Zabrałam się do Mashahawa soup i już po pierwszej łyżce doszłam do wniosku,
iż jest to chyba rozgotowana papryka z pieprzem, solą i jarzynami. Oryginalne.
Uff! piecze w język szatańsko! Nikt na mnie nie patrzył, nie spojrzał nawet,
nikt oczywiście, nie przemówił do mnie słowa. Prawdę powiedziawszy nie
mogłam sobie absolutnie przypomnieć, czy kiedykolwiek w życiu zdarzyło
mi się jeść obiad w podobny sposób, to znaczy - czuć się zupełnie poza
nawiasem pośród tylu cywilizowanych ludzi siedzących obok. Chyba nie. Wstając
od stołu nie mówiono "dziękuję", tylko "przepraszam". Ponieważ nie miałam
z kim rozmawiać, zajęłam się analizą potraw. Apple-pie okazało się szarlotką,
która co prawda zajmowała połowę talerza, ale w smaku była z gatunku tych,
jakie czasem matka podawała gościom mówiąc z zażenowaniem: "Państwo darują,
dziś się nie udała, trochę nie dopieczona..."
Zjadłam, odniosłam tacę na stojak. I - co dalej? Wyjść na miasto? Będę
błądzić, a nie mam ochoty... Pozostawało pisanie listów. Tylko ten upał
piekielny. Najpierw trzeba się wykąpać. Łazienka z trzema wannami była
wspólna dla kobiet. Zastałam w niej dwie koleżanki, które w milczeniu robiły
tak zwane małe pranie. Powiedziałam jak najgrzeczniej "dobre popołudnie"
(należy dopasować ściśle pozdrowienie do pory dnia i, broń Boże, nie używać,
jak w naszym języku, "dzień dobry" na każdą okazję!). Obie coś wymruczały
spojrzawszy na mnie przelotnie (poznałam je znacznie później, jedna była
Irlandką, druga Angielką). I w łazience nie udało mi się na razie zawrzeć
żadnej znajomości.
Napisałam pięć czterostronicowych listów i położyłam się na nowym wygodnym
łóżku. Nie było mi wesoło. Na próżno przypominałam sobie przysłowia, co
to mają być mądrością narodów, a głoszą między innymi, że gdy coś źle się
zaczyna, dobrze się kończy; na próżno przejrzałam kalendarz, aby uspokoić
się, że jest "cienki" a więc, że rok to niemal chwila; na próżno przekonywałam
samą siebie, że w końcu ktoś się mną zajmie, zapozna z kolegami, pokaże
ogromny gmach szpitalny itd. Wysiłki te nie przyniosły mi pociechy, a głucha
cisza w residence - była wszak niedziela! - i tropikalny upał wprawiały
raczej w stan rozdrażnienia.
Nazajutrz punktualnie o 8,30 zjawiłam się na oddziale dziewiątym, mieszczącym
się na 9 piętrze gmachu. Tym razem nie szłam piechotą, tylko jechałam,
bo - na szczęście - wsiadało do windy kilka osób i te bezwiednie wtajemniczyły
mnie w misterium jej otwierania. Jeszcze jedna tajemnica przestała być
tajemnicą! Oddział 9 posiadał 50 łóżek i był przeznaczony dla wcześniaków,
niemowląt oraz dzieci małych. Składał się z trzech części, z których jedna
- oddziałek wcześniaków - była całkowicie oddzielona. Nad wejściem widniał
napis: Nursery, nobody without gown allowed (Oddział wcześniaków. Nie wolno
nikomu wchodzić bez fartucha). Szeroki korytarz wyłożony plastykiem tłumiącym
kroki biegł środkiem oddziału, a po obu jego stronach znajdowały się salki
dla chorych, po 2-3 dzieci w jednej. Nigdzie nie było drzwi, co w pierwszej
chwili mnie zaskoczyło, ponieważ przywykłam do przestrzegania izolacji
poszczególnych sal. Nigdzie też nie znalazłam stołów do badania chorych.
Szłam od salki do salki, podobały mi się wesołe, "domowe" firanki w oknach,
bardzo kolorowe, w zabawne muchomory, pieski i kotki. W połowie długości
korytarza stało biurko, a przy nim siedziała jakaś pielęgniarka.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry
- odpowiedziała nie przestając przerzucać grubej czarnej książki. - Jestem
miss S., siostra oddziałowa. A pani?
Przedstawiłam się. Spojrzała jakby z zakłopotaniem na moją wyciągniętą
rękę, przez chwilę wahała się i dopiero podała swoją.
- Będziemy
razem pracować, tak?
- Tak sądzę.
- Zaraz przyjdzie
nasz boss (szef). Proszę sobie tu usiąść i zaczekać - odstąpiła mi uprzejmie
miejsce przy biurku.
Istotnie, w ciągu 10 minut zjawił się chief-resident, powitał mnie swoim
miłym uśmiechem, który za każdym razem przynosił - nie wiem czemu - ulgę
i poprawiał mój nastrój.
