PIERWSZY DYŻUR
Nadszedł piątek - czyli zgodnie z wydrukowanym planem - byłam lekarzem
dyżurnym lub krótko mówiąc "on call", co dosłownie znaczy "na wezwanie".
I może właśnie to dosłowne tłumaczenie lepiej odpowiada istocie spełnianych
wtedy obowiązków. Drugim dyżurnym lekarzem na oddziale 9 miał być tego
dnia Turek, co mnie szczerze ucieszyło. Rano zajęcia, przebiegały jak codziennie:
obchód - coffe time - załatwianie chorych. Nowych pacjentów natomiast skierowanych
do izby przyjęć przyjmowaliśmy na oddziale na przemian z Gabrielem - jeden
dla mnie, jeden dla niego.
Izba przyjęć - admitting office - znajdowała się na parterze - przepraszam!
- na pierwszym piętrze. Pracował w niej zawsze jeden senior, ale rola jego
sprowadzała się właściwie tylko do wypełniania kart przyjęcia, bo każdy
chory był najpierw szczegółowo badany przez lekarzy ambulatorium. Senior
w izbie przyjęć spisywał bardzo skąpy wywiad, streszczający się w głównych
skargach chorego. Szczegółowy wywiad zbieraliśmy dopiero później od rodziców,
którzy wraz z dzieckiem przyjeżdżali windą na wskazany oddział.
Pierwszym moim pacjentem był roczny chłopczyk z ciężkim zapaleniem płuc.
Nazywał się Pierre Lapointe. Matka - mała, żywa Francuzka - nie mówiła
ani słowa po angielsku, ojciec garbaty starszy pan, na moje "do you speak
English?" odpowiedział niechętnie: "a bit" (trochę). To "trochę" okazało
się jednak tak ubogie, że wolałam zdecydować się na zbieranie wywiadu po
francusku i pisanie go po angielsku, co - szczerze mówiąc - nie jest łatwe.
- Naszym lekarzem
jest dr Brown - powiedział pan Lapointe.
- Leczył dziecko
i skierował je do szpitala, tak?
- Właśnie.
I będzie je leczył dalej.
Nazwisko Brown było mi obce, postanowiłam później zapytać Gabriela, kto
to taki.
Chłopca zbadałam, zaleciłam tlen, antybiotyki, trochę luminalu i właśnie
parałam się z pisaniem tego wszystkiego w książce zleceń (dopiero wtedy
zlecenie lekarza nabiera mocy, gdy zostanie napisane - "na słowo" pielęgniarka
nie da choremu nawet tabletki aspiryny), kiedy zjawił się Turek.
- Co pani robi?
- Usiłuję po
"tutejszemu" napisać zlecenie. O, proszę sprawdzić: penicillini 300 000
u q 4 b (co cztery godziny 300 000 jednostek).
- Czy to dla
małego Lapointea?
- Tak, dla
niego.
- Irene, co
pani robi! Przecież to prywatny pacjent dr Browna.
- No, to co?
- Jak to, co?
Nie wolno pani dać żadnego zlecenia, bo tylko dr Brown, jako prywatny lekarz,
ma prawo zarządzić postępowanie, leczenie, zabiegi, badania dodatkowe.
- A jak znaleźć
tego doktora Browna o tej porze? Może go przecież nie być w domu.
- Będzie, będzie.
Tutaj zawsze można ich zastać o każdej porze dnia i nocy... - powiedział
z pewnym przekąsem. - Prywatny pacjent to tabu, rozumie pani?
- Rozumiem
- wobec tego dzwonię.
Dr Brown był natychmiast przy telefonie i oprócz - na szczęście! - tych
samych, co moje zaleceń "zamówił" z badań dodatkowych zdjęcie kręgosłupa.
- Po co, panie
doktorze, przecież nic nie stwierdza się ani w kręgosłupie, ani w zakresie
układu nerwowego.
- Ojciec jest
garbaty i chce mieć pewność, że dzieciak ma prosty kręgosłup. Jasne? Hi!
Zdziwiłam się: po co ten kręgosłup?.. Ojciec to ojciec, a syn to syn. Garbu
się wszak nie dziedziczy.
Gabriel śmiał się znowu - A co to szkodzi? Tu wychodzą z założenia, że
"pacjent płaci, pacjent może wymagać"... Do tego jeszcze należy pamiętać,
że za zdjęcie rentgenowskie płaci się 15 dolarów. Nie bagatela!
- A jeśli pacjent
zapragnie np. cewnikowania pęcherza bez wskazań po temu - co wtedy?
Wtedy pomyślimy... - odrzekł
Turek wymijająco.
Nowego chorego należało opisywać natychmiast, bez względu na porę dnia
czy nocy. Miałam ten zamiar, lecz Gabriel przysiadł na biurku (siada się
tam na wszystkim, co popadnie!) i zaczął mi się przyglądać.
- Widzi pani,
Irene, tu się trzeba przestawić. Tu są inne zwyczaje i radzę je przyjąć
od razu.
- Tak, przez
te kilka dni niejednokrotnie zauważyłam spore różnice. Przykre jest jednak
to, że nie ma możliwości nic zapytać. Nikt nic nie objaśnia i nie pokazuje.
Geniusz by się nie domyślił. Nie zawsze też zgadzam się z przyjętym tutaj
postępowaniem leczniczym.
- Bo pani jest
z Europy. My, Europejczycy - powiedział z nieukrywaną dumą - jesteśmy indywidualistami.
Każdy ma swoje "widzimisię", własny pogląd, własne zdanie. Tu lekarze
praktycy od początku przyzwyczajają się do pewnej rutyny, przyjmują szablony,
schematy itd. Nie lubią też zbyt wiele dyskutować. Inaczej niż u nas, w
Europie - powtórzył z naciskiem.
Znowu przypomniał mi się król Jan Sobieski, obrona Wiednia przed "barbarzyńcami",
zdobyty namiot Kara Mustafy. Mimo to przyjemnie było słyszeć: "u nas, w
Europie".
Gabriel wyciągnął z kieszeni jabłko i zaczął powoli je gryźć.
- Na ogół trzeba
przyjąć zasadę zgadzania się ze wszystkimi. Tutaj każdy przez jakieś dwa
- trzy lata "jest od tego", aby słuchać "bossów", a po tym czasie sam zostaje
z kolei tym, którego słuchać muszą inni. I tak dalej. Dzięki temu nikt
nie czuje się pokrzywdzony. Poza tym, Irene, oni mają pewien kompleks
niższości wobec Europejczyków. Mają niewątpliwie. Myślę, że i my byśmy
go mieli, gdyby nas nagie wprowadzono w środowisko, powiedzmy, starożytnych
Greków. Z drugiej jednak strony, jako ludzie, którzy potrafili w krótkim
czasie wzbogacić się i komfortowo urządzić swoje życie, mają Kanadyjczycy
i Amerykanie wewnętrzne przekonanie, często nawet skrzętnie ukrywane, że
mało kto ma prawo ich krytykować, skoro nie dorównuje im ani zamożnością,
ani poziomem organizacji, a tym samym - ich zdaniem - zdolnościami.
(W tym momencie przyszła mi na myśl madame Bruillard, której pan Willi
przypomniał, że nie każdy Francuz ma lodówkę. Widocznie coś w tym jest!).
Następną moją pacjentką była 6-miesięczna dziewczynka, która niemal od
urodzenia słabo przybierała na wadze. Wywiadu udzielał ojciec, barczysty,
czterdziestokilkuletni mister
Schneidel, który był Niemcem
spod Monachium. Lewy rękaw jego marynarki zwisał pusty.
- To moje pierwsze
dziecko - powiedział. Ożeniłem się późno, rozumie pani - wojna. Straciłem
rękę w kampanii polskiej.
Spojrzałam na niego z uwagą - miał wygląd niezwykle łagodnego, spokojnego
człowieka i nie mogłam powstrzymać się od pytania:
- Gdzie pan
walczył w Polsce?
- W 1939, pod
Warszawą.
Nie pytałam o nic więcej i zajęłam się wywiadami. Gdyśmy skończyli, mister
Schneidel powiedział niespodziewanie:
- Pani nie
jest stąd, pewnie z Czech albo z Polski...
- A jak pan
to poznał?
- Nauczyłem
się, że jeśli ktoś ma w nazwisku jakieś takie K R Z... to musi być Słowianin.
- Ma pan rację,
jestem Polką.
- Ach tak.
Dieser Krieg, dieser Krieg... - dodał, spuszczając oczy, może "przez grzeczność".
W ciągu doby dyżuru przyjęłam, opisałam i załatwiłam 10 pacjentów. W nocy
wzywano mnie niemal co godzinę: trzeba było przygotować płyny do kroplówek,
gdyż istnieje przepis, że wszystko, co jest podawane pacjentowi drogą dożylną,
musi być "prepared" przez lekarza, a nie przez pielęgniarkę. Dwukrotnie
udzieliłam informacji rodzicom chorych, robiłam infuzje podskórne wcześniakom,
co również jest zabiegiem dozwolonym tylko lekarzowi. Pobierałam posiewy,
zanim leczenie zostało wdrożone, badałam mocze, u niektórych pacjentów
krew - krótko mówiąc, pracowałam niemal bez przerwy. Podobnie pracował
Gabriel; mijaliśmy się czasem w korytarzu lub spotykali w windzie. Koło
czwartej rano ruch ustał. Byłam rzetelnie zmęczona, a raczej - dokładnie
mówiąc - wyczerpaną do cna.
A nazajutrz o 8:30 rozpoczęliśmy, jak zwykle, obchód. Czułam się bardzo
źle i prawdopodobnie nie miałam radosnej miny, czego nie można było powiedzieć
o Gabrielu. Ten był uśmiechnięty, rozmowny - jak gdyby nigdy nic. Szef
- znowu nie patrząc na mnie - zauważył, że dwie moje historie choroby
nie są wykończone i leżą na biurku, podczas gdy powinny by być już odesłane
do archiwum.
- Skąd miałam
wiedzieć, co należy z nimi zrobić? Nikt mi o tym nie mówił.
- Trzeba podyktować
wnioski na taśmę magnetofonu i odesłać kartę do archiwum załączając taśmę.
Chyba to jasne.
- Jasne dla
takich, co tu są od dawna, niejasne dla nowicjuszy. Nie wiem nawet, gdzie
znajduje się archiwum.
- Kto przybywa
do Rzymu, musi szybko uczyć się być Rzymianinem. Zna pani to powiedzenie?
- Owszem, słyszałam
je. Tyle tylko, że w Rzymie brzmi ono znacznie przyjemniej.
Chciało mi się płakać. Gdyśmy jechali windą na coffee time, Gabriel trącił
mnie w ramię.
- Cheer up,
Irene! Nie można tu okazywać swoich uczuć - ani żalu, ani radości, ani
przykrości, ani zmęczenia. Nie trzeba. All right? Ten, co przed chwilą
udawał wobec pani tak surowego i groźnego, przeszedł niedawno przez tę
samą twardą szkołę i jeśli nie wykaże, że potrafi być wymagającym "bossem",
nie będzie w cenie.
Pracowaliśmy dalej do 17:30. O tej porze zamknęłam się wreszcie w swoim
pokoju i - mogłam płakać do woli. Nikt mi nie przeszkadzał, bo gdy się
jest "off" (wolnym), a nie "on call" ("pod telefonem"), wolno robić absolutnie
wszystko, co się chce, nawet płakać. Nikt nie ośmieli się zakłócić...
wolnych godzin.
A nazajutrz czekał mnie następny dyżur.
|