Wylądowaliśmy w Malton bez przeszkód. Niemal co minutę ląduje tu samolot.
Powitanie z Polakami było entuzjastyczne, wręcz hałaśliwe, może zanadto
hałaśliwe jak na Toronto. Cóż - pod względem wylewności uczuć mogą z nami
konkurować tylko Włosi. Nie tracąc ani chwili pędziliśmy "highwayem" numer
4 w kierunku na Niagarę.
Była pełnia lata. Niebo bez chmurki. Niagara Falls leżą w prowincji Ontario
słynącej ze wspaniałych sadów. Teraz, w połowie sierpnia, owoce zaczynały
dopiero dojrzewać, a jednak powietrze było przesycone zapachem jabłek
i gruszek rozgrzanych prażącym słońcem. Tak samo chyba pachniało w raju
-- myślałam. Samochód pędził z szybkością 80 mil na godzinę, wiatr targał
włosy. Ach, ten zapach bajeczny! Gzy nie tak przypadkiem pachnie szczęście?
Po obu stronach szosy mijaliśmy coraz więcej domów, a im bliżej Niagary,
tym stawały się one wykwintniejsze. Pierwszy postój wypadł w St. Catherine,
ślicznej małej miejscowości oddalonej o niespełna 10 km od Niagary. Należało
dokupić benzyny - poszliśmy więc przy okazji na cup of coffee do jednej
z restaurants (jakżeż one wszystkie bliźniaczo do siebie podobne w tym
kraju!). Chciałam się trochę umyć. Umywalnia - jak wszędzie - była wzorowo
czysta. Czystość jest największym z uroków Kanady, jeśli brać pod uwagę
uroki tak zwanej codzienności. Niejednokrotnie miałam ochotę nazwać tę
czystość "niebiańską lub przynajmniej "prawie - niebiańską. A więc była
umywalnia, kran... wszystko w porządku. Tylko skąd wziąć wodę, skoro brak
kurka? Kran był "goły. Poruszyłam nim w lewo i w prawo - bez skutku. Nowy
problem, nowe misterium. I pomyśleć, że umiem już jeździć windą, telefonować,
kupić wszystko w automatach, grać na music-box, a nie potrafię nalać wody...
Czułam się jak wieśniaczka z zapadłej wsi przybyła po raz pierwszy do
wielkiego miasta. Wreszcie odkryłam nad umywalnią jakieś klawisze; początkowo
wydawały mi się ozdobą. Ostrożnie nacisnęłam jeden z nich i... strumień
gorącej wody sparzył mi rękę. Głupstwo! Ucieszyłam się, bo rozwiązywanie
zagadek otaczającego świata przy użyciu jedynie własnej głowy jako doradcy
wzmacnia wiarę w siebie.
W ciągu pół godziny byliśmy w Niagarze. Wóz wtoczył się na duży plac parkingowy
przed hotelem Sheraton-Brock. Hotele tej nazwy (i tej spółki akcyjnej)
znajdują się w wielu wielkich miastach Kanady i Stanów Zjednoczonych i
mają doskonałą markę. Ba! Apartament kosztuje 20 dolarów za dobę! Zamieszkałam
na dziewiątym piętrze i kiedy wyjrzałam przez okno, przyszło mi uznać,
że warto zapłacić te 20 dolarów. W dole płynie rzeka Niagara, właściwie
niepozorna, chociaż tocząca bardzo wartko swoje wody. I nagle - jak gdyby
ziemia spłatała figla - rzeka traci swoje koryto, swój "grunt pod nogami,
dno rzeczne urywa się, jakby rzucone o kilkadziesiąt metrów niżej. Rozpędzone
masy wodne walą więc z hukiem w dół, na łeb na szyję, w przepaść, a pył
wodny unosi się wokół szeroko i wysoko sięgając aż 9 piętra luksusowego
hotelu Sheraton-Brock. Ten wielki wodospad zwie się "podkową, ma kształt
półkolistego stopnia skalnego i podobno czas i woda, lub raczej woda w
czasie nieustannie ściera go odrobinę. Być może, za jakieś kilkaset lat
różnica poziomów rzeki nie będzie związana przepaścią, lecz łagodnie spadającym
zboczem, po którym wody będą się toczyć tylko nieco szybciej, a przewodnicy
będą tylko opowiadać o istniejącym tutaj niegdyś wodospadzie...
