NIXON, TRUMP I "IMPEACHMENT"
W pierwszej połowie maja do nowej ekipy Donalda Trumpa przyczepił się skandal,
niczym rzep do psiego ogona. Jest to fakt wielce niefortunny dla prezydenta,
ponieważ w przeciwieństwie do takich przywódców USA jak Ronald Reagan czy
George Bush, aktualny prezydent nie może się niestety cieszyć absolutnym
poparciem swojej rządzącej partii. W ostatnich tygodniach, spora liczba
komentatorów sceny amerykańskiej w każdej prawie dyskusji stawia pytanie:
Czy wystarczy już dotychczasowych skandali, aby wystąpić do Kongresu USA
o postawienie Donalda Trumpa w stan oskarżenia? W tradycji anglo-amerykańskiej
znane jest pojęcie "impeachment" t.j. oskarżenie funkcjonariusza państwowego
o poważne wykroczenia. Dawno temu parlament w Londynie zastosował po raz
pierwszy tę procedurę w praktyce, stawiając swojemu monarsze poważne zarzuty.
Jednakowoż wiązało się to z faktem, iż król Karol był i tak faktycznym
więźniem zwycieskich purytańskich rebeliantów, którzy szermując tym terminem
prawnym pozbawili go najpierw władzy - a wkrótce potem także głowy.
W Konstytucji Stanów Zjednoczonych od samego początku zawsze istniała możliwość
zdjęcia z urzędu prezydenta państwa za nadużywanie władzy, przestępstwa
finansowe lub za czyny nie licujące z godnością urzędu. Jeżeli nie liczyc
jednego przypadku w XIX wieku, to za życia większości z nas, Waszygtonem
wstrząsnęły dwie afery ocierające się o osławiony "impeachment". Jeżeli
pominiemy oskarżenia Billa Clintona o molestowanie stażystki pani Moniki
Lewinski, to obecne kłopoty prez. Trumpa przypominają do pewnego stopnia
początki tzw. afery Watergate. Ówczesny prezydent Richard Nixon wpadł -
a właściwie stopniowo WPADAŁ - niczym w bagno, w poważne kłopoty, które
doprowadziły do kryzysu konstytucyjnego - w dużym stopniu z winy jego arogancji
i miotających nim obsesji. Nixon od dłuższego czasu, widział wokół siebie
licznych wrogów - nawet tam, gdzie ich nie było. Wykryte włamanie sympatyków
(de facto ludzi związanych z republikańskim sztabem wyborczym Nixona) do
siedziby partii opozycyjnej w roku 1972 obnażyło szereg praktyk nie
do pogodzenia z demokratycznym ustrojem państwa. Zawsze szanująca prawo
i Konstytucję amerykańska klasa średnia odwróciła się w końcu od mającego
ciągoty autorytarne prezydenta.
Kiedy 9 maja prezydent Trump zwolnił szefa Federalnej Agencji Wywiadu FBI
Jamesa Comey, od razu posypały się porównania z Watergate w latach 1973-74.
Wówczas seria oskarżeń wobec szefa Białego Domu doprowadzila do licznych
dymisji ludzi sztabu Nixona, aż w końcu on sam aby uniknąć upokarzających
zeznań przed Kongresem, podał się do dymisji.
Co konkretnie miał popełnić Donald Trump zimą i wiosną 2017 r.? Od
pewnego czasu dyrektor FBI James Comey nie ukrywał, że prowadzone jest
śledztwo w sprawie możliwego wplątania wywiadu rosyjskiego w jesiennną
kampanię wyborczą w USA. N.b. Mr. Comey zdążył już po drodze zrazić
do siebie obie partie; przecież to on swoim niejasnym dla wyborców październikowym
wznowieniem śledztwa przeciw pani Hillary Clinton, prawie na pewno przekreślił
szanse na jej prezydenturę. Tym razem, cios w plecy zadal mu prezydent,
który ponoć zawiódł się na lojalności szefa FBI wobec siebie. W takiej
sytuacji nawet zupełny laik zrozumie, że szef państwa taką swoją decyzją
ukręcił łeb śledztwu, które mogłoby się skonczyć dla niego niekorzystnie.
Z perspektywy czasu wiemy już, że w latach 70-tych Richard Nixon zwalniając
specialnego prokuratora Archibalda Coxa nieopatrznie poruszył piramidę
oskarżeń, wykrętów i pospolitych kłamstw, która w końcu zwaliła mu się
na głowę. Czy tak samo będzie z Trumpem? Tego nie wie nikt. Nie jest wykluczone,
że ostateczną strategią ekipy Trumpa będzie odwoływanie się do obrony interesów
t.zw. zwykłego człowieka wydanego na pastwę groźby bezrobocia i arogancji
waszyngtońskich elit. Prawie na pewno Trump bedzie przedstawiany jako ofiara
mafii sędziów, prokuratorów i liberalnych mediów (argument znany z Polski).
