogrodzenia, już przyjętych szczęśliwców. Ci z zewnątrz, w oczekiwaniu na swą kolej, co trwało bardzo długo, udawali się czasem do pobliskich sklepików, by kupić coś do picia lub jedzenia. Obsługa sklepu, uważnie i ponuro obserwowała spod oka kręcących się uchodźców. Było wiadomo, że niektórzy z nich kradną, więc każdy był podejrzany. To było bardzo upokarzające.

Mniej więcej co godzinę otwierała się brama i austriacki żołnierz odczytywał kilka nazwisk i przepuszczał ich przez bramę. Gdy już pod wieczór zbliżał się czas zamknięcia administracji obozowej wpuszczono hurtem wszystkie rodziny z dziećmi. Inni zostali na zewnątrz. Stanowiliśmy grupkę kilkunastu osób, którą żołnierz popędzał w kierunku to jednego, to drugiego bloku, mówiąc ostrym głosem: "Schnell! Schnell!..". Gdy zaś już podchodziliśmy pod kolejne miejsce przeznaczenia, mówił z obrzydzeniem przedłużając sylaby: "ciekadź ... ciekadź...". Czekaliśmy wtedy w naszej grupce pół godziny lub dłużej, zanim dokonano jakichś kolejnych formalności. Po kilku takich start-stopowych wędrówkach pomiędzy biurami, co trwało następne kilka godzin, ten zestaw słów "schnell, schnell" i "cziekadź, cziekadź" zapadł nam na zawsze w pamięci.
Obóz uchodźców w Traiskirchen był olbrzymim osiedlem, jeśli można było tak nazwać to ponure miejsce. Były to raczej koszary na około 3000 prycz, a gdy tych zabrakło, zostały miejsca na korytarzach, gdzie można było na noc rozłożyć śpiwory. Wśród uchodźców byli Rumuni, Węgrzy, Bułgarzy, Czesi, Słowacy i oczywiście Polacy. Była to istna powódź ludzi, wypchniętych ze zdegenerowanego komunizmu, w nadziei znalezienia sobie miejsca na wolnym Zachodzie. 
Na zewnątrz trawniki, drzewa, placyki były utrzymane w relatywnej czystości i zieleni. Sprawiało to przyjemne wrażenie, choć myślę, że ta nienaganność była utrzymywana tylko na wypadek sporadycznych wizyt dziennikarzy i organizacji międzynarodowych.

W środku było jednak inaczej... Oficerowie austriaccy nie mieli dla nas ani specjalnej sympatii ani specjalnej wrogości. Byliśmy dla nich anonimową masą przerobową. Obojętni, robili swoją robotę, jak robotnicy na linii produkcyjnej. W izbie przesłuchań siedział oficer, tłumacz i stenotypistka. Oficer zadawał standardowe pytania nie okazując ani ciekawości, ani emocji, bez względu na to, co mu się mówiło. Tłumacz tłumaczył w jedną i w drugą stronę, stenotypistka automatycznie notowała odpowiedzi. Pytano nas o przyczyny wyjazdu z Polski i poprzedzające historie prowadzące do takiej decyzji, jak również o nasze kwalifikacje zawodowe, znajomość języków, a nawet o nasze plany życiowe. Zapisano również skwapliwie, dokąd pragniemy wyemigrować.

Pragnęliśmy zostać w Austrii (blisko rodzin, relatywnie znana nam kultura i obyczaje), ale powiedziano nam, że to nie wchodzi w rachubę. Austria nie przyjmowała na stałe, była tylko krajem przejściowym. Następnym więc celem była Australia, a w drugiej kolejności Nowa Zelandia, do których przyciągał nas klimat. Stany Zjednoczone, najbardziej popularny i klasyczny cel emigracji Polaków, nie interesowały nas zupełnie. Głównie z powodu obowiązkowej służby wojskowej i krążącej famy, że podobno "ludzie tam umierają na ulicach". Dopiero długo później zrozumieliśmy, jak wygląda prawda. Kanada odpadła w przedbiegach z powodu klimatu, więc nie braliśmy tego kraju zupełnie pod uwagę. Tak oto wybieraliśmy w naszych marzeniach przeróżne kraje. Nic nas to nie kosztowało i nie mieliśmy nic do stracenia. Ruszyliśmy biurokratyczną maszynę w ruch...

Po przesłuchaniu, które trwało pół godziny, jakiś podoficer zaprowadził nas do innej izby, gdzie zrobiono nam zdjęcia z numerem identyfikacyjnym na tabliczce. Następnie prowadzono nas do pomieszczenia, gdzie urzędnik pobrał odciski palców lewej ręki. Po skończeniu podawał nam do otarcia palców już nieźle wysmarowaną szmatkę, lecz jeśli któryś z odcisków nie odpowiadał wymogom, operację trzeba było powtórzyć. Właściwie mogłem to potraktować, jak wielu z nas, jako upokarzające doświadczenie, ale postanowiłem inaczej. Uśmiechałem się do kogo mogłem i krótkim: "dankeszen" dziękowałem pracującym tam urzędnikom. Ku mojemu zdziwieniu niektórzy również odpowiadali uśmiechem.

