.
NUMER 2 / LIPIEC 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi (cz. 2). Austria 1981 - Wiedeń... 

Byliśmy więc w Austrii, byliśmy wolni... Nie mogliśmy się powstrzymać i zaledwie opuściliśmy strefę przejścia granicznego, zatrzymaliśmy się, aby zajść do pierwszego lepszego sklepu. Było to coś w rodzaju małego przydrożnego sklepiku typu: "mydło, widły i powidło...". Potem widzieliśmy takie sklepiki na co dzień, było ich, przy każdej drodze, jak grzybów po deszczu i nawet do nich nie zaglądaliśmy, bo wiedzieliśmy, że są droższe niż inne i..., że nie ma w nich aż takiego (ha!) wyboru. Teraz jednak mieliśmy wrażenie, jakbyśmy wstąpili do skarbca Ali Baby. Przez "my" rozumiem Joleczkę i mnie, bo Zbyszek był już światowcem, globtroterem - w końcu był już raz w Szwecji przez miesiąc, widział nie takie rzeczy, a Maryla była w Szwecji w czasie studiów, więc i dla niej Zachód nie był aż taką nowością. Dziewczyny jednak piały z rozkoszy. Robiły to wewnątrz siebie, bo oczywiście na zewnątrz zachowywały się jak światowe damy, utrzymywały fason i przechadzały się jakby nigdy nic. 

(Notka z przyszłości: Długo później, już z innej pozycji, gdy patrzyliśmy na podobnych nam wtedy, wiedzieliśmy, że chociaż byśmy nie wiem, jak chcieli wówczas wyglądać normalnie i choćby nie wiem, jak wydawało nam się, że zachowujemy się i wyglądamy normalnie... dla tamtejszych ludzi wystarczyło jedno spojrzenie, nawet tylko kątem oka, żeby wiedzieć skąd jesteśmy i co sobą socjalnie reprezentujemy. Wyróżnialiśmy się spośród nich. Nasz ubiór, nasze zachowanie, nasze spojrzenia były dla nich natychmiast rozpoznawalne.)

Głównym problemem Zbyszka był niemal pusty zbiornik z paliwem, więc z wielką ulgą dla niego, znaleźliśmy także w pobliżu stację benzynową - bez kolejki! …i z benzyną do woli. 

Ruszyliśmy dalej w kierunku Wiednia. Zbyszek miał tam przyjaciela -Tomka, który mieszkał wraz z żoną - Hanią. Tomek wyjechał do Austrii po trzecim roku studiów, śladami innego ich kolegi ze studiów - Krzyśka. Obaj zostali już na stałe. 

Naszym planem było zatrzymać się u Tomka i Hani na noc, zasięgnąć języka i zdecydować o naszych dalszych losach. Nie znając drogi, po raz pierwszy w życiu na drogach tak szybkiego ruchu podążaliśmy ostrożnie szerokimi autostradami, kurczowo trzymając się prawego pasa, podczas gdy austriackie samochody śmigały po naszej lewej stronie. Ruch był po wielkomiejsku gęsty i szybki ponad nasze możliwości i przyzwyczajenia. Choć utrzymywałem minę pewnego siebie kierowcy, ściskałem kierownicę tak kurczowo, że wydawała się puszczać soki. 

Miałem wówczas wrażenie, że jesteśmy niedostrzegalni wśród tych setek tysięcy innych samochodów. Teraz już wiem, że w oczach tamtejszych kierowców byliśmy nachalnie "widoczni", że nasze pojazdy ostentacyjnie wyróżniały się na drodze, tak jak wyróżniałyby się amerykańskie automobile z lat 40-tych, tyle, że nasze miały inny rodzaj "glamouru". 

