BOGATA, GŁODNA I NIEPEWNA
Pierwszej nocy spałam źle. Ulica Dorchester okazała się bardzo ruchliwa,
zarówno w dzień, jak i w nocy, dolatywał z niej nieustanny huk pojazdów
ciężarówek i jakichś ciągników, zgrzyt kół hamowanych nagle w ogromnym
pędzie, klaksony, krzyki przechodniów i co najgorsze - ta sama przeraźliwa
syrena, której wycie potrafi chyba podnieść z grobu nieboszczyka.
- Mają pożar
co pół godziny - myślałam pół drzemiąc.
Czułam się źle. Miałam tremę, którą - uczciwie mówiąc - można nazwać po
imieniu strachem. Podobne uczucie miewa się zwykle, gdy zdajemy sobie sprawę,
że przyjdzie skonfron-tować nasze umiejętności, wiadomości, inteligencję,
zdolności adaptacyjne i w ogóle wszystko, co stanowi nasze "ja" - z życiem.
I, że nie ma mowy o odłożeniu terminu tego egzaminu, nie ma odwrotu i nie
można liczyć na niczyją pomoc. "Egzaminatorami" będą wszyscy dokoła - od
pokojówek w residence do nowego szefa, jedni będą ciekawi, jaka to tam
jest ta polska medycyna (w moim wykonaniu!), inni, jakie są polskie...
kapelusze. A jak dotychczas nic nie zapowiadało, że sędziowe ci i ciekawscy
będą wyrozumiali. Zza seledynowych firanek zaglądało już słońce, a ja ciągle
nie spałam. Od kilku minut ktoś pukał uparcie do sąsiadów. Nagle tuż nad
moją głową rozległo się uprzejme:
- Bonjour,
madame... Przepraszam, że weszłam; pukałam długo. Pewnie madame nie słyszała.
Pokojówka zaczęła sprzątać. Mówiła słabo po angielsku, używając często
tych samych wyrazów i zupełnie lekceważąc gramatykę. Domyśliłam się, że
jest Francuzką. Jedno zdanie w jej języku, a rozpromieniła się zupełnie.
Teraz mówiła śliczną francuszczyzną i stosowała się do gramatyki bez zarzutu,
znajdując może błędy w mojej.
- Madame nie
wie, że w tym hotelu drzwi są z takiego materiału, który tłumi wszelkie
dźwięki i hałasy. Dlatego prawie nie słychać pukania, ani nie dolatują
żadne odgłosy z zewnątrz. Och, ja to już zauważyłam z innymi gośćmi. -
Pani nie jest Kanadyjką ani Amerykanką, prawda? Pani mówi pur français...
- Przyjechałam
wczoraj, jestem z Polski.
- Oh, de la
Pologne! Miałam we Francji szwagra, górnika. Też był Polakiem. To był bardzo
dobry mąż, siostra była z nim ogromnie szczęśliwa. Nigdy się nie upijał...
Zawsze ją zabierał na zabawy, jak mało który.
Był to pierwszy w tym kraju "pośredni" komplement pod moim adresem. Zabawne
- sprawił mi przyjemność.
- Ja też nie
jestem Kanadyjką, skądże! Nazywam się madame Bruillard. Przyjechałam tu
niedawno z Paryża, przed dwoma laty. Madame rozumie, tam u nas we Francji
ciężko zarobić, a ja jestem wdową i mam dorastającą córkę. No, więc przyjechałam,
ale... - tu ściszyła głos - wróciłabym w jednej chwili, gdybym miała pieniądze.
- Wróciłaby
pani? Dlaczego?
- Eh, madame,
a cóż to za życie! Les dollars, les dollars - wieczna gonitwa za groszem.
Nie śpiewają, nie grają, nie tańczą, tylko pracują i w piątek lecą do banku.
A poza tym... - szarpnęła ostro elektroluksem po zielonym dywanie - oni
nas nie lubią. Nas - to znaczy Europejczyków. Oni nam zazdroszczą, że choć
jesteśmy biedni, umiemy żyć. Nie tak, jak oni. Madame przekona się sama.
- Czy ma pani
tu jakieś przykrości? - spytałam nie bardzo rozumiejąc, o co jej chodzi.
- Non, non,
nie powiem, żeby coś... Ale mnie złości, jak pan Willi mówi czasem: "you,
parisienne, tu nie Francja, tu trzeba pracować". Niby żartuje, lecz mnie
to gniewa, bo ja sama miałam kiedyś une petite servante i nigdy do niej
nie mówiłam takim tonem, chociaż płaciłam jej całkiem przyzwoicie.
- A dlaczego
pani sądzi, że oni nam zazdroszczą?
- Bo strasznie
nie lubią, jak się powie, że coś we Francji lepsze czy ładniejsze. I jeśli
już muszą przyznać rację, zaraz dodają: "Bon, bon, a czy u was każdy ma
lodówkę?"
Uśmiechnęłam się, bo stanął mi przed oczyma Paryż. Łuk Triumfalny, Pola
Elizejskie i wąskie uliczki Montmartru, romantyczne brzegi Sekwany, zbiory
Luwru, urocze kawiarenki w różnych dzielnicach, jedyny w swoim rodzaju
nastrój ulicy paryskiej, i z drugiej strony - przeciwstawione temu wszystkiemu
białe pudło lodówki. Śmieszne doprawdy.
- Któż to jest
pan Willi?
- Właściciel
"Dorchester". Był dawniej rzeźnikiem przez wiele lat. Obdzierał ze skóry
cielęta i krowy, doszedł potem do fortuny.
- Gdzie on
mieszka?
- Tu w hotelu,
to ten z recepcji, cet homme avec des lunettes.
- On pracuje
tutaj?
- Comment?
Naturalnie, i on, i żona, i dwóch synów.
- A co robią
synowie?
- Jeden się
uczy. Il sera medecin. Drugi na razie ma 17 lat, skończył dopiero co szkołę.
Teraz ma wakacje, więc wozi gości windą.
Znowu się uśmiechnęłam. Nie mogłam sobie przypomnieć ani jednej znajomej
rodziny, w której by ojciec, nawet znacznie mniej zamożny niż pan Willi,
zatrudnił syna na lato w charakterze windziarza.
Madame Bruillard wyłączyła elektroluks i spojrzała na mnie z żalem. - Niech
madame odpoczywa, ja muszę iść. Jak to przyjemnie spotkać kogoś z Europy...
- Dziękuję
pani - Ale, ale! Dlaczego tutaj tak często są pożary?
- L'incendie?
Był w nocy pożar?
- Niejeden
chyba. Ciągle wyły syreny, niemal co pół godziny.
- Och, madame
- roześmiała się pokojówka - to policja, wozy policji tak wyją. Straż ogniowa
również gwiżdże, tylko trochę inaczej. I pogotowie ratunkowe ma swoją syrenę.
Ale w nocy najczęściej jeździ policja... Zbudzili panią? Quel dommage!
Powoli madame się przyzwyczai... Pardon, je dois vous quitter...
Drzwi zamknęły się bezszelestnie. Miła kobieta. Istotnie, wyczuwało się
w niej coś bliskiego, co przypominało dom, czy też Polskę czy Europę?
|