Przez rzekę Niagarę przerzucony jest śliczny, lekki "Most Tęczy (Rainbow
Bridge) - stanowiący granicę między Kanadą a USA. Tym mostem, w obu kierunkach,
przejeżdżają tysiące samochodów dziennie. Wodospad podkowiasty należy do
Kanady, drugi "amerykański leży nieco dalej w dół rzeki, jest mniejszy
znacznie i niższy. Wieczny powód zazdrości Amerykanów: mają gorszy wodospad!
Próbowano nawet kiedyś odkupić kanadyjski, ale nie udało się.
Z okien Sheraton-Brock widać także wieżę dzwonów. W tej wieży, podobnie
jak w music-boksie, można sobie zamówić wedle woli i gustu piosenkę "na
dzwonach, od marsza pogrzebowego do arii operowej. Poprosiłam o "Jeszcze
Polska.
- Sorry, maam,
- powiedział "dzwonnik z poważną miną - nie znam tej polish song. Zamiast
niej mogę zagrać np. "Que sera, sera. Ta piosenka stała się przecież międzynarodowa...
Faktycznie. Mieliśmy - "Que sera.
Warto pójść w górę rzeki, tam gdzie jeszcze nic nie "zapowiada wodospadów.
Ot, płynie sobie taka Niagara jak każda inna Bzura czy Pilica, której przeznaczeniem
jest gdzieś dopłynąć, ujść do jakiegoś morza i stać się jego kroplą. Poszliśmy.
- Jakże tam
pani żyje się w "naszej Kanadzie?
Byłam tak szczęśliwa z powodu polskiego środowiska i polskiego języka,
że całe wczoraj wydało mi się mniej przykre.
- Coraz lepiej;
coraz lepiej, to nie znaczy, że dobrze.
- Przypuszczam.
W tym kraju każdy z nas, Polaków, dostaje zimny prysznic, choć właściwie
to zrozumiałe. Polska - to matka. Kanada - to jakby macocha. Matka często
nie skąpi paska, czegóż więc wymagać od macochy? Takie jest życie w ogóle.
- Oni strasznie
dużo pracują, proszę pana, właściwie tylko pracują. I do tego nigdy nie
narzekają i niezmiernie rzadko się cieszą.
- Słusznie.
Praca jest tu osią, dokoła której wszystko się obraca - powiedziałbym -
całe życie. Dopiero w zależności od jej efektów ludzie układają sobie tak
zwaną resztę, która na ogół stanowi u nas główną treść życia. Można by
parafrazować arię Grenina z "Oniegina: "Miłości wszelki wiek pokorny...
na "zarobkom wszelki wiek pokorny. Szelest dolara może być widocznie nie
mniej upajający niż najsłodsze wyznania. Zapewne, to razi z początku.
Ale z drugiej strony - proszę patrzeć: taka religia pracy i płacy ma swoje
dobre strony. Każdy chce mieć, każdy musi pracować, i to wydajniej niż
konkurent. Pomnaża się więc bogactwo kraju, polepszają warunki życia...
- Ależ proszę
pana, przecież ludzie ci de facto nigdy nie są młodzi. Od dzieciństwa kierują
się niemal wyłącznie rozsądkiem. Cóż to za młodość bez pewnej dozy lekkomyślności
w postępowaniu, czy nawet szaleństwa?
Mówiła im to pani?
- Owszem. Nie
zrozumieli mnie jednak chyba, bo nie odpowiedzieli nic.
- Świetny wniosek,
prawdopodobnie trafny. Rozumuje pani jak typowa Polka. Proszę nie zapominać,
że nie każdy miewa w ogóle pokusę czynów lekkomyślnych, podobnie jak nie
każdy - ba! mało kto! - potrafi być szczęśliwy. Kanadyjczycy, to prości,
dobrzy ludzie, pozbawieni europejskiej dworności i znajomości "etykiety
w najelementarniejszym tego słowa znaczeniu, spragnieni przede wszystkim
ładnej chaty z ogrodem i dobrych koni, oczywiście, mechanicznych. Lekkomyślność,
szaleństwo, życie w zamian za godzinę szczęścia, kobieta traktowana -
niczym kwiat - z pieczołowitością i delikatnością, to są pojęcia, które
do przeciętnych (chociaż inteligentnych) ludzi tutaj jeszcze nie dotarły
i osobiście wątpiłbym czy kiedykolwiek dotrą. Nie zdążą. Prześcignie je
lub przygniecie zmaterializowanie i postęp techniczny.
