CZY RAZ NA STO LAT DA SIĘ BYĆ RAZEM?

Jest na Uniwersytecie Śląskim jeszcze dość młody politolog, dr Marek Migalski, były członek PISu - lecz bynajmniej nie ziejący ogniem liberalnego neofity (t.j. nowonawróconego). Należy on do tuzina dawnych liderów młodzieżówki pisowskiej, którym po przegranych wyborach w roku 2011 pokazano drzwi, tym samym uzmysłowiając im, jaki typ działacza ma szansę utrzymać się na dłużej w partii. Raczej słusznie uznano, że typ narodowca w wersji "light" nie chwyci w okresie posmoleńskim.  Był to czas, kiedy inspiracji szukano bardziej w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza niż Zbigniewa Herberta. Pamiętam magistra Migalskiego tańczącego kilka dni przed wyborami w korowodzie wyborczym PISu z przyprawionym czerwonym nosem clowna w grupie młodych ludzi, których jako żywo nie można było sobie wyobrazić na podniosłych rocznicach, obchodach oraz (nieco później) miesięcznicach. Jeżeli mnie wydało się to dysonansem, to cóż dopiero mówić o urażonych wiecznie rodakach-narodowcach, zapatrzonych w świetną - choć niewątpliwie tragiczną - przeszłość. Być może, to wtedy ktoś na samej górze w elicie polskich kato-narodowców zdecydował, że głównym środkiem wyrazu nowej prawicy ma być demonstrowanie oburzenia, nieustanne dążenie do rewanżu za długie lata upokorzeń i trwanie w zaciekłym oporze przeciw temu co jeszcze w XIX wieku Watykan nazwał "herezją modernizmu". Różnica między Jakubem Bermanem, a Karolem Modzelewskim (tak zasadnicza dla liberalnego centrum), w optyce nowej prawicy byłą w sumie nieznaczna - wszak obaj byli (lub są) "komuchami". Cóż z tego, że młodziutki Adam Michnik nikogo nie wysłał na tamten świat, a prokurator Wolańska i owszem? Wszak dla "żołnierzy wyklętych" oboje byli "czerwoni". Przed tym epitetem nie uszedł nikt, nawet spośród tych, dla których typowa "komuna" nie miała nic do zaoferowania. Nikt z rodaków próbujących owych konszachtów z diabłem, nie uniknął surowego wyroku neoendeckiej historiografii - ani Stanisław Mikołajczyk z PSLu w latach czterdziestych, ani ś.p. ks. bp Józef Tischner pól wieku później. Obecnie rządząca partia prawidłowo rozpoznała preferencje jednej trzeciej Polaków i w momencie wyraźnego zachwiania przywództwa poprzedniej opcji - skutecznie położyła przeciwnika na deski. Ludzie tacy jak Marek Migalski, Paweł Kowal, Joanna Kluzik-Rostkowska, Paweł Zaleski, a nawet sam Roman Giertych,  przestali być polskiej ludowej nowej prawicy do czegokolwiek potrzebni. Wszak ich rozumienie prawicowości do niczego decydentom nie było przydatne. A teraz, znów jak za dawnych czasów, to "góra" decyduje o tym, kto jest patriotą, a kto zasługuje na miano "komucha", czy "antypolskiej elity". 
 