- Jest pani,
Irene. To dobrze. Zaraz pójdziemy na obchód. Przypuszczam, że wystarczą
pani trzy dni dla zapoznania się z oddziałem i z ludźmi. Z tego względu
wyznaczyłem pani pierwszy dyżur dopiero na piątek. Dotychczas za oddział
ten ja byłem odpowiedzialny, lecz obecnie objąłem funkcje chief-residenta,
chyba będę tu zaglądał tylko czasami, a moje stanowisko obejmie dr D. Właśnie
idzie i on.
Dr Nick D. był wysokim postawnym mężczyzną lat trzydziestu kilku, trzymał
się bardzo prosto, niemal sztywno i od pierwszej chwili wydało mi się,
że oczy jego mają twardy wyraz. Z pochodzenia był Holendrem, przyjechał
do Kanady dopiero przed półtora rokiem. Na krótką prezentację powiedział
do mnie "hi", oczywiście nie podając ręki (nawyk ten okrutnie mi przeszkadzał,
ponieważ stale, odruchowo, po "naszemu" byłam gotowa podawać ją wszystkim
poznawanym ludziom. Jak to opanować? Nie należy do przyjemności widzieć
zdziwienie i wahanie tego, komu się rękę podaje). Za Holendrem przyszła
reszta "załogi" oddziału: Murzyn Julio E. - z Tahiti, Anglik - Berry P.
z Londynu i Turek - Gabriel M. Sami mężczyźni.
Rozpoczął się obchód. Nowy szef nie zwracał na nas praktycznie żadnej uwagi,
przejmował chorych od poprzedniego "bossa". Na każdej tabliczce z nazwiskiem
chorego odnotowywał pierwszą literę nazwiska tego lekarza, którego opiece
go powierzał.
Roczna dziewczynka o kwitnącym wyglądzie leżała w szpitalu szósty dzień.
Szefowie zdecydowali ją oddać do domu.
- Co jej było?
- spytałam.
- Krup.
- I chcecie
ją wypisać po sześciu dniach?
- A dlaczegożby
nie? - powiedział lodowato Holender nie patrząc na mnie.
- Dostała surowicę
przeciwbłoniczą?
- Nie, przecież
nie było wskazań.
Zamilkłam. Krup, bez surowicy - siódmego dnia idzie do domu... Coś zadziwiającego.
- Czy mógłby
mi pan wyjaśnić... - zaczęłam znowu.
- Później -
przerwał mi - jak skończymy.
Turek spojrzał na mnie uważnie i jakoś współczująco.
Badanie niemowląt odbywało się na łóżkach, a niektóre większe płaczące
i broniące się przed badaniem dzieci pielęgniarka brała na ręce i w tej
pozycji odbywało się oglądanie gardła, osłuchiwanie itd. Mycie rąk po badaniu
stanowiło dla mnie jeszcze jedno (po otwieraniu windy) "misterium". Skąd
oni biorą mydło, u licha? Owszem, jest jakiś zbiornik wiszący nad umywalnią,
lecz którędy to mydło wypływa? Na próżno starałam się przyjrzeć, co lub
gdzie trzeba naciskać. Na razie tylko udawałam, że się myję. Rozbierali
dzieci do badania i ubierali sami lekarze, mokre niemowlęta często sami
przewijali. Siostra oddziałowa nie brała w tych czynnościach udziału, chodziła
tylko jak cień za nami z wielką czarną księgą zleceń w ręku. Księga ta
nosiła tytuł "Order Book". W czasie obchodu wszyscy żartowali, wspominali
jakieś im tylko znane drobne zdarzenia. Najrzadziej odzywał się czarny
Julio i często spoglądał w okno. Ogarniał mnie stopniowo gniew. Co jest?
Gdyby oni przyjechali do "mojej" kliniki, miałabym za złe każdemu koledze,
który pozwoliłby sobie trzymać przybysza z jakiegokolwiek kraju poza wspólną
rozmową. Czyż tutaj tego nie rozumieją?
Trzecia i ostatnia część oddziału 9 składała się z pokoików mających każdy
po 2 łóżka. Tu matki same mogły pielęgnować swoje chore dzieci. Często
zastawało się w takim pokoju i ojca, i wuja i ciocię, krótko mówiąc całą
rodzinę nawet rodzeństwo. Był to oddział pacjentów prywatnych, którzy mieli
własne pokoje, własne pielęgniarki (o ile nie pełniła tych czynności matka)
i "własnych" lekarzy. Wszędzie stały telewizory, aparaty jakoby niezbędne
do życia, szczęścia i kształcenia dziecka. Leżały tu dzieci w różnym wieku,
od niemowląt zaczynając, na 15-16-letniej młodzieży kończąc. Czuło się
w powietrzu zapach dobrych i czasem złych perfum. Na stołach stały koszyki
kwiatów. Ach, te kwiaty! Tego rodzaju kosze widuje się u nas na wystawach
kwiaciarń w małych miasteczkach. Są to zatknięte na drutach sztywno sterczące
twory, nigdy jednego gatunku, lecz mieszane, kłócące się kolorami, obetkane
wstążką, obciążone kokardami. Brrr. Cos bez gustu i wdzięku!
|