Trzynastoletnią dziewczynkę leczoną z powodu uczulenio­wych zmian skóry zastaliśmy przed lustrem malującą pomadką wargi. Nie speszyła się, przeciwnie - uśmiechnęła się z zalotnością podlotka do wszystkich „doctors” kolejno i bez zażenowania odsłoniła się do pasa.
   - Lepiej z tobą - powiedział boss obejrzawszy skórę. - Pójdziesz niedługo do domu.
   - To świetnie! Właśnie w przyszły weekend wypadają urodziny mego boy-frienda - ucieszyła się dziewczynka. - Jego mama zaprosiła mnie na apple-pie.
     Z zadowoleniem stwierdziłam, że wiem już, co to jest apple-pie (nie dopieczona szarlotka mamina!), lecz kto to jest boy-friend? „Chłopiec - przyjaciel”?
   - Kto to jest boy-friend? - spytałam Turka na boku.
   - Wie pani... jak by to powiedzieć? - zafrasował się. Trochę mniej jak narzeczony, a znacznie więcej niż kolega.
   - Przecież ona ma dopiero 13 lat?
   - Niech się pani nie martwi - powiedział śmiejąc się i znowu rzucił mi spojrzenie jakby współczujące.
     Obchód trwał około dwóch godzin. Zaraz po skończeniu wszyscy - lekarze i pielęgniarki - udali się w pośpiechu do caffeterii: coffee-time. Żaden Kanadyjczyk nie darowałby filiżanki kawy o tej porze! Musi być coffee.
     Tym razem Turek dotrzymał mi towarzystwa. Miał czarne, wyraziste oczy, patrzące bardzo inteligentnie i bystro, czarne brwi biegnące nieco skośnie ku górze, mówił po angielsku po­prawnie i bardzo wyraźnie. Nagle wyobraziłam go sobie w zawoju, z krzywą szablą w ręce pędzącego na koniu przeciwko królowi Sobieskiemu. Ten dziecinny pomysł rozśmieszył mnie. Siedliśmy przy kawie, Gabriel wziął ponadto dwa wielkie ciastka.
   - Dawno pani u nas?
   - Praktycznie od wczoraj.
   - O, sorry for you. (Współczuję pani). Dlatego pani wielu rzeczy nie rozumie. Ja przez to także przechodziłem. Krup według nich, proszę pani, to niekoniecznie dyfteryt, tylko po prostu laryngitis acuta, czyli nasz pseudokrup.
   - Aha, rozumiem. To dlaczego nie wyjaśnią?
   - Gdzieżby każdemu wyjaśniali. Mamy tu 24 narodowości ze wszystkich zakątków świata. Proszę sobie wyobrazić, jak by to było męczące dla tubylców, gdyby każdy drobiazg tłumaczyli. Zresztą nauczy się pani sama, jak wszyscy.
   - Prawdę mówiąc, mnie to trochę przeraża; bo takich - jak pan powiedział - drobiazgów jest bardzo dużo na każ­dym kroku. Nie umiem natomiast wyzbyć się wszelkiej inicja­tywy, a z drugiej strony nie chcę postępować wbrew obycza­jom szpitala.
   - Never mind (Nic nie szkodzi). Life must go on... Cheer up!
     W tej chwili zaczepił go jakiś lekarz trzymający pod pachą wielką księgę - internę Cecila. Ten z kolei mówił po angiel­sku miękko, śpiewnie, chyba z włoska, robił liczne błędy i rozmowa wyraźnie przychodziła mu z trudem.
   - A tego pani zna?
   - Nie, nie znam nikogo z wyjątkiem tych, co byli dzisiaj na obchodzie.
   - To jest "wielki Gustavo", Chilijczyk z Santiago, hisz­pański szlachcic z pochodzenia. Nazywa się w pełnym brzmie­niu Gustaw D. V.
   - Dlaczego "wielki"?
   - Chce być profesorem, chodzi zawsze z jakąś księgą i czyta, zwłaszcza w windzie. Z tego właśnie słynie.
   - A pan jest skąd?
   - Z Istambułu. Tam mieszka moja matka.
   - Przyjechał pan tu dawno?
   - Dwa lata temu. Lądując miałem 6 dolarów przy duszy. Uciekłem z Turcji, nie cierpię niesprawiedliwości. Ale cza­sami tęsknię jak pies. No, co tam. Chodźmy.
     Wstaliśmy, bo minęło przepisowe 15 minut.
     Nowy szef zatrzymał mnie w korytarzu.
   - Jak pani na imię? Aha, Irene - przeczytał z tabliczki.
   - Na oddział przyjdzie nowy pacjent. Znam go już. Pro­siłbym o zrobienie LP (czytaj: el pi), założenie IV (czytaj: aj vi) i pobranie krwi na NPN (czytaj: en pi en).
     Zdębiałam. Przez chwilę nerwowo szukałam w pamięci, co te określenia znaczą. Były mi zupełnie obce.
   - Sorry, nie rozumiem, o co panu chodzi.
     Po raz pierwszy spojrzał na mnie uważnie i zapytał: - Nie robicie tych rzeczy w Polsce?
   - Być może. Ja po prostu nie rozumiem, co znaczą te określenia po angielsku.
     Wyjaśnił: LP = lumbar puncture (nakłucie lędźwiowe)
                   IV = intravenous drip (kroplówka)
                   NPN = non protein Nitrogen (azot pozabiałkowy).
     Tak, w tym brzmieniu wszystko było aż nadto jasne, ale poprzednie skróty wyglądały na wyjęte z jakiegoś umowne­go żargonu.
     Pacjent przyszedł, nie stwierdziwszy jednak wskazań do ro­bienia nakłucia odszukałam „bossa” i oświadczyłam mu, co sądzę o pierwszym jego poleceniu.
   - Sorry, Irene, gdy ja kiedyś przyjadę do Polski i pani bę­dzie moim szefem, wtedy nie będę mógł decydować o zabiegach.
     Dalsza dyskusja była tym samym wykluczona. Nakłucie wy­konałam, zmian w płynie nie znalazłam - szef powiedział grzecznie "dziękuję" i więcej na ten temat nie było mowy, aż dopiero po wielu, wielu miesiącach.
     Badałam kolejno chorych, pisałam obserwacje, po 10 razy na godzinę pytałam pielęgniarki, gdzie co leży i gdzie się co znajduje: pracownia bakteriologiczna - dwunaste piętro, hematologiczna - czwarte, biochemiczna - jedenaste itd. Szukałam blankietów, myliłam telefony, ginęłam w budynku szpital­nym, który miał kilka bliźniaczo podobnych klatek schodowych.
     Wśród moich chorych znajdowała się 6-miesięczna Eskimo­ska (po raz pierwszy w życiu widziałam Eskimoskę!). Uważałam, że należy ją wypisać do domu. Owszem, ale jak się ona nazywa.
     Przejrzałam historię choroby, kartę gorączkową, książkę zleceń - nie ma nazwiska. Mary - i nic więcej. Trudno, trze­ba zapytać siostrę z jej sali. Pielęgniarka ta była Francuzką, co łatwo poznałam po jej akcencie (Francuzi „prawdziwi” - nie French-Canadians - mówią po angielsku miękko, nig­dy nie wymawiają np. „thys” tylko „this”). Ją więc zapyta­łam w mojej „europejskiej” francuszczyźnie, tak szczerze chwalonej przez madame Bruillard z Dorchester Hotel, jak też się ta Mary nazywa. Rozpromieniła się natychmiast na dźwięk grzecznego zwrotu: „Soyez si aimable” (Niech pani będzie tak uprzejma...).
   - Pani z Francji?
   - Nie, ale znam ten język.
   - Och i jak świetnie! Tak - „naprawdę”. Parfait.
     Przełknęłam gładko komplement i wróciłam do sprawy.
   - Mary? Eskimo? Elle n’a pas de nom.
   - Jak to? Nie ma nazwiska?
   - Ona ma numer.
   - Taki numer?
   - 429.
   - To znaczy, gdzie mam szukać?
   - Nigdzie. To jest właśnie jej nazwisko.
     Czułam, że albo ktoś tu z kogoś żartuje, albo mój francu­ski jest do luftu, a nie „parfait”.
   - Eskimosi, madame, nie mają nazwisk. Rząd nadaje im numery. Dlatego ta mała Mary nazywa się 429.
     Misterium numer któryś tam z kolei zostało wyjaśnione. Ile ich jeszcze będzie?
     Było coraz więcej. Ciepłotę podawano w stopniach Fahren­heita, wagę w funtach, wzrost w calach, ilość mieszanki mle­cznej w uncjach, dawki leków w granach (grains). Zdarzały się chwile, gdy siły i cierpliwość opuszczały mnie zupełnie. Każdy drobiazg urastał do problemu.
     O piątej po południu czułam się tak zmęczona, iż pozosta­wało jedynie położyć się i zasnąć. Prawdą jest, myślałam, że drobne, najdrobniejsze rzeczy decydują o ciężarze życia: skró­ty, telefony, nazwiska w postaci cyfr, dziesiątki nowych słów, inne miary, wagi... Spać nie mogłam, w głowie miałam po­tworny zamęt, w pamięci różne niejasności językowe zebrane w ciągu pierwszego dnia pracy. Usiadłam przy swoim biurku i do późnej nocy uczyłam się, ile centymetrów ma cal, ile sto­pni Fahrenheita odpowiada 37° Celsjusza, ile mililitrów ma uncja, ile centymetrów ma yard, ile granów ma gram, ile...
     Nowy świat - nowe zwyczaje - trzeba zaczynać od nowa. Za wszystko się płaci, więc to była moja pierwsza rata za poznawanie drugiej półkuli.
 
. Irena Krzeska........
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.