TENIS A SPRAWA POLSKA
Oglądając półfinałowe zmagania
kobiet w turnieju US Open, a konkretnie spotkanie "polskiej" Dunki - Caroline
Woźniacki z "polską" Niemką - Angelique Kerber, doszedłem do wniosku, że
człowiek śledzący najważniejsze wydarzenia związane z białym sportem, a
nie znający realiów, mógłby pomyśleć, że Polska jest tenisową potęgą. Dwie
związane z naszym krajem zawodniczki w półfinale tak ważnej imprezy, czwarte
miejsce Agnieszki Radwańskiej na globalnej liście rankingowej, niezłe występy
Jerzego Janowicza, który urwał seta światowemu liderowi, a potem wygrał
rywalizację w Genui, stała obecność polskich deblistów w czołowych turniejach
- wszystko to sprawia, że osoby związane w taki czy inny sposób z Polską,
pojawiają się regularnie w prasowych doniesieniach, dotyczących światowej
czołówki.
Polscy tenisiści nie są
całkiem nowym zjawiskiem w międzynarodowym towarzystwie tenisowym. Jadwiga
Jędrzejowska, córka opiekuna kortów z krakowskiego parku, doszła w latach
1930-tych na szczyty międzynarodowej rywalizacji. Wystąpiła w finale Wimbledonu
(1937), grywała w europejskich kurortach ze szwedzkim królem, a swoją drogę
życiową opisała w świetnej książce "Urodziłam się na korcie", którą polecam
wszystkim miłośnikom nie tylko tego sportu. Władysław Skonecki, który po
II Wojnie toczył w Sopocie zacięte (i często zwycięskie) boje z wysoko
notowanym Węgrem Asbothem, po odmowie powrotu do ludowej ojczyzny grywał
z powodzeniem na zachodzie i wygrał w 1953 roku prestiżowy turniej w Monte
Carlo. Jego finałowym przeciwnikiem był tam nota bene inny "uciekinier"
z państw tzw. obozu socjalistycznego, Czech Drobny, występujący jako obywatel
Egiptu (!). A młodsi kibice tenisowi z pewnością pamiętają karierę Wojciecha
Fibaka, który w latach 1970-tych należał do światowej elity i dotarł do
finału turnieju Masters, w którym niestety przegrał z Orantesem. Ale polskie
nazwiska nigdy jeszcze nie panoszyły się tak bezczelnie jak dziś na drabinkach
światowych turniejów.
Jest to fenomen o tyle trudny
do wytłumaczenia, że władze sportowe (i nie tylko sportowe) PRL zrobiły
w swoim czasie wszystko, co mogły, by wykorzenić tę dyscyplinę sportu z
naszego kraju. Ponieważ tak się fatalnie złożyło, że przed wojną niektórzy
czołowi polscy zawodnicy nosili arystokratyczne nazwiska (Czetwertyński,
Baworowski), tenis został uznany za snobistyczne elitarne hobby, niegodne
uwagi wiernych socjalizmowi mas ludowych i zepchnięty na margines. Zawsze
nieliczne w kraju korty były masowo likwidowane. W całej niemal milionowej
wtedy Warszawie pozostało ich nie więcej niż dwadzieścia. Nie było rakiet,
butów, naciągów ani koszulek, a piłki uchodziły za prawdziwy skarb i grało
się nimi aż do stanu niemal totalnej destrukcji. Leopold Tyrmand w "Dzienniku
1954" opisuje barwnie swoje wędrówki po Warszawie w poszukiwaniu prywatnego
warsztatu, w którym można zdobyć niedostępne w państwowych sklepach rakiety.
Co może najgorsze, likwidowano sekcje tenisowe w wielu klubach, czego skutkiem
stał się brak trenerów, mogących szkolić młodzież. W okresie apogeum stalinizmu
nawet chodzenie po mieście z rakietą w ręku mogło narazić człowieka na
zarzut schlebiania burżuazyjnemu stylowi życia i spore kłopoty.
Co ciekawe, ta nienawiść
do tenisa nie przeniosła się do bratniej Czechosłowacji, choć bolszewicki
terror przybierał tam o wiele bardziej drastyczne rozmiary niż w Polsce.
Pewnie dlatego kraj ten miał zawsze świetnych trenerów i dobrych zawodników.
Zgodnie z hasłem "Polak potrafi"
fanatyczni miłośnicy tego pięknego sportu robili, co mogli, by mimo wszystko
go uprawiać. Znałem ludzi, którzy w latrach 70-tych ubiegłego wieku przepłacali
dozorców kortów warszawskiej Legii, by pozwolili im nocować na materacu
w klubowym domku, wstawać o 5 rano i pograć godzinę przed pójściem do pracy
(w innych porach dostanie się na korty nie wchodziło w rachubę, bo zajmowali
je głownie dygnitarze i cudzoziemcy). Grono przytomnych entuzjastów stworzyło
sprawną, na wpół legalną, strukturę handlową, dzięki której można jednak
było jakoś zdobyć sprzęt. Istniała też spora, też na wpół legalna sieć
trenerów, dzięki którym można było poznać zasady gry i zadbać o zapewnienie
jej podstaw swoim dzieciom.
To, że tenis nie został w
Polsce do szczętu wykorzeniony, jest zasługą nielicznego grona zapaleńców.
Takich jak nieżyjący już niestety Bohdan Tomaszewski, znakomity sprawozdawca
sportowy i były zawodnik, który zorganizował młodzieżowy, do dziś rozgrywany
turniej o puchar swego imienia. Lub wybitny poznański chirurg, profesor
Fibak, który sponsorował początki kariery swojego syna. Czy wreszcie znany
przedwojenny zawodnik, Mieczysław Hebda, który w Krakowie dawał bezpłatne
lekcje tenisa młodym a zdolnym miłośnikom sportu.
Nie powinniśmy zapomnieć
o tych ludziach. Dlatego poświęcam niniejszy felietonik ich pamięci.
.. |
|
Andrzej Ronikier
ARCHIWUM
FELIETONÓW |
POLEĆ
TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA |
|
|
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, |
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, |
|