Biały Dom uznał powagę sytuacji i zatrudnił do pomocy całe biuro adwokackie
aby energicznie przystąpić do obrony.
Na razie, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że prawica republikańska odsuwa
jak najdalej można próby wplątania swojego prezydenta w nieoficjalne kontakty
z Rosją. Przy okazji przebija niekiedy barierę śmieszności przekonując,
że zwalniając dyrektora Comeya Donald Trump brał pod uwagę rzekomo zbyt
brutalne traktowanie pani Hillary Clinton przez FBI. A przecież wielu Amerykanów,
nawet słabo interesujących się polityką, dobrze pamięta kandydata Trumpa
skandującego z tysiącami swoich fanów "Zamknąć ją" Zamknąć ją!". Z drugiej
strony, partia demokratyczna i jej zwolennicy opisując rozwijający się
scenariusz możliwego kryzysu piramidy władzy w Waszyngtonie odmieniają
przez wszystkie przypadki słowa Rosja, rosyjski, Rosjanie itd itp. Wg niektórych
źródeł utrata poparcia w żelaznym elektoracie Trumpa sięga nawet 10 %.
Oznacza to, że ciągłe "punktowanie" prezydenta w to jedno czułe miejsce
przynosi namacalne korzyści polityczne jego przeciwnikom, a w perspektywie
może nawet doprowadzić do skrócenia tej nerwowej kadencji. Ostatnio pojawiają
się tacy obrońcy Donalda Trumpa, jak były liberał i dawny entuzjasta Gorbaczowa,
sowietolog prof. Steven Cohen. Przekonuje on, że już od kilku lat (jeszcze
od czasów Obamy) wpływowe środowiska największych agencji wywiadowczych
(CIA, FBI, NSA) starają się nie dopuścić do postawienia stosunków z Rosją
na innej płaszczyźnie niż obsesyjna podejrzliwość, de facto wrogość. Dawniej
celowali w tym republikanie, a teraz tą bronią posługują się liberałowie
z partii demokratycznej. Jednakowoż, nikt już nie zaprzeczy, że wojna w
internecie stała się smutnym faktem. Z jednej strony, prowadzona przez
Rosję kampania dezinformacyjna trolli, a z drugiej, nasilanie się ataków
hakerskich "nieznanych sprawców" znacznie nadgryzły "American Dream" ("Amerykański
Sen" t.j. popularny mit o wyjątkowości USA w którym liczy się wolność jednostki.)
Tłumaczenia prezydenta Trumpa, że kontakty ze służbami Federacji Rosyjskiej
dotyczą jedynie wspólnych planów zwalczania islamskich terrorystów z ISIS,
nie są brane w Waszyngtonie za dobrą monetę. Jest prawie pewne, że przeciwnicy
Trumpa (t.j. demokraci i co najmniej tuzin dysydentów z partii republikańskiej
wystąpią do sądu o wystawienie nakazu wydania wszystkich zapisów papierowych
i elektronicznych dotyczących kontaktów z Rosją zarowno prezydenta, jak
też jego ludzi.
"To co sie dzieje teraz na szczytach władzy jest niepokojące. To jest bardziej
niksońskie niż sam Nixon mógłby sobie wtedy wymyśleć". Tak ocenił rozwój
afery już podstarzały John Dean, ongiś jeden z zaufanych doradców pechowego
prezydenta Nixona. Po obu stronach sporu mnożą się opinie publicystów i
polityków: "groteskowe, szokujace, bezprecedensowe." Jedni Amerykanie (zwłaszcza
przeciwnicy Trumpa) patrzą na rozwój wypadków ze zdumieniem, ale i z pewną
dumą mówiąc. "U nas w Stanach nikt - nawet prezydent - nie jest ponad prawem".
Ci drudzy Amerykanie też patrzą z osłupieniem na to co się rozgrywa
na sali Senatu i Izby Reprezentantów; jedynie wniosek mają odmienny. "Zgoda,
nikt w USA nie jest ponad prawem. No, ... chyba, że mamy na myśli
środowisko prawnicze." Czy w Waszyngtonie szykuje się sanacja systemu politycznego,
czy raczej jego totalny klincz? Na to pytanie do końca roku powinna pojawić
się odpowiedź.
|