TUTSI, HUTU I MY
Niedawno na łamach gazety
"Polska the Times" zabrał głos znany polski dominikanin o. Maciej Zięba.
W wywiadzie udzielonym tej gazecie padła jego znamienna wypowiedź: "Polskę
coraz bardziej dzieli nienawiść. Wszyscy przerabiamy się powoli na Tutsi
i Hutu". Ojciec Zięba upatruje moment przełomowy nawet nie tyle w samej
tragedii smoleńskiej ile w pierwszym "starciu" obu Polsk t.j w sporze o
zasadność pochówku pary prezydenckiej na Wawelu, która, wg. niego, "uruchomiła
ogromne emocje i w tej pełnej oskarżeń atmosferze zaczęła nas dzielić coraz
głębiej. A potem, jak się wydaje, dwie główne partie zaczęły używać tego
konfliktu, żeby budować swój żelazny elektorat, co było bardzo szkodliwe
dla Polski. A teraz poszło to głębiej. Taka jest logika konfliktu - bez
mądrej i żmudnej pracy nad jego przezwyciężeniem, narasta i przeradza się
w wojnę totalną". Tak ocenia tę kwestię ojciec Zięba.
Nawet jeśli owa "wojna" jest
jedynie przenośnią mającą na celu drastyczne uwydatnienie głębokości podziału
w polskim społeczeństwie, to i tak jest się czego bać i jest się o co martwić.
Albowiem, argument, że w Europie pewne typy zachowania przestały być akceptowalne,
a wszystko idzie ku lepszemu - ten argument nie wytrzymuje krytyki. Przecież
przed kilkunastu laty dopalał się właśnie konflikt etniczny (a raczej kilka
konfliktów) w dawnej Jugosławii. Od tego czasu na Kaukazie i na wschodzie
Ukrainy zginęły dziesiątki tysięcy ludzi. W Polsce. W obecnych warunkach
ustrojowych rozstrzygnięcia aktualnego sporu nie będzie. Choćby dlatego,
że w demokracji liberalnej z reguły kompromis wart jest więcej niż jakieś
przecinanie węzła gordyjskiego. To prawda, że taka niemożność ("imposybilizm"
w słowniku prez. Kaczyńskiego) może denerwować ludzi czynu, takich jak
Naczelny Prezes Rzeczypospolitej. Może dlatego w Warszawie czynione są
wysiłki zmiany ustroju państwa, tak aby nic nie krępowało woli ... ani
sejmu, ani premiera..., ani zwlaszcza Osoby "trzymającej władzę". Tu jednakże
dochodzi do głosu geopolityka. Gdyby Polska graniczyła n.p. od zachodu
z Hondurasem, a od wschodu z Nikaraguą można by oczekiwać n.p. 12-letnich
rządów opcji narodowej. Gołym okiem widać, że tak nie jest. Próby podporządkowania
sobie (a de facto zniechęcenia) zagranicznych inwestorów - a przy okazji
tysięcy polskich handlowców - poprzez wysokie podatki i dziwaczną propagandę,
najpewniej utkną na martwym punkcie. Zatem - Polska prędzej czy później
skazana jest albo na kompromis obu głównych sił politycznych, albo na marginalizację
na światowej scenie. A przecież, podobno, największą zmorą aktualnej elity
władzy jest widmo marginalizacji - tj. zepchnięcia Polski na boczny tor
spraw tego świata. Może jedynie utrata władzy budzi u ludzi PISu większą
obawę.
Spójrzmy przez chwilę na
konflikty światowe z tutejszego - kanadyjskiego - punktu widzenia posługując
się trzema przykładami. Niecałe dziesięć lat temu w metropolii miasta Toronto
policja interweniowała wielokrotnie w czasie licznych wówczas demonstracji
i kontrdemonstracji wrogich sobie emigrantów z dalekiej Sri Lanki (dawniej
Cejlon). Tamtejsza społeczność hinduistycznych Tamilów do dziś nie znosi
buddyjskich Syngalezów - zresztą z pełną wzajemnością. Na dodatek wewnątrz
społeczności tamilskiej panował (i panuje) poważny rozdźwięk pomiędzy ugrupowaniem
Tamil Tigers, a ich umiarkowanymi rodakami. Dochodziło do napadów, podkładania
bomb samochodowych, a raz nawet "Tygrysy" zablokowały nadbrzeżną autostradę
torontońską QE II Expressway. Wielu obserwatorów było zdania, że wygląda
na to, iż spora część uchodźców oraz emigrantów ekonomicznych z dalekiej
Sri Lanki chce kontynuować ICH WŁASNĄ wojnę domową na ulicach, placach
i parkingach największego miasta Kanady. Po jakimś czasie incydenty ustały.