- Wobec tego,
jakże pan tu żyć może ze swoją "intelektualizującą duszą?
Mój rozmówca spoważniał
na chwilę i odwrócił się ku rzece.
- Proszę, niech
pani spojrzy tam, na środek rzeki...
Daleko od brzegu wśród szarych, wartkich wód Niagary leżało kilkanaście
wielkich głazów, tworzących jak gdyby małą wyspę. W szczelinie między dwoma
największymi tkwiła duża łódź pokryta grubą rdzą.
- Widzi pani
ten prom? Przed kilkunastu laty jakiś szaleniec chciał się nim przeprawić
przez rzekę, i - jak niektórzy twierdzą - nawet spróbować wyczynu zjechania
wodospadem w dół. Ale wartki prąd zaklinował łódź między głazami. 1 tak
tu stoi od lat. Któż się po nią wyprawi? Nikt, bo musiałby ryzykować życie,
a i to niepewne, czy dałoby się łódź ruszyć z miejsca przy takim pędzie
wody. No, więc tkwi tam, gdzie ją los rzucił, czy życie, jeśli pani woli.
Czy dobrze tu tej łodzi? Nikt o tym nie myśli. Zresztą, kto wie - co lepsze?
Być jedną z tysięcy podobnych sobie łodzi, czy właśnie takim dziwadłem
oglądanym z daleka przez setki tysięcy turystów... Bywa tak samo i z człowiekiem.
Los go gdzieś "upuści i wracać po niego nieskory.
Zapamiętałam tę łódź i jej "ludzkie dzieje.
Obiad zjedliśmy na tarasie restauracji. I tutaj również przedostawał się
pył wodny - serwety na stolikach były wilgotne. Oprócz maleńkich kropelek
wody z wodospadu wdychało sie tu zapach róż, gdyż wyżej, ponad budynkiem
restauracji, znajdowały się ogrody kwiatowe i oranżerie. Całe klomby róż,
krzewy róż, niemal drzewa różane. Miało się ochotę uklęknąć i obejmować
ramionami te cudowne, jędrne kwiaty, których piękny wygląd i zapach walczyły
o pierwszeństwo.
Odwiedziliśmy "sklep narodów, bo tak chyba trzeba go nazwać. Wszystkie
cuda wszystkich krajów można tu zobaczyć lub zakupić. Porcelanę z Chin,
kość słoniową z Afryki, amulety z Indii, bransolety z Maroka, rękawice
z Grenlandii, wełny z Australii. Po prostu kręci się w głowie nie tylko
z powodu tych wspaniałości, ale i od zawrotnie wysokich... cen. Poprzestałam
na window-shopping. Zabawa ta polega na odgrywaniu zamożnego klienta,
który w rezultacie ogląda tylko wszystko przez "window, czyli za szybą
wystawową, i nic nie kupuje.
Do hotelu wracaliśmy deptakiem biegnącym wzdłuż rzeki aż do Tęczowego Mostu.
Deptak po nadrzecznej swej stronie ma balustradę, która pozwala stanąć
niemal tuż przy wielkim wodospadzie, tam gdzie woda zwala się w największym
rozpędzie. Białozielony żywioł szumi i huczy, zagłuszając słowa na odległość
kroku. W promieniu kilkunastu metrów pada nieustannie "deszcz i jeżeli
nie założy się skafandra jest się po chwili przemoczonym do nitki. Wpatrzyłam
się w spadający w przepaść potężny strumień - ma się wówczas złudzenie,
że leci się także, głową na dół, na los szczęścia. Woda pociąga, zabiera,
porywa. Ręce zaciskają się odruchowo na poręczy balustrady, nogi opierają
mocniej o ziemię. Ale i pokusa, i złudzenie wracają uparcie.
Byli tacy, co próbowali zjechać wodospadem. Pakował się taki śmiałek do
beczki i - pewnie licząc na przyszłą sławę zwycięzcy Niagary - powierzał
się łasce wód. Podobno wszyscy oni zginęli lub zmarli połamawszy kości.
