GORACO!
Sezon
letni otwarty. Upały nadeszły. Wraz z końcem czerwca młodzież ma upragnione
wakacje, a Warszawa pustoszeje, gdy większość tubylców wyrusza w świat,
choćby to była działka z altanką w odległości 20 km od stolicy. Zupełnie
inaczej niż w Montrealu, gdzie tysiące turystów nadciąga by zwiedzać, imprezować
i obejrzeć różne kulturowo-sportowe wydarzenia. Tutaj setki tysięcy turystów
właśnie opuściło Polskę, wraz z zakończeniem mistrzostw, choć centrum Warszawy
nadal tętni międzynarodowym życiem towarzyskim.
Wszyscy
w Polsce są raczej miło zdumieni sukcesem "naszych" euro-mistrzostw piłki
nożnej, oraz w mniejszym stopniu sukcesem, jakby nie było, uboższej Ukrainy.
Oczywiście nie odnosi się to do polskiej drużyny, która padła szybko choć
niezbyt haniebnie. Okazało się, że potrafimy zorganizować tak wielką imprezę
bez większych zgrzytów czy skandali. Stadiony stanęły, drogi i infrastrukturę
podbudowano, tysiące młodych ochotników pomagało ugościć kibiców z innych
krajów, którzy byli bardzo zadowoleni i ogólnie świetnie się bawili. Jesteśmy
dzięki temu bliżej zachodnich, "normalnych" krajów Eurolandu.
Na
pewno w Montrealu gorąco odbierano finałowy mecz Hiszpania-Włochy, boć
Latynosów i Włochów jest tam sporo.
W
mediach mini burzę wywołały niewybredne żarty polskich nadwornych błaznów
szokowiczów, Kuby Wojewódzkiego i Michała Figurskiego, którzy prowadząc
swoją audycję radiową bardzo grubiańsko naśmiewali się z Ukraińskich sprzątaczek.
Nikogo to nie rozśmieszyło, a Wojewódzki wykonał oficjalne wydumane przeprosiny,
które brzmiały jak skarga, że nikt nie łapie jego subtelnego poczucia humoru.
Co ciekawe i nieco smutne, cała ta awantura tylko przysporzy danej stacji
radiowej słuchaczy - mimo że oficjalnie "za karę" zdjęto program naszych
żartownisiów z anteny - i jeszcze bardziej obniży poprzeczkę dobrego smaku
i jako-takiej kultury.
Filmowo
obejrzałem "Wszystkie odloty Cheyenne'a" (oryg. tytuł "This Must be the
Place") z nierozpoznawalnym smutnym Sean'em Pennem, w makijażu i chmurze
natapirowanych czarnych włosów a la New Wave lat 80' lub Edward Nożycoręki.
Film jest fajny mimo pewnej chaotyczności, taki kolejny nietypowy psychologiczny
Road Movie, przypominający najbardziej film "Rain Man". Penn dosłownie
znika w postaci załamanego, wypalonego emocjonalnie i artystycznie weterana
rock'a, który odzyskuje nieco wiary i siły stoicko poszukując nazistowskiego
oprawcy swojego właśnie zmarłego ojca. Trochę humoru, nieco łez, oraz dużo
pocieszenia, że są na świecie różni błąkający się, smutni pajace którym
także coś nie wyszło.
Mała
refleksja o nowoczesnych filmach akcji, takich jak wchodzący na ekrany
"Niesamowity Spider Man" czy obejrzany i zapomniany już przeze mnie "The
Avengers". Gdzieś w latach 80' ubiegłego wieku powstał mit, że najważniejsze
w filmach przygodowych są efekty specjalne. "Wojny Gwiezdne", "Blade Runner",
czy "Robocop" zachwyciły ówczesną młodzież, mnie również, przyznaję się.
Dana młodzież, obecnie w sile wieku, tworzy mega-produkcje w rodzaju "Transformers",
czy innych "Avatarów". I trzy razy na cztery, większość wysiłku twórczego
zostaje przeznaczona na przyprawiające o zawrót głowy "efekty specjalne"
zamiast na ciekawy scenariusz. Nie wiem, może się już starzeję.
Jest
jedna świetna zasada artystyczna - "less is more", czyli "mniej jest lepsze
od przesady". Kierując się tą zasadą powstają znakomite dzieła we wszystkich
dziedzinach twórczości. Na przykład dokumentalny filmik o guru Japońskiego
sushi - pt. "Jiro Śni o Sushi". Starszy pan, który całe życie poświęcił
doskonaleniu sztuki robienia japońskiego przysmaku, może każdego nauczyć
zwłaszcza poprzez swą filozofię życia, pracy, i całkowite oddanie tej sztuce.
Zamiast restauracji, mały barek na kilka osób, z rezerwacjami na kilka
miesięcy naprzód. Staż u takiego mistrza trwa 10 lat, dla najbardziej wytrzymałych.
Znacie może przewodnik Michelin po najlepszych restauracjach świata? W
Warszawie dwa najbardziej wykwintne lokale biją się o jedną gwiazdkę Michelina.
Barek mistrza Jiro otrzymał ich trzy. Nic dodać, nic ująć.
|