Kto słyszał, żeby się codziennie golić, koszulę zmieniać? Gdzie by tam
był czas na takie ciaćkanie się ze sobą. Wystarczyło raz na tydzień, przy
niedzieli! Bo to w gospodarce można było inaczej? Był to czas?
A zaszczyty? Czyż śniło mi się kiedy, że ja... bogaczką! Kamieniczniczką!
Społecznicą zasiadającą na honorowym miejscu, obok Węgorka, odznaczaną
medalami, kłaniającą się jak jakaś artystka, oklaskiwaną! Gdzie ja bym
kiedyś... Toż przed Ameryką, nawet w Gminie, z byle urzędniczką nie mogłam
się swobodnie, bez krępacji, rozmówić. No bo jak? Kto chciałby ze mną prostą,
nieokrzesaną babą w dyskusję, rozmowy się wdawać?
A księża? Toż patrzyło się na nich jakby to nie ludzie byli zwyczajni z
krwi i kości ludzie - ale święte istoty!
A tutaj? Przy jednym stole z nimi, jak równy z równym! Żarciki, dykteryjki...
Cała pańskość, na którą tam człowiek nie śmiał nawet oczu podnieść, a tylko
z daleka, z przestrachem i nabożnością - tutaj zniknęła. Zmalała, stała
się powszednia, straciała swą butę...
Weźmy na przykład prostego człowieka, chłopa, który dzięki sprytowi i zaradności
dorobił się majątków. Jeździ cadilakami, ma dom z basenami i fontanny,
ale kartofle je po dawnemu. Łyżką! Tak, jak go jeszcze matula nauczyli.
Czy Pani, myśli, że ten chłop czuje się tutaj gorszy od jakiegoś pana z
panów? Uczonego! Mądrego! Skąd? Toż ten chłopek - bogacz - z góry na pana
patrzy, kpi z niego w żywe oczy. No bo jakże?
Takiś mądry, szkolony, a chodzisz w dziurawych butach i zamiast jak człowiek
stateczny samochodem, to ty autobusem. Za dolara! I tyś mądrzejszy ode
mnie, choć z dyplomami?
Ja bez uniwersytetów i dyplomów,
ledwie czytać i pisać umiejący, a jak żyję? No jak? Żona w futrach, w domu
służąca, każde z dzieci ma własny sklep czy inny biznes. Jeden dom mam
w Kalifornii, drugi na Florydzie, połowa Jackowa - też moja! I ja? Przed
tobą miałbym może czapkować! Boś ty uczony...
Jakbyś tak miał majątek, dolary! O! To co innego! Wtedy na każde imieniny,
chrzciny, wesela bym cię zapraszał, na głównym miejscu sadzał i chwalił
się przed innymi. Patrzcie z kim ja za pan brat! Po imieniu się wołamy,
choć on sławny i gazety o nim piszą, a nawet w telewizji go pokazują! A
jaki bogaty!... Pamiętaj! Zawsze możesz na mnie liczyć! Jakbyś czego potrzebował
wal jak w dym! Niczego nie odmówię! - głośno, żeby wszyscy słyszeli, klepiąc
przy tym protekcjonalnie po plecach, że niby obaj... w takiej wielkiej
komitywie. A z biedakiem? Jaki honor, jaki zaszczyt. Żaden!
Tak to jest w Ameryce. Ten jest panem, kto bogatszy!
Wrócę do Pawełka. Używaliśmy szczęścia już ze dwa miesiące. Żadnej, najmniejszej
sprzeczki między nami nie było. Dopasowaliśmy się we wszystkim! Jak gołąbki.
Sobota to była. Zażywałam kąpieli, a Paweł w piżamie tylko gazety czytał.
Miał taki zwyczaj, zanim poszedł do łóżka musiał trochę poczytać. Najlepiej
lubił romanse... Nagle, choć pora już była późna, ktoś łomocze do drzwi...
- Pawełku!
Otwórz! - wołam z łazienki. - Pewnie ta zaraza z parteru! Od tygodnia walki
ze mną toczy, a nawet władzami grozi, bo w domu za zimno. Cholernica, nawet
w nocy nie zostawi człowieka w spokoju, tyko pakuje się jak do stodoły!
Co za ludzie...
Nie dokończyłam, bo nagle taki rumor przy drzwiach usłyszałam, że przestraszona
wyskoczyłam z wanny.
Boże! Nic innego tylko złodzieje! Bandyci! Pawełka mi zabili!
- Luuudzie!...
Na pomoc trzeba...!
Nie zważając, że nic nie mam na sobie, goła jak mnie Pan Bóg stworzył,
wypadłam z łazienki. Po drodze chwytając pierwszy lepszy wazon, żeby przez
łeb! Bronić! Może jeszcze na śmierć nie zatłukli...
Wrzeszcząc wniebogłosy i wymachując kryształem jak maczugą wpadam do przedpokoju
i... stanęłam jak wryta! Głosu mi nagle zabrakło! Kryształ wyleciał z ręki,
rozbijając się w drobne kawałeczki...
Na środku, czerwona na gębie, rozczochrana, wielka jak kopicą siana...
żona Pawełka! Za nią, w otwartych drzwiach z wyszczerzonymi zębiskami...
moja kuzynka! Po chwili dopiero zauważyłam Pawełka. W rogu, pod stolikiem,
leży jak rzucony niedbale łach, pojękuje i rękami za głowę się trzyma...
- Nie na darmo
moje serce mi mówiło, jakem cię pierwszy raz zobaczyła, że z ciebie lepsza
łachudra! - wrzasnęła żonusia. - Dubeltowy wycieruch! Nie na darmo! To
tutaj Paweł te ostre dyżury wykonuje? Z tobą? Leci, jakby mu kto soli pod
ogon nasypał! Och żesz ty! - splunęła mi w twarz. - Dzieciom ojca odbierasz!
Swoich zostawiłaś na poniewierkę, a sama jak ta... aby tylko kawałek portek
chwycić! Aby sobie dogodzić! A może wymyśliłaś jeszcze majątek zgarnąć?
Mnie i dzieci dziadami zrobić? Co? To mało ci tego, coś wyrwała od nieboszczyka!?
Mało! Ech! Ty!... Takie flądry to powinno się bez mrugnięcia okiem, na
zbity pysk z Ameryki! Żeby i śladu nie zostało!...
- A z tobą
to mój adwokat porozmawia! - rzuciła w stronę Pawła.
- Zobaczymy,
czy miłość ci z głowy nie wywietrzeje, jak w jednych portkach zostaniesz!
Niech ci ta twoja miłośnica skinęła pogardliwie w moją stronę - majątków
nadaje! I nie pokazuj mi się na oczy, bo ubiję! Jak psa ubiję! Lepiej,
żeby dzieci sierotami zostały, aniżeli miały oczami świecić, że ich ojciec
to nie ojciec, ale pies! Wściekły pies...
- A do rodziny,
bezbożnico, to się nawet nie przyznawaj! - pisnęła kuzynka. - Za próg nie
wpuścimy! Za nasze serce... Taka hańba!... Taki wstyd!...
- Ażebyś rana
nie doczekała! - pożegnała nas żonusia, z całą siłą trzasnąwszy drzwiami,
aż się żyrandol zakołysał...
|