Deptakiem przechadza się nad Niagarą tysiące ludzi z całego świata. Dosłownie
tysiące i dosłownie z całego świata. Krzykliwie nawołują się Włosi, ze
spokojną zadumą oglądają wodospad Anglicy i Szwedzi, przepychają się przez
tłum ruchliwi Grecy, spotyka się Czechów i Jugosłowian, szwargocą Niemcy,
błyskają białymi zębami Murzyni, ci "czekoladowo czarni, średnio czarni
i słabo czarni, są Hiszpanie z Madrytu i Hiszpanie z Ameryki Południowej,
piękne Kubanki i pełne wdzięku Hinduski, w długich narodowych strojach.
Japończycy, Wietnamczycy - Europa, Azja, Australia, dwie Ameryki, wszystkie
wyspy wszystkich mórz. Ucho nienawykłe do tylu języków na raz, z trudnością
odróżnia węgierski od greckiego i często słyszy brzmienie niemczyzny tam,
gdzie rozmowa toczy się po... duńsku czy szwedzku.
Wszyscy fotografują. Aparat - camera - jest częścią składową stroju. Musi
zawsze gdzieś wisieć z przodu, z tyłu, ale musi być. Zawieźć do domu "picture
rodziny - to niemal sprawa honoru. Żona i dzieci muszą być "uwiecznione
w Niagarze, tej stolicy wytwornego świata obu Ameryk.
Drobniutkie kropelki wody opadają ciągle na różnojęzyczny tłum. Tylko dzieci
z pięciu części świata, nie wzruszone ważnością miejsca, bawią się w "międzynarodowego
berka, bo jego zasady można wyjaśnić na migi, a uciecha jest taka sama
czy w domu, czy w Niagara Falls.
Zapadła upalna noc. Spojrzyjmy z dziewiątego piętra Sheratonu: O, Boże!
Czyżbym na jawie śniła bajkę o biednej dziewczynce z zapałkami, dla której
księżyc zakrywał swe oblicze kolorowymi papierami, aby się jej zdawało
na pociechę, że światła uliczne są kolorowe? Wodospady były tęczowe.
Na tle czarnego jak atrament
nieba wydawały się potokiem złota i stopionych drogich kamieni. Zapewne,
było to oświetlenie trochę "kupieckie, nadto kolorowe, obliczone wyraźnie
na efekt, pretensjonalne. Nastawiona na dochodowość cywilizacja psująca
dzieło natury - mówi niejeden. Ale - mimo wszystko - było to piękne. Daleko
na horyzoncie tysiące świateł ziemi sąsiadów, czyli Stanów Zjednoczonych,
najwyższy drapacz banku handlowego, niczym latarnia morska. Węże autostrad
obstawionych niezliczonymi latarniami ginące w końcu z oczu, jak wąskie
strumyki, które pochłania morze. Morze świateł... Ciągle unosił się pył
wodny, ciągle pachniały róże, mocniej jeszcze niż w dzień. Nieustannie
płynęły deptakiem różnojęzyczne tłumy, choć było już dobrze po północy.
Noc w Niagarze niewiele różni się od dnia.
I nagle atramentowe niebo przecięła błyskawica; huknął grom. Szła burza.
Co chwilę do tęczowych świateł reflektorów dołączała się iluminacja z bożej
łaski. Lunął deszcz. Kto żyw w popłochu uciekał z deptaka.
Patrzyłam na niebo i opustoszałe ścieżki, słuchałam grzmotów. W obliczu
burzy zawsze przypominają mi się jakieś sprawy wielkie, nieuniknione.
Oto i tutaj przed chwilą miniatura ludzkości, tłum złożony z ludzi wszystkich
narodów, zażywał w spokoju i przyjaźni szczęścia istnienia. Nagle nadeszła
burza rozproszyła ich, ukradła niejednemu rzadką chwilę szczęścia. Wkrótce
ustanie zapewnie ulewa, ucichną pioruny, ale może za późno będzie wtedy
na niejedno wyznanie czy obietnicę? Nie, nie. Stanowczo nie ma nic pewnego
na tym świecie, nic - z wyjątkiem śmierci.
Są tacy, którzy utrzymują, że Niagara wcale nie jest piękna, że ogląda
się ją niemal wyłącznie przez snobizm. Cóż - de gustibus non est... Ja
- czułam się tam szczęśliwa, a więc nie mam prawa przekonywać rozczarowanych,
lecz również nie jestem w stanie im przytaknąć.
|