Następne "schnell, schnell... ciekadź, ciekadź" było w kolejce do biura, gdzie wydano nam "ausweisy". Joleczka na samą nazwę "ausweis" dostawała dreszczy. Ja do dziś, niczym relikwię, zachowuję jej "ausweis" ze zdjęciem, gdzie wygląda jak królowa Marie-Antoinette przed wyprowadzeniem jej na gilotynę. Mimo takich przejściowych reakcji Joleczka znosiła wszystko nadzwyczaj dobrze. Pilnowała, by darzyć uśmiechami trzymające się nas kurczowo dzieci i sprawiać wrażenie, jakby to wszystko było tylko taką przedziwną zabawą dorosłych.
Kolejnym etapem "schnell i ciekadź" było pobranie wytartego wielokrotnym używaniem koca, jaśka pod głowę, wytłuszczonej menażki i połączonych śrubą w jeden zestaw: łyżki, noża i widelca. Joleczka brzydziła się tym niedomytym zestawem do jedzenia i próbowała znaleźć wodę by to umyć. Było już za późno i nie dostaliśmy kolacji, ale i tak byśmy jej nie przełknęli.

Spaliśmy w olbrzymiej sali, na żelaznych pryczach ustawionych ciasno jedna przy drugiej z wąskimi przejściami pomiędzy nimi. Było nas tam około pięćset osób. Słychać było podpite głosy i przekleństwa polskie. Byliśmy i tak szczęśliwcami, że dostaliśmy prycze, bo niedługo później były już tylko wolne miejsca na podłodze korytarza. Ci, którzy przebywali tu dłużej, radzili pilnować walizek. Trzymaliśmy je więc przy sobie, pod kocem, a niektórzy przywiązywali je sobie do nóg lub rąk.

By dojść do "wielkiej ubikacji", wspólnej dla wszystkich lokatorów, trzeba było przechodzić pomiędzy i ponad leżącymi bezładnie ludźmi. W ubikacji, z powodu zapchanego w.c. woda ze spłuczki, pomieszana z moczem i kawałkami odchodów utrzymywała się na wysokości kostek. Szukaliśmy więc toalety w innych budynkach. Nie było nigdzie miejsca na intymność. Łazienki były wspólne dla mężczyzn i kobiet, a toalety i prysznice nie miały nawet zasłon. Pomimo tych przeżyć i upokorzeń wszyscy wierzyli głęboko, że jest to tylko chwilowy czyściec prowadzący do zachodniego raju.

Mimo szoku kulturowego i emocjonalnego wobec porzucenia naszego domu na rzecz spartańskich, niemalże więziennych warunków, jak również wobec nieznanego nam losu uzależnionego od obojętnych władz, wciąż czułem i traktowałem to jako niezwykłą przygodę. Nie widziałem w tym całym przedsięwzięciu zagrożenia czy degradacji naszego życia. Wciąż czułem w sobie tę przedziwną siłę, która dawała mi poczucie bezpieczeństwa i nadzieję na nowe życie. Potrafiłem znaleźć w sobie cierpliwość i spokój jakich nigdy dotychczas nie doświadczałem.

O dziwo Joleczka znacznie bardziej ode mnie wrażliwa na estetykę, higienę i poczucie ciepła domowego wokół nas zachowywała również moc i spokój ducha. Bez najmniejszej skargi czy krytyki koncentrowała się na praktycznych elementach naszego życia. Z niezwykłym talentem "budowała domek" wokół nas i naszych dzieci na każdym skrawku przestrzeni jaki był nam dany. Dbała o to, by żadne z nas, a szczególnie dzieci, nie odczuło tych momentów życia jako piętna lecz jako nieustannie rozwijającą się życiową przygodę.

Kolejnego dnia rano w dużej hali stołówkowej stanęliśmy w długiej kolejce do okienka, z którego każdy z nas otrzymał bułkę z masłem i dżemem. Nie musieliśmy używać naszych wytłuszczonych menażek i sztućców. Spałaszowaliśmy wszystko, popiliśmy zbożową kawą z mlekiem albo wodnistą herbatą.

Następnie wyprowadzono nas na kolejną serię: "schnell, schnell... ciekadź, ciekadź".
Wraz z grupą kilkudziesięciu innych rodzin łącznie z rodziną Zbyszka dostaliśmy przydział wyjazdu z obozu. Gdzie tylko się dało Joleczka i Maryla utrzymywały, że jesteśmy wszyscy rodziną. Jedna blondynka druga brunetka, ale rodzina. W dużym stopniu powodowało to, że Austriacy zawsze wysyłali nas wszędzie razem.

Obóz w Traiskirchen był w zasadzie przeznaczony tylko dla pojedynczych osób, wiec nie obawialiśmy się, że naszym punktem docelowym będzie to właśnie miejsce. Tymczasem rodziny bez środków lokomocji zostały zapakowane do autobusu, a my wraz z innymi posiadaczami samochodów ustawiliśmy się za autobusami i tak ruszyliśmy w drogę. Informacje o tym, dokąd jedziemy były niejasne. Jedni mówili, że jako rodziny z dziećmi znajdziemy się w pensjonacie, inni zaś twierdzili, że autobus wiezie nas do obozu “Goetzendorf" - tym dla "singli". Jeden taki obóz właśnie opuszczaliśmy, a reputacja o innych była równie niepokojąca. Patrzyliśmy więc niespokojnie na drogowskazy. Dotarliśmy do miasteczka Goetzendorf i minęliśmy je bez zatrzymywania się. To zrodziło nadzieję, że pojedziemy dalej.

Wkrótce jednak zjechaliśmy z drogi, by zatrzymać się na rozległym terenie przed ogrodzeniem i bramą obozu w Goetzendorf.
 

Jan Duniewicz 


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) 
 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