Imigracja deportowała najgroźniejszych i najbardziej fanatycznych przybyszy,
a do większości nowych Kanadyjczyków ze Sri Lanki dotarł wreszcie fakt,
iż nie po to przejeżdżali pół świata aby zostać w duszy takimi samymi
ludźmi, jak przed emigracją. Około połowy lutego w parlamencie Quebeku
rozległ się głos rozsądku pochodzącej z Algerii kobiety wyzwolonej Leili
Bensalem, która upatruje zagrożenie cywilizacyjne dla Kanady w zbytniej
tolerancji dla fundamentalistycznych poglądów jej islamistycznych rodaczek
Znowu padły słowa: "Nie po to my kobiety algerskie przyjeżdżałyśmy tu
w poszukiwaniu wolności - m.in. wolności od narzucanej nam arbitralnie
religii - aby teraz na naszej drodze napotykać tych, ktorzy chcą tę opresję
rozszerzyć na Quebec i resztę Kanady". Warto dodać, że autorowi niniejszego
tekstu zdarza się od czasu do czasu rozmawiać z Polonusami mieszkającymi
tutaj U NAS W KANADZIE dwadzieścia lat i więcej, którzy najwyraźniej też
cierpią na ów "syndrom cejloński". Zapomnieli, że są przede wszystkim Kanadyjczykami,
a jeśli chcą wziąć udział w zmaganiach politycznych w kraju ich dzieciństwa
- w tym przypadku w Polsce - to droga wolna, niech wracają do siebie, skoro
żadne zmiany (z wyjątkiem finansowych) nie są im do szczęścia potrzebne.
Dyskutować i spierać się w sprawach dotyczących naszego starego kraju nikt
nikomu zabronić nie może. Nie po to jednak wielu z nas, etnicznych Polaków,
składa przysięge obywatelstwa Kanady aby po cichu dalej wierzyć, że ten
ich prawdziwy rząd jest mimo wszystko w Warszawie. Wychodzenie poza
pewne dopuszczalne ramy lojalności wobec przybranej ojczyzny jest może
legalne, ale niewskazane, a wszyscy, którzy to robią być może winni zgłosić
się niebawem do odpowiedniego urzędu federalnego i tam sie zarejestrować
jako .... agent obcego państwa. To taka uwaga - pół żartem, pół serio.
Jakiego wstrząsu potrzeba
aby zniknęła z polskiej (i polonijnej) duszy iście szatańska pokusa udawadniania,
że jest się lepszym od bliźniego swego, który odmiennie widzi nasz świat?
Jest to de facto pokusa postawienia na swoim za wszelką cenę - nawet za
cenę prawdy. Wypisz, wymaluj niczym w znanym wierszu Adama Mickiewicza
"Golono, ...strzyżono". W tym celu dyskutanta, czy też konkurenta przedstawia
się jako "wroga". Nie wiadomo jakie nieszczęścia muszą nawiedzić Polskę
aby wielu naszych rodaków wybiło sobie taką taktykę z głowy. Może potrzebne
w tym celu będzie: trzęsienie ziemi, wojna i obca okupacja, okres zastoju
gospodarczego i powszechnego zubożenia, potop na skalę biblijną? A może
dla ochłodzenia gorących głów wystarczy jedynie gorzkie wspomnienie przewrotu
Piłsudskiego z maja roku 1926. Ostatecznie niedługo będzie obchodzona hucznie
jego dziewięćdziesiąta rocznica. W tamtych czterodniowych walkach (12 -
15.V.1926) zginęło bezsensownie po obu stronach 379 Polaków, wojskowych
i cywilów. Trudno to nazwać jakimś ozdrowieńczym przełomem, czy osiągnięciem,
chyba, żeby porównać cyfry z tragedią ludobójstwa w Rwandzie w roku 1994,
gdzie w bratobójczych pogromach zginęło 800 tysięcy ludzi głównie z plemienia
Tutsi. Mógłby coś o tym więcej powiedzieć nasz rodak, ks. arcybiskup Henryk
Hoser, którego misja duszpasterska w afrykańskiej Rwandzie przypadła właśnie
na tamten straszny okres. Ale arcybiskup Hoser milczy i nie udziela nam
przestróg. Może m. in. dlatego zabrał głos ojciec Maciej Zięba. Warto to
docenić.
|