POSŁOWIE - DROGA DO MŁYNA
Pierwotnie początkowe rozdziały
tej książki miały wejść do Nawiało nam burzę. Opowieść Olgi Wawrów z życia
podolskiej wsi Hadyńkowce wydała mi się nieco szara i póstanowiłem ją ubarwić.
Wprowadziłem więc wątek współczesny, w formie lżejszy i zabawniejszy. Na
szczęście szybko zorientowałem się, że tekst ten kłóci się z całością,
i go usunąłem. Jednak pomysł opisania piekarni, w której spotykają się
ludzie różnych nacji, bardzo mnie kusił. Dawał szansę tworzenia ciekawych
typów i zabawnych sytuacji. Przystąpiłem więc do wypieku. Nazwisk właścicieli
piekarni "Ontario Bread Company" w Toronto, znanych z poprzednich moich
książek, nie zmieniłem. Jako "basy wzięli więc udział w akcji, o której
nie mieli pojęcia. O swych przygodach dowiadywali się ode mnie. Bez słowa
jednak przyjęli zasady tej gry i wystąpili w rolach głównych. Co więcej,
dostarczyli mi drożdży do wzrostu innych postaci. Dzięki nim nabrały życia.
Za tę bezcenną pomoc składam Leszkowi i Jarosławowi - Majorowi Wawrowym
serdeczne podziękowanie. Oni bowiem w rzeczywistości byli moim prawdziwym
wiernym uchem w piekarni, nie Newyorker, któremu tę funkcję wyznaczyłem.
Co do Newyorkera, to pojawił
się epizodycznie w Granicy sokoła. W rozdziale Groźny szkwał ostro potępił
postawę naszych pisarzy po wkroczeniu wojsk radzieckich do Lwowa w 1939
roku. Dopiero jednak w tym Młynie wyrósł na głównego bohatera. Do jego
narodzin przyczynił się piekarz o przezwisku Newyorker. Ten przydomek tak
mi się spodobał, że postanowiłem do niego dorobić człowieka. Z czasem stał
się on Piotrem Bielskim, hrabią ciastowym z zacnej rodziny kresowej i moim
zastępcą w redakcji. Podobnie rodzili się inni bohaterowie: Walcmistrz,
Farmer, Malina, Medalik, Gracja, Szczucki, Cesare czy Bruno Joy. Nie znaczy,
że ich całkowicie wymyśliłem. Aż takim fantastą nie jestem. Ich zarodki
podsunęło mi samo życie. Ciężko bowiem stworzyć Farmera, Cesare, Szczuckiego
czy Szurę całkiem z głowy. Jakieś ich prototypy spotkałem. Tak więc starym
pikapem przyjeżdżał co środę do piekarni chłop milioner, zwany Farmerem,
po suchy chleb dla swych koni. Zjawiał się na rowerze Peruwiańczyk, były
absolwent Uniwersytetu Lumumby w Moskwie, który na wstępie wołał: "Zdrawstwuj
towariszcz Major. Pracował w piekarni marynarz z Odessy, który chwalił
się swymi erotycznymi wyczynami w łóżku i stał się pierwowzorem Szury Riebakowa.
Te typy prawdziwie mi się upiekły. Podobnie jak spotkany w Queens Parku
gość, który na widok mego psa zawył i zaszczekał. To on podsunął mi pomysł
stworzenia postaci Wojtka Szczuckiego.
W tych prototypach pociągała
mnie głównie ich egzotyka. Wszyscy ci ludzie byli na pewno niecodzienni
i kolorowi. Mieli jednak tę wadę, że ich opowieści nie składały się na
żadną całość. Ot, po prostu luźne obrazki w swej formie przypominające
nieco Pana Zdzicha w Kanadzie. Nie chcąc się powtarzać, z uporem szukałem
dla nich wspólnego mianownika. Na próżno. Te typy za skarby świata nie
chciały się ze sobą zejść. W nadziei, że może przymus wyzwoli we mnie twórcze
moce, pierwsze odcinki Młyna w piekarni zacząłem drukować w tygodniku "Wiadomości.
Z odcinka na odcinek jednak coraz bardziej się gubiłem i w końcu stwierdziłem:
Nie piekarnia. Nie pali się - i przerwałem druk. Tak Młyn przeleżał się
cztery lata. W zeszłym roku jednak doszedłem do wniosku, że jeśli do niego
nie wrócę, to nigdy go nie skończę. A szkoda mi było pomysłu. Głupio zacząć
klasyczną powieść odcinkową, której formę miałem zamiar odświeżyć, i dojść
do miejsca, gdzie ciąg dalszy nie następuje. Wziąłem się więc w garść.
Wyjechałem do So-ho-miska i tam, w tej poindiańskiej osadzie, szukałem
natchnienia. Cudem przyszło.
Coś błysnęło, klapki się
otworzyły i zaiskrzyło. Ludzie z tych obrazków zaczęli mi udowadniać, że
nieprzypadkowo ich wybrałem i powołałem do życia. Przestali żartować, nabrali
wagi i z żelazną logiką dowodzili, że są sobie potrzebni. W życiu ich nie
podejrzewałem, że taki będzie ciąg dalszy. Kozły, które mi po drodze fikali,
były największą niespodzianką. Widząc jednak, że znają lepiej kolejne odcinki
drogi niż ja, posłusznie dałem się wieść. Czułem nosem jak Webster, że
wiedzą, gdzie iść. A oni jak Webster byli głodni. Głównie faktów. Na nie
najchętniej się rzucali. Nawet zbierane przeze mnie wycinki prasowe, z
którymi nie wiedziałem co zrobić, łykali gładko, jak Szura Riebakow kit
podawany mu przez Medalika w piekarni. Wiadomość o najsławniejszym gwiazdorze
Kanady, lwie Bongo, który umiera na raka i szukają dla niego młodej, dynamicznej
lwicy, wzmianka o kłopotach "Złotego Muzeum" w Limie czy informacja o "pochowaniu
za życia" Alfreda Nobla - sprytnie przeze mnie podane, w lot znikały. Po
tej dawce autentyzmu rośli nieludzko i nabierali sił. Wychodził im on bardziej
na zdrowie niż mnie zimny tusz.
Innym zabiegiem nagminnie
przeze mnie stosowanym było wciąganie do akcji moich przyjaciół, używanie
prawdziwych nazw miejscowych (o topografię Toronto specjalnie zadbałem)
oraz nazwisk znanych osobistości. Na przykład generała Michała Gutowskiego
zetknąłem z moim fikcyjnym Farmerem, o co - myślę - nasz sławny jeździec
z igrzysk olimpijskich w Berlinie w 1936 roku nie będzie miał żalu.
Oddzielna sprawa to mój udział
w akcji. Tu odróżnienie prawdy od fikcji nie nastręcza kłopotów, zwłaszcza
tam, gdzie jako mistrz-specjalista szaleję do trzeciej potęgi z wymyślonymi
przez siebie paniami. Odeska groteska pełna. W związku z tym pragnę podziękować
mojej żonie Wandzi za cierpliwe znoszenie tych moich pisarskich szałów
miłosnych i wspieranie mnie jako "mimozy od prozy" - zgodnie ze skrzydlatymi
słowami Farmera.
Tak to jest, gdy autor nagle
zapragnie uruchomić stary młyn. Do tego w odcinkach. Dobrze jednak, że
dalszy ciąg nastąpił. Ale za to muszę już dziękować tajemnym mocom, których
- na szczęście - w tym Młynie nie zabrakło.
|