Mało kogo we współczesnej Polsce dziwi, że pogodzenie tych dwóch żywych nurtów polskości, jak na razie, wydaje się niemożliwe. Właśnie do pojednania w rocznicę 100-lecia Odzyskania Niepodległości nawoływał na jednym z objazdowych spotkań z wyborcami premier Mateusz Morawiecki. Nasuwa się pytanie - dlaczego tylko jedno jego wystąpienie miało charakter ugodowy, a nie wszystkie? Dlaczego w przemówieniach Pana Prezydenta dominuje ton raczej buńczuczny?  Czy naprawdę sytuacja w kraju jest taka, że należy bić w dzwony i rozdzierać szaty? Chyba, że aktualna elita władzy obawia się, że same wyniki gospodarcze oraz 500+ - przestało działać na wyobraźnię ich własnego elektoratu, który chce przeżyć swój pseudorewolucyjny dreszczyk.  Być może rządzący myślą, iż uspokojenie nastrojów da znak polskim nieprzejednanym, że oto znów zostali, "zdradzeni o świcie". Przecież już teraz slychać liczne głosy, że  PIS jedynie MÓWI o rozliczeniach, a tak naprawdę sprawiedliwość dosięga jedynie nielicznych płotek. Zapewne to są powody "dokładania do pieca" narodowych namiętności. Gorycz, zawzięte rozpamiętywanie dawnych porażek, zamiast zajęcia się ulepszaniem świata wokół nas - wszystko to od dawna stanowi pociągający materiał dla ... psychiatrów. Ale jak tu wysyłać do psychiatry ludzi steranych życiem i obolałych od prawdziwych lub wymyślonych krzywd? Uśmierzenie dotkliwego i ciągłego bólu po stracie nadziei na lepsze jutro, to mniej więcej to samo, co pogodzenie się z nieuleczalną chorobą, którą się nosi w sobie. A co robić, jeśli spory procent rodaków chce z dumą pokazywać rany reszcie świata? Przecież mają do tego prawo. Nad tym całym pobojowiskiem idei, utopii i pobożnych życzeń unosi się pytanie bez odpowiedzi: kto kogo pcha do przodu, kto kogo podjudza, radykalizuje i nie daje myśleć Polakom o spokojnej egzystencji. Czy to elity chcą raz jeszcze popędzić masy do boju? A może tym razem jest na odwrót - może owym masom żyje się od pewnego czasu całkiem nieźle, ale chcą więcej. I pod ich naporem trzeszczą drzwi do lepszego świata. Oto dreszczyk, którego najlepsze filmy akcji nie zaspokoją. Czy nie ma więc modelu innego zachowania w tym co się zwie polityką polską? Nie ma co pytać ani polityków z obu zwaśnionych plemion, ani usłużnych redaktorów, z których większość już dawno wysiadła z tramwaju zwanego "polską demokracją" i przesiadła się do innych pojazdów jadących w różnych kierunkach - niektóre za zachód, a inne w kierunku zupełnie odwrotnym. 

Przemyślmy to na chłodno. Przecież przed równo 100 laty nasi pradziadkowie też stali przed bolesnymi dylematami. Z jednej strony byli ludzie o proweniencji socjalistycznej, tacy jak Józef Piłsudski, komendant Legionów na Ziemi Świętokrzyskiej Emil Bobrowski lub Ignacy Daszyński. Z drugiej strony krążyły też wszędzie pisma i broszury Narodowej Demokracji, dla których wyzwolicielski zapał Pierwszej Brygady był co najmniej podejrzany, a bywało też, że niejeden z piłsudczyków doczekał się na ich łamach epitetu bandyty czy terrorysty. Tak to czarna propaganda carskiej Ochrany łączyła się z lokalnym partyjniactwem i pospolitą zawiścią. Były też postaci, które umiały wznieść się ponad gorycz walk partyjnych. Należeli do nich bezsprzecznie, naczelny komendant Wojsk Polskich na Zachodzie, a wkrótce dowódca całej Niebieskiej Armii bryg. Józef Haller, a także najlepszy reprezentant sprawy polskiej w berlińskim Reichstagu, a potem na Śląsku Wojciech Korfanty. Nie uchroniło to ich zresztą od obmowy. Hallerowi dostało się nie raz za klerykalne widzenie świata, tak jak Dmowskiemu za antysemityzm. Korfantego w latach trzydziestych reżim pogrobowców Marszałka poddał represjom mimo jego wcześniejszych zasług. Niszczących plotek i złych języków nie zdołał też uniknąć gen Dowbór-Muśnicki, któremu miano za złe, że na krótko pomagał wojującej z hordami Lenina i Trockiego Białej Armii Ochotniczej gen Korniłowa. Gdyby poczytać sobie owe polemiki i donosy, to ich styl byłby dla obecnych historyków bardzo znajomy i - nieomal nowoczesny. Rzecz jasna internetu nie było, ale nadrabiano to zapałem i duchem bojowym. Pomyśleć tylko. Gdyby tego ducha było trochę mniej, pewno zamach majowy Piłsudskiego nie miałby szans. Jak widać - patriotyzm ma także tę drugą, nieco ciemniejszą stronę. 

W tych nadchodzących dniach listopadowych nie raz Polak spotka się z Polakiem - nie tylko w kościele, na akademii, czy na imieninach u cioci, czy też na dyskusji w klubie uczelnianym czy pod sklepem GS-u. Miejscem spotkania może być także ulica, plac czy skwer pokryty żółtymi liśćmi. Może warto choćby ten jeden raz dać sobie spokój z wyższością swoich najszlachetniejszych, (bo "najmojszych") racji, lecz usiąść we wspólnym gronie, w kręgu ludzi chcących przeżywać polskość nieco inaczej. Tego na pewno warto wszystkim życzyć. 
 
 
. Michał Stefański
 

ARCHIWUM FELIETONÓW

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.