Jechaliśmy za samochodem Zbyszka i Maryli, którzy znali adres docelowy. Trzymaliśmy się prawego pasa, by szybko jadące samochody austriackie mogły nas swobodnie wyprzedzać i, żeby się przypadkiem nie oddalić od siebie i nie zgubić. W pewnym momencie utknęliśmy w korku, a ten swymi skurczami jelitowymi oddzielił nas od samochodu Zbyszka. W jakiś sposób znalazłem się na jednym z lewych pasów z wolna prowadzącym nas do rozjazdu z którego nie zdążyłem już wrócić na ten sam na którym był Zbyszek. Autostrada rozwidliła się na dwa różne kierunki. Nasze  samochody jechały z wolna, lecz nieuchronnie w różne strony. Coraz bardziej oddalający się Zbyszek przez spuszczoną szybę pokazywał nam chyba właściwy kierunek, ale nie miało to już w tamtej sytuacji żadnego znaczenia, bo my posuwaliśmy się dalej w lawinie samochodów w nieznane. Zbyszek znał adres Tomka na pamięć, a my wiedzieliśmy tylko, że mamy jechać do Gertrudplatz. 

Po chwili zniknęliśmy sobie z oczu. Przyszło mi do głowy, że jest to znak, że się rozdzielimy na dobre, jeśli nie teraz to kiedyś w przyszłości. Autostrada prowadziła nas okrężną drogą wokół Wiednia gdzieś na koniec miasta. Byłem spokojny, zdawałem się na los w który wierzyłem, że jest po naszej stronie. Joleczka była bardziej niespokojna i próbowała nas wypilotować z labiryntu dróg szybkiego ruchu w jakim się znaleźliśmy. W końcu zjechaliśmy z autostrady i zatrzymaliśmy na jakiejś spokojnej ulicy.

Zaszliśmy do sklepu, by wypytać o drogę. Mówiłem po angielsku, ale jedyne czego ludzie nie rozumieli było słowo "Gertrudplatz". Brzmiało im znajomo, więc domyślili się, że tam właśnie chcemy dojechać. Odpowiadali nam po niemiecku, a my z kolei nie bardzo mogliśmy ich zrozumieć.
Joleczka trochę znała niemiecki (jeszcze ze szkoły), więc przy pomocy paru słów i wielu gestów udało nam się podjeżdżać po kilka ulic do przodu. Po kilkukrotnych takich przystankach i gestykulacjach trafiliśmy wreszcie jakoś na Gertrudplatz. Gdy tam dojechaliśmy było już ciemno. Plac był rozległy z dużym kościołem, prawdopodobnie Św. Gertrudy. Wokół dziesiątki kilkupiętrowych kamienic, każda z nich z dziesiątkami mieszkań, setki świecących się już w ciemnościach okien i za którymiś z nich mieszkali przyjaciele Zbyszka. Ale za którymi? Zastanawialiśmy się w jaki sposób wybrnąć z tej niefortunnej dla nas sytuacji. A może zacząć przechadzać się wokół placu i wydzierać się: "Zbyszek!!!... Zbyszek!!!". 

Jak zwykle bystra Joleczka wpadła na pomysł, by rozglądnąć się za samochodem Zbyszka, który musiał być przecież zaparkowany gdzieś w pobliżu. I rzeczywiście, okazało się, że nie było to takie trudne. Samochód Zbyszka - starej, dobrej rosyjskiej marki Moskwicz był jedynym takim okazem na ulicy, a może i w całym Wiedniu. 

Za wycieraczką samochodu była kartka z adresem i napisem: "Czekamy. Zbyszek". Fiuuf... Znaleźliśmy właściwą bramę, ale wejście okazało się zamknięte, trzeba było mieć klucz do bramy, a nie było tam (wtedy) domofonu. Wycofaliśmy się więc znowu przed dom i nie bardzo wiedząc jak im dać znać, że już jesteśmy, zdecydowaliśmy się wołać pod oknami: "Zbyszek!!!... Zbyszek!!!". 

Było to żenujące, bo wyobrażaliśmy sobie jak muszą czuć się gospodarze, ale nie widzieliśmy innego sposobu. 

Tomek i Hania byli niezwykle mili i wyrozumiali wobec takiego najazdu obcych ludzi z czworgiem małych dzieci. Dom w którym mieszkali, był typową dla tej średnio-mieszczańskiej, wiedeńskiej dzielnicy III-go Bezirku nieładną kamienicą ze śladami dawnej świetności. Mieszkanie przestrzenne przypominające trochę mieszkanie we Wrocławiu, gdzie mieszkały moja ciocia i kuzynka. Meble różnego stylu, prawdopodobnie pochodzące z rożnych okazyjnych wyprzedaży, dekoracje w stylu nowej cyganerii, np.: na ścianie wisiała piękna pusta rama, a w środku tej ramy, Hania zawiesiła kawałek tkaniny. 

Toaleta była wspólna dla mieszkańców całego pietra i aby z niej skorzystać braliśmy klucz od Hani. Tomek i Hania byli akurat w trakcie "rewolucyjnego" remontu, gdyż instalowali kabinę z prysznicem. Bardzo się cieszyli z tego powodu, gdyż prysznic pozwoli im osiągnąć następny poziom luksusu. 

(Nieco późnej widzieliśmy w wiedeńskich gazetach długie listy ludzi poszukujących mieszkań oraz agentów, którzy w tym pośredniczyli i pobierali od poszukujących grube pieniądze za znalezienie mieszkania. Taki był wówczas w Wiedniu głód mieszkaniowy. Kiedy już znaleźliśmy się w Kanadzie byliśmy zdumieni odwrotną sytuacją, gdzie agenci walczyli o klienta, by wynająć  mu mieszkanie i pobierać od właścicieli grube pieniądze, za swoje usługi wynajmu lub sprzedaży. My zaś przebieraliśmy tam w tych mieszkaniach jak w ulęgałkach.)

Wraz ze Zbyszkami stanowiliśmy grupkę czworga dorosłych z czworgiem małych dzieci. Nie byliśmy jednak ani pierwszymi, ani jedynymi gośćmi w mieszkaniu naszych gospodarzy.
Tomek i Hania mieli już za sobą (i jak się później okazało, przed sobą) powtarzającą się historię z zatrzymującymi się u nich uciekinierami z Polski. Wyglądało na to, że wzięli na siebie życiową misję, by służyć jako miękki bufor dla ludzi, którzy mieli już dość komunistycznego raju. Misja ta spowodowała, że wybudowali w dużym salonie antresolę, aby móc wszystkich pomieścić. Tegoż wieczoru jako dziewiąty gościł u nich Henryk - działacz KOR-u, który właśnie wracał z Włoch. Mimo, że zatrzymaliśmy się u nich na krótko, wprowadziliśmy niemałe zamieszanie całą naszą gromadką. Tomek i Hania byli jednak wspaniałymi gospodarzami  i nawet mrugnięciem oka nie dali nam odczuć, że moglibyśmy być dla nich ciężarem. 

?Potrzebowaliśmy szylingów austriackich na pobyt w Austrii, więc zaproponowaliśmy Tomkowi wymianę paru dolarów na szylingi. Tomek nie miał przy sobie wystarczającej sumy pieniędzy więc poszedł ze mną do pobliskiego banku, gdzie jak twierdził, jest okienko w murze od ulicy, z którego można zrobić wypłatę z konta. Było to dla mnie coś zupełnie nowego: o dowolnej porze dnia lub nocy wyciągnąć pieniądze "ze ściany". Tomek stanął przy "ścianie" tak, że zasłaniał mi plecami okienko bankowe. Ja zaś (w swej naiwnej ciekawości), zaglądałem mu przez ramię, by nie stracić nic z tego pasjonującego widoku. Chciałem widzieć jak się robi taką niesłychaną transakcję. Zauważyłem jednak, że Tomek czuł się nie najlepiej ze mną wpatrującym się w jego ręce i nie bardzo wiedziałem dlaczego. Wydawało mi się oczywiste, że (dla niego jest to oczywiste) przecież nigdy nie skorzystałbym z możliwości użycia jego konta!

Tomek i Hania poczęstowali nas kolacją. Za ich namową położyliśmy dzieci spać u nich na antresoli, a sami z Joleczką wycofaliśmy się z ich mieszkania i poszliśmy przespać noc w naszym samochodzie, zaparkowanym przy płocie okalającym kościół Św. Gertrudy. Pomimo obaw nikt nas w ciągu nocy nie niepokoił. 

?Hania, która pracowała jako tłumaczka w austriackich władzach imigracyjnych i dobrze orientowała się w sprawach uchodźstwa, poradziła nam byśmy jak najwcześniej rano udali się do obozu Traiskirchen, aby zarejestrować się tam jako uchodźcy z Polski, bo jako tacy będziemy mogli skorzystać z pewnych, międzynarodowych przywilejów. Twierdziła, że jako rodziny z dziećmi będziemy traktowani priorytetowo i po zarejestrowaniu się i przesłuchaniach w Traiskirchen, prawdopodobnie spędzimy tam jedną lub dwie noce i będziemy skierowani dalej do jakiegoś pensjonatu, gdzie będziemy mieli schronienie, wikt i opierunek. Właściciele tychże pensjonatów brali uchodźców chętnie, bo zapewniało im to stały dochód wypłacany regularnie przez rząd austriacki (subsydiowany z kolei przez ONZ), co często ratowało ich przed bankructwem. W takich pensjonatach, uchodźcy mieli oczekiwać na dalszą emigrację do krajów docelowych. Mówiło się wówczas głównie o USA, Australii i Kanadzie, a do tej listy czasem dochodziły inne kraje. Oczekiwanie takie mogło trwać i kilka miesięcy. Po wczesnym, skromnym śniadaniu, znowu udaliśmy się w podróż... Tym razem do Traiskirche.

(Wiadomość o tym, że ONZ płaci rządowi Austrii za każdego uchodźcę była dla nas o tyle rewelacyjna, że zarówno Austriacy, jak i uchodźcy byli przekonani (i to przekonanie było zręcznie podtrzymywane przez środki przekazu) że żyliśmy na łasce i z dobrej woli wielkodusznych Austriaków. Dowiedziałem się, że było inaczej dopiero długo później od wysoko postawionego urzędnika austriackiego, którego zadaniem było weryfikowanie implementacji międzynarodowych umów w sprawach uchodźców. Po kilkakrotnych wywiadach i rozmowach z nami zaczął okazywać nam specjalne względy, które graniczyły z przyjaźnią. Szanował nas, lubił się z nami spotykać i rozmawiać zupełnie prywatnie. Dyskutowaliśmy z nim naszym, wzbogacającym się stopniowo niemieckim, na coraz bardziej wyrafinowane tematy filozoficzne i kulturowe. Kiedyś wyjaśnił nam prywatnie i opowiedział, jak to jest z finansowaniem uchodźców: Za przywilej swego statusu kraju neutralnego, Austria miała obowiązek przyjmowania uchodźców i zapewnienia im schronienia, wyżywienia i opieki medycznej do czasu ich dalszej emigracji. ONZ zaś subsydiowało rząd austriacki płacąc za każdego uchodźcę nie pamiętam już ile dolarów. Lokalnie jednak, rząd austriacki utrzymywał to w tajemnicy i za pośrednictwem mediów wykorzystywał fakt otwartych granic dla uchodźców i gastarbeiterów dla odwrócenia uwagi od swych własnych problemów ekonomicznych, a szczególnie jako wymówkę od istniejącego bezrobocia. To było nie fair, ale tak to było... )
 

Jan Duniewicz 


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) 
 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