Zgnębiona wróciłam do domu i opowiedziałam wszystko Józusiowi. Ten nawet do końca nie wysłuchał, tylko z miejsca... na mnie! Jak wilk jaki. Wrzeszczał, miotał się jak opętany, a na koniec zapowiedział, że ani chwili dłużej ze mną nie będzie, bo ja też - jak ten pan - jestem zarażona. Niby głównie przez tego kota, którego do domu przywlokŹłam...
   - Życia przed tobą aby z tydzień! Nic, żadne doktory ani lekarstwa ci już nie pomogą! - wrzeszczał. - Nawet do szpitala cię nie zechcą wziąć! Bo gdzie! Żeby inni przez ciebie choroby się nabawili? Ot, nawet cię pochować nie będzie miał kto...
     Zaraz, zaraz - nagle złagodniał. - Może z tym pochowkiem dałoby się jakoś pokombinować? Jakby tak dać gdzie trzeba z tysiąc... - myślał głośno. - Trumna z tysiąc... msza pięćset ... grabarze, dom pogrzebowy... Jak nic trzeba z pięć tysięcy - wykrzyknął. - Ale zostawić cię jak nie człowieka, też nie wypada! Byłaś dla mnie dobra, nie mogę powiedzieć... - zalamentował nagle. - Toż byłbym podłym, jakbym cię tak bez pochowku zostawił! No tak, cóż... muszę się tym zająć. Może Pan Bóg mi kiedyś wynagrodzi...
   - Dziękuję ci, Józuś - wybuchnęłam płaczem. -Zawsze wiedziaŹłam, że nie tylko z wygody ty ze mną, nie... Brylantowy z ciebie człowiek...
   - E, co tam! - mruknął. - Nie masz co dziękować. Drobnostka. Ale do banku to musisz zaraz, z miejsca lecieć i te pięć tysięcy migiem mi przynieść... Jutro nie wiadomo, czy będziesz mogła z łóżka zleźć. Ta choroba jak piorun szybka... Z godziny na godzinę może być gorzej...
   - I polecieliście? - przerwałam Wałeńciaczce. - Daliście mu te pieniądze?
   - A co mogłam innego zrobić, Anielciu - podniosła na mnie zapłakane oczy. - Pozwolić, żebym bez pogrzebu... jak pies? Dałam! Tylko widzisz, martwię się, że może o mojej śmierci nawet się nie dowiedzieć, bo jak poszedł, tak do tej pory kamień w wodę! Żadnego znaku nie dał! Może też go ta choroba gdzie dopadła... Boże! Co ja narobiłam? Po co mi był ten kot... - z rozpaczy chwyciła się za głowę.
   - Czekajcie! Powoli! Mówicie, że on was nastraszył tą chorobą? Wmówił? I pięć tysięcy wziął? - badałam. - A czy nie zastanowiliście się przez chwilę, że chciał uciec od was? Że znalazł inną, młodszą? Że szukał okazji, żeby czmychnąć od was, a na koniec jeszcze pięć tysięcy wyrwał! Niby na pogrzeb...
   - Cóż ty mówisz, Anielciu! - krzyknęła Waleńciaczka. - GdzieżŹby tam! Józuś? Toż cały czas mi mówił, że mnie kocha i nigdy, przenigdy na inną by mnie nie zamienił. Że jestem dla niego jak to słoneczko! I mój Józuś miałby tak zrobić?... Nie! Mylisz się, Anielciu, zawsze mówił...
   - Mówił! Mówił! Nie wiecie to, dlaczego mówił? Byłaście mu potrzebna, ot co, i dlatego wam oczy mydlił! Lataliście koło niego na paluszkach, gotowaliście, opieraliście. Jak służąca! Jak się już odpasł i zapomniał, co to bieda, znalazł sobie inną, młodszą. Na co mu jesteście potrzebna, kiedy ma już inną do piastowania! A od was, drań, jeszcze pięć tysięcy wydarł. Pięć tysięcy! Ale nie martwcie się, dolary, jak pożyjecie, zarobicie. Dziękujcie Bogu, żeście się go pozbyli. Toż mógł wszystko, do ostatniego centa, od was wycyganić... A zdrowie odebrać, nawet życia was pozbawić, nie mógłby? Po takim draniu wszystkiego można się spodziewać...
Jezu! Jezu! - jęczała Waleńciaczka. Za co żeś mnie tak pokarał? Za co?...
   - Nie jęczcie, tylko czym prędzej lećcie do doktora! Żeby was uspokoił, bo na pewno żadnej choroby w sobie nie macie! A o chłopach - powiedziałam groźnie - więcej ani myślcie! Sami widzicie, ile przez tę waszą miłość wycierpieliście!
   - Lecę, lecę, Anielciu! To mówisz, że może jest jeszcze nadzieja? A ja myślałam, że koniec... Nawet sukienkę paradną z czystej wełny kupiłam... Na śmierć! Mądra z ciebie kobita.. Do grobu ci nie zapomnę...
     Tak jak przypuszczałam, Waleńciaczka okazała się zdrowa. Doktór żadnej choroby w niej nie znalazł, a po Józusiu ślad zaginął. Ot, ile czasem zwykły kot potrafi nieszczęść przynieść...

     W parę miesięcy po tym, jak kupiłam dom na Jackowie, postanowiŹłam dzieci do siebie zaprosić. Wyrosły już przez ten czas, córka wyszła za mąż, syn ma narzeczoną, a dwoje młodszych w szkołach się uczy. Moje dzieci nie znają, co to bieda. Nie! Niczego im nie żałuję! Synowi samochód wysłałam, córce dom buduję. Co trzeba, to wysyłam. Franuś jak tamtą przepędził, to do tej pory na nowo się nie ożenił. Z dziećmi jest, tymi najmłodszymi. Narzekać nie może, bo choć on już dla mnie obcy, to dbam o niego. Pieniądze od czasu do czasu wysyłam i z ubrania niczego mu nie brakuje. Cieszyłam się, że po tylu latach zobaczę dzieci. Nawet załatwiłam dla nich robotę, aby bezczynnie nie siedziały i na moją kieszeń nie patrzyły.

     I wie Pani, co się stało?
     Dostaję od nich list, w którym dziękują mi zą zaproszenie, ale przyjechać to nie przyjadą, bo Ameryki nie ciekawi. Że w Polsce ludzie i bez Ameryki mogą żyć.
     A jak ja chcę ich zobaczyć, to mogę przyjechać do nich. Przyjmą mnie jak matkę i krzywd pamiętać nie będą.
     Krzywd? Omal zawału serca nie dostałam. To ja staram się, nawet za mąż wychodzę, żeby mieli lepiej. A oni?... Nie! Nie ma wdzięczności! A myśli Pani, że często listy piszą, podziękują za wszystko? Gdzie tam! Wtedy tylko jak im coś trzeba!
     Takie to czasy nastały...
     Może kiedyś pojadę do Polski, odwiedzę, na razie o tym nie myślę...
     Ale tylko moi są tacy inni? Nie ma dnia, żebym od bliższych czy dalszych krewniaków listów z prośbą o zaproszenie nie dostała. Poobrażali się, że ja ich próśb w mig nie spełniam. Co za ludzie? Im się wydaje, że najważniejsze to zaproszenie, że ono drogę do dolarów otwiera. A to nie takie proste! Zaprosić łatwo, lecz skąd robotę dla nich znaleźć, kiedy coraz trudniejsze czasy? Ale czy oni to zrozumieją? Gdzie tam.
 
 
. Zofia Mierzyńska............
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 2